30 rocznicę powstania Solidarności uczciłem już odpowiednią notką na tym blogu, ale kiedy widzę, jak każdy dzień przynosi nowe kłamstwa i nowe wysiłki zmierzające do tego, by maksymalnie rozmawiać ten obraz, czuję, że nie ma takiego słowa, takiego gestu i takiego krzyku, który potrafiłby zadośćuczynić temu, co się wokół nas wyprawia. Niedawno, w jednej z telewizyjnych wypowiedzi, Jadwiga Staniszkis wyraziła opinię, że Lech Wałęsa powinien jednak wziąć udział w obchodach rocznicowych, nawet jeśli tylko po to, by oddać hołd poległej w Smoleńsku Annie Walentynowicz. Dziś ani nie wiem, czy on coś w tej sprawie zrobił, czy planuje zrobić, i tym bardziej co to takiego może być – i szczerze mówiąc, kompletnie mnie to nie interesuje – ale patrząc jak System sam ze sobą się ściga by, skoro już trzeba mówić o tak zwanych zapomnianych bohaterach, można by było taką Annę Walentynowicz umieścić w kontekście o nazwie „Kobiety Solidarności”, obok takich postaci jak Henryka Wujec, Henryka Krzywonos, czy Janina Jankowska, i w ten sposób problem rozwiązać, wiem, że cokolwiek oni zrobią, to i tak w efekcie wszystko jak zawsze należeć już będzie tylko do nas.
I pomyślałem o tym zdjęciu, które obok zdjęcia Grzegorza Przemyka, ozdabia ten blog niemal od samych jego początków. I przyszło mi też do głowy, że z całą pewnością jest dużo osob, które przyszły tu stosunkowo niedawno i mogą nawet nie wiedzieć, że owemu zdjęciu od początku przecież towarzyszył odpowiedni wpis. Wpis dla Anny Walentynowicz. Wpis na którego początku stało właśnie to zdjęcie. Zdjęcie najpiękniejsze. Zdjęcie, które, jeśli idzie o ten solidarnościowy wymiar naszej historii, stanowi jej faktyczny początek i koniec. I dziś myślę sobie, że ja ten stary, sprzed dwóch już niemal lat wpis mogę tu powtórzyć. Cóż to szkodzi? A może wręcz przeciwnie, coś komuś pomoże? Zobaczmy.
W Rzeczpospolitej na dzisiejszy weekend, artykuł o Annie Walentynowicz. Przeciętny zwyczajny artykuł przedstawiający sylwetkę historycznej postaci. Żadnych rewelacji, suche fakty, parę opinii. Standard.
Jest jednak zdjęcie. Duże, kolorowe zdjęcie pani Walentynowicz. Nie znam się na fotografii, a przynajmniej nie na tyle, żeby autorytatywnie stwierdzić, że to zdjęcie jest wybitne, a inne już nie tak wybitne, a na dodatek jeszcze powiedzieć, co sprawia, że któreś z nich jest udane, a inne już nie tak udane. Patrzę jednak na to zdjęcie od dzisiejszego ranka i nie mogę oderwać od niego oczu.
I zastanawiam się, czy gdyby na nim nie stała Anna Walentynowicz, tylko ktoś inny, czy byłbym wciąż pod takim wrażeniem. Czy siła tego zdjęcia leży w postaci, którą przedstawia, czy w kunszcie Michała Szlagi, który je wykonał? Ciekawy też jestem, czy Walentynowicz pozowała do tego zdjęcia, czy po prostu tak sobie stanęła przed kamerą, a ten pan Szlaga zrobił to jedno zdjęcie.
Tak czy inaczej, efekt jest taki, że na zdjęciu jest ten smutny, szary teren Stoczni, sfotografowany w prostej perspektywie, a na pierwszym planie, w samym środku stoi Anna Walentynowicz, siwa, w okularach, w skromnym płaszczu, podparta na jednej inwalidzkiej kuli. Ani smutna, a nie wesoła, ani zamyślona. Stoi i patrzy prosto w oko kamery.
A może jednak chodzi o to miejsce? Czy możliwe, że to ten fragment Stoczni Gdańskiej, nędzny, zapomniany, byle jaki, nadaje mu ten niezwykły charakter? Nie wiem. Faktem jest, że patrzę na to zdjęcie, jak na obraz i myślę sobie, że gdyby ktoś postanowił zrobić z niego plakat i sprzedawać go razem z plakatami, które są do kupienia w empikach, by je następnie ludzie oprawiali w antyramy i wieszali na ścianach swoich mieszkań, to ja bym sobie takie zdjęcie kupił. Kupiłbym sobie to zdjęcie, bo ono na mnie robi takie wrażenie, jak zdjęcia starych już Rolling Stonesów, albo jak video Boba Dylana Subterranean Homesick Blues. Najpiękniejszy pop świata.
No ale tu jest jeszcze coś. To nie jest Bob Dylan, ani nawet piękny Mick Jagger. Tu jest Anna Walentynowicz - nie część pop-kultury, lecz część historii. I to najbardziej dramatyczna część historii. Historii najbardziej dramatycznej z możliwych. I jeszcze ten życiorys.
Pisze Małgorzata Subotić, autorka artykułu o Annie Walentynowicz, a ja nie mam powodu, żeby te informacje kwestionować:
„Urodziła się na Wołyniu. Gdy miała dziesięć lat, we wrześniu 1939 roku, została sierotą, ojciec zginął, krótko potem zmarła matka. Skończyła tylko cztery klasy szkoły. Przygarnęła ja rodzina sąsiadów, którzy po wojnie opuścili kresy i osiedlili się pod Gdańskiem. Tam mieli gospodarstwo. A ona, kilkunastoletnia dziewczynka, była traktowana jak siła robocza, a nie człowiek. Walentynowicz wspomina, że pracowała od czwartej rano do północy. Nigdy z „państwem" nie jadła przy wspólnym stole, nawet w Wigilię. By nie czuć się samotnie, spędzała ją w stajni, z końmi. Była też bita. Wreszcie zdecydowała się uciec do Gdańska. Zaczęła od pracy w fabryce margaryny. Ale zamarzyła się jej stocznia, skończyła kurs i została spawaczem. Pracowała jako spawacz przez kilkanaście lat, dopiero gdy zachorowała na raka, poprosiła o przeniesienie na suwnicę.”
Co było dalej, wiemy wszyscy, mimo wszelkich prób i tych wszystkich usiłowań, byśmy nie wiedzieli. Wiemy, albo powinniśmy wiedzieć, ponieważ to, co było dalej, to taka sama część naszej historii, jak ta, o której i ja, jako dziecko i moje dzieci uczyły się, lub uczą na lekcjach historii Polski. Więc wiemy (lub powinniśmy wiedzieć), że któregoś dnia po Mszy Świętej podeszła do Bogdana Borusewicza i tak zaczęła ten nowy okres swojego życia, który ją wyniósł do pozycji pierwszego bohatera Sierpnia, by po latach sprowadzić ją do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Biedna, opuszczona, wykpiona, a przede wszystkim znienawidzona przez tych, którzy w tej grze rozdają karty.
Wiele już napisano, zwłaszcza ostatnio tutaj na blogach, na temat, dlaczego historia tak niesprawiedliwie potraktowała ludzi, bez których nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Borusewicz jest dziś marszałkiem Senatu i jednym z najbardziej hołubionych polskich polityków, Wałęsa, jak się już zapowiada, niedługo będzie bohaterem serii uroczystości z okazji rocznicy otrzymania nagrody Nobla, na które to uroczystości zjechać mają najwięksi i najbardziej znakomici z całego świata. Nawet Bogdan Lis, obecnie przybolszewicki polityk, chodzi w glorii jednego z najważniejszych bohaterów sierpnia.
Państwo Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski, Kazimierz Świtoń, by nie wspomnieć innych, zupełnie już zapomnianych działaczy, takich jak zmarły niedawno Henryk Lenarciak, zostali skutecznie ze zbiorowej świadomości wyrzuceni. Prawdopodobnie, gdyby nie te już niemal trzy lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego i działalność IPN-u, pies z kulawą nogą nie wiedziałby, że ci, co jeszcze nie umarli, w ogóle gdzieś jeszcze żyją. Raz do roku tylko byśmy oglądali w telewizji kolejkę lokalnych biznesmenów i polityków, kręcących się po wałęsowym ogródku, żeby przypomnieć się łaskawej pamięci jego i jego żony. A cała reszta obsługi historycznych aspiracji społeczeństwa pozostawałaby już tylko w rękach polityczno-biznesowo-medialnych trójek, wyznaczonych przez „sam pan wiesz, kogo", które by informowały, że, odwrotnie do tego, co nam się dotychczas wydawało, to nie Bulc nie wiedział w 1980 roku, kim jest Borowczak, a - wręcz przeciwnie - to Borowczak nie wiedział, kim jest Bulc.
Wróćmy jednak do pierwszej bohaterki mojego dzisiejszego tekstu, pani Anny Walentynowicz. Przyjechała więc ta młoda wtedy jeszcze kobieta do Gdańska, podjęła pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną hołotę i rzuciła się w ten ogień.
W Dzienniku, również dzisiejszym, Robert Mazurek rozmawia ze Sławomirem Cenckiewiczem, który przypomina swoją rozmowę z Adamem Hodyszem - kolejnym bezlitośnie zapomnianym bohaterem lat Solidarności, który mu miał kiedyś powiedzieć:
„To bzdura, że najłatwiej było zwerbować robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy wydawaniem książek, miękł łatwiej.”
Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na przykład, raz to Wałęsa był Bolkiem, innym razem Maleszka - Ketmanem. Raz bohaterem była Anna Walentynowicz, innym razem tym, który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. No wiec, pozostaje nam w takim razie ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem. Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w stanie się zejść.
Ale, niezależnie od tego, jak się te wyjątki z regułami układać będą, nie mówimy o nich. Tych dwóch, a już zwłaszcza Wałęsę, jestem w stanie zrozumieć. Mówimy o Annie Walentynowicz. Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku. Chciałbym, żeby ktoś się ją o to zapytał, żeby o tym opowiedziała, żeby ogólnopolskie media pozwoliły nam usłyszeć historię kogoś właśnie takiego. Ale pewne nie usłyszymy. Już Bogdan Borusewicz wyraźnie powiedział, że on sobie nie życzy, żeby można było opowiadać jego historię i historię tych, którymi on gardzi, na tych samych zasadach. Że albo on, albo oni. A w tej sytuacji, nawet gdyby ktoś się nad wyborem zastanawiał, wybór jest jasny.
No więc pewnie nie usłyszę już opowieści Anny Walentynowicz. Trudno. Ale sobie jakoś poradzę. Będę patrzył na zdjęcia. Na zdjęcie Wolszczana, zdjęcie Herberta, zdjęcia Wałęsy, i wreszcie na to dzisiejsze zdjęcie Walentynowicz. Będę patrzył na nią, jak stoi w tym swoim płaszczu, z siwymi włosami i z tą kulą, na tym smutnym i pustym placu. I będę już wiedział.
Wczoraj, w ramach wykonywanego zawodu, miałem wątpliwą przyjemność uczestniczenia w obchodach rocznicowych w jednym z południo - wschodnich miast naszego kraju.
OdpowiedzUsuńWrażenia:
1. Część oficjalna - pitu,pitu.
2. Wódeczka.
3. Obiadek - zupka, wódeczka, drugie danie, wódeczka, deserek + kawka + wódeczka.
4. Część artystyczna + wódeczka.
5. Grill + wódeczka.
Dalej nie wiem - wyjechałem, po trzech godzinach szczęśliwie zameldowałem się w domu.
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
Toyahu - to absolutnie unikalne - świętować rocznicę Sierpnia z Tobą. Właśnie w kontekście kilku ostatnich wpisów.
OdpowiedzUsuńDzięki!
@Przemo
OdpowiedzUsuńTym bardziej powinniśmy sobie cenić to zdjęcie. Zwłaszcza teraz, kiedy jej już nie ma.
Swoją drogą, ja bym je na ich miejscu ocenzurował. Ono jest groźne.
Toyahu dodam jeszcze.
OdpowiedzUsuń".....Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów ...."
Zb. Herbert
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
@Kozik
OdpowiedzUsuńI ja Ci dziękuję.
@Przemo
OdpowiedzUsuńDobrze Cię tu mieć. Zwłaszcza w tych dniach. Zwłaszcza Ciebie.
Toyahu, to ja Ci dziękuję - za Twoje myśli i za Twoją postawę.
OdpowiedzUsuńPozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
Toyahu
OdpowiedzUsuńTen tekst sprzed dwóch lat nabrał niesamowitej mocy w obliczu tragedii smoleńskiej.
A zdjęcie cały czas robi piorunujące wrażenie!
Zwłaszcza jak się zestawi ten surowy, prosty obraz z bełkotem Wałęsy bojącego się stanąć ze stoczniowcami twarzą w twarz.
Martwi mnie tylko, że tak niewielu ludzi to zdjęcie zobaczy.
Toyahu.
OdpowiedzUsuńPochylam głowę z szacunkiem nad Twojego słowa potęgą. To był wpis, który łzy wyciskał a było ich kilka na S24.
Dziękuję.
@Ginewra
OdpowiedzUsuńSzkoda. To jest jedna z tych rzeczy, których żal.
@Gemba
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że po to też ten blog tu jest. Żeby wyciskać łzy.
@Toyah
OdpowiedzUsuńMnie się wydaje,że patrzy na mnie matrona pytając: nie skurwiłeś się dla awansu?-nie,a dla kasy?-nie ,a ze strachu?-nie.A co robiłeś?-działałem charytatywnie,a teraz co?-nic czuję się bezsilny,ale 10-go pójdę na Krakowskie Przedmieście dla Pani i dla siebie.
@toyah
OdpowiedzUsuńjak się do Ciebie zagląda po raz już pewnie tysięczny (?) to zarówno fotka Anny Walentynowicz, jak i Grzegorza Przemyka nabierają wymiaru wręcz nierealnego. Niedawno oglądałem film dokumentalny o Przemyku i w pewnym momencie na ekranie iluminacja: fotka Przemyka. Baaardzo znajoma. No przecież z TEGO bloga, od Toyaha - wrażenie bardzo mocne. Proponuję zresztą innym, Szanownym Czytelnikom, zajrzenie na jakąś stronę internetową i wykonanie małego doświadczenia na sobie samym. Np. tutaj:
http://www.polskieradio.pl/historia/artykul.aspx?id=50081
I jak?
Co do Anny Walentynowicz: pięknie opisuje Ją Sławomir Cenckiewicz w swojej ostatniej książce "Anna Solidarność". Fragment tutaj:
http://niezalezna.pl/article/show/id/38231
@Gemba
Co racja, to racja.
To zdjęcie, które oglądam przecież codziennie, robi wielkie wrażenie. Jest to jedno z tych, które powinny się znaleźć na okładce National Geographic albo wystawach World Press.
OdpowiedzUsuńAle najważniejszy jest kontekst. Ta prosta i prawa droga życiowa kobiety i te pogmatwane i zakłamane opisy historyczne.
Dla mnie zawsze była i jest postacią numer jeden tamtych czasów. To jej należy się pomnik, a nie tylko niemiecki film. Zresztą to także ciekawe, że właśnie Niemcy rozpoznali w niej, mimo tego całego fałszu wokół,prawdziwego bohatera - postać wielką i tragiczną. I ta śmierć w kwietniu zamyka klamrą smutny obraz.
Dziękuję ci bardzo Toyahu za to wspaniałe przypomnienie i za to, że masz właśnie te dwa zdjęcia u siebie.
O innych, celebrujących tą rocznicę, nie wspomnę ani słowa, bo czuję, że jakoś by to uwłaczało pięknej Annie Walentynowicz.
Lech Wałęsa, dwa, trzy dni temu, został zapytany przez jakiegoś dziennikarza o Annę Walentynowicz. Najpierw się żachnął, a potem powiedział coś w tym sensie:
OdpowiedzUsuń„No… niech Jej ziemia lekką będzie. Ale jeśli już mam o Walentynowicz mówić, to powiem tylko tyle, że miałem z Nią większe kłopoty, niż ze Służbą Bezpieczeństwa.”
I tak sobie myślę, że nasz Noblista, o którym źli, zawistni, podli ludzie mówią, iż „on w życiu słowa prawdy nie powiedział”, tym razem nie tylko z Prawdą się nie minął, ale ukazał Ją w całej okazałości. Bo tak między nami: to szczery chłop jest.
@Kazef
OdpowiedzUsuńNo tak. Mówiono mi że tak jest. I trochę się z tym czuję nieswojo. Bo przecież ja ich tu zwyczajnie użyłem.Te zdjęcia żyły długo przed tym blogiem.
Mogę tylko liczyć, że ani jedno słowo z tych które tu się pojawiają, ich pamięci nie uwłacza. A to już by było coś...
@Kazef
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej pani Walentynowicz nie przeszkadzało. Bo sama mi to powiedziała.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńOczywiście. Bez kontekstu, to tylko dwoje ludzi. Dwoje pieknych ludzi.
@Don Paddington
OdpowiedzUsuńJa myslę, że on z nią ma kłopoty nadal. Teraz może nawet wieksze niż kiedykolwiek wcześniej. Zdawał się to świetnie rozumieć tuż po katastrofie. "Dobrzy ludzie" wzięli go jednak szybko w obroty i wrócił do normy.
Toyahu
OdpowiedzUsuńTe dwa zdjęcia, Przemyka i pani Walentynowicz, są od początku wizytówką Twojego bloga. Pamiętam jak byłeś atakowany (szczególnie za Przemyka), jak bardzo te dwa czyste w swoim przekazie zdjęcia doskwierały Twoim przeciwnikom.
Jako osoba uczestnicząca w tym blogu od początku mogę stwierdzić, że Ty się wartościom prezentowanym przez te osoby nigdy nie sprzeniewierzyłeś, a zrobiłeś wiele - w pewnym oczywiście ograniczonym zakresie - dla wypromowania tych zdjęć i podtrzymania pamięci o tych niezwykłych postaciach. Postaciach, które są wyrzutem sumienia III RP i o których nigdy nie możemy zapomnieć.
Dlatego bardzo Ci dziękuję za te zdjęcia i wspaniały tekst o Annie Walentynowicz.
@Ginewra
OdpowiedzUsuńTo prawda. Te zdjęcia od początku budziły dwojakiego typu emocje. Albo wzruszały, albo doprowadzały do wściekłości. Autentycznej, czystej wściekłości. Ciekawe przy tym że o pani Walentynowicz mówili że to trup jeszcze wtedy gdy żyła.
Wszystko jest w porządku.
OdpowiedzUsuńZanim okazało się jak wygladasz, dla niektórych zdjęcie Przemyka mogło się kojarzyć z Tobą, nawet gdzies podświadomie (taki psychologiczny mechanizm).
Skoro samej Pani Walentynowicz - jak piszesz - nie przeszkadzało, to dalsze słowa są zbyteczne.
Pozdr.