Ciekawy jestem, czy ktoś poza mną i Coryllusem zwrócił uwagę na pewną stosunkowo, zwłaszcza w Salonie24, nową tendencję. Otóż z jednej strony pojawiła się bardzo wyraźna próba marginalizowania tego co my tu robimy, czy to przez fizyczne spychanie naszych tekstów w niebyt i – konsekwentnie – zarzucanie nam, że jesteśmy nieudacznikami z przerośniętymi ambicjami, a z drugiej, wszystko wskazuje na to, że moje i jego pisanie tak bardzo zaprząta uwagę wielu, że z tym nieudacznictwem sprawa robi wrażenie mocno naciąganej.
Wszyscy pewnie wiemy, kim jest bloger przedstawiający się jako Matka Kurka. Myślę, że gdyby niezależne ośrodki badania blogosfery przeprowadziły jakiś ranking odnośnie blogów, Matka Kurka znalazłby się, obok Kataryny, Rybitzkiego i może jeszcze kogoś, na samym jego szczycie. Otóż moim zdaniem – pomijając fakt, że on obiektywnie stoi znacznie wyżej ode mnie – Kurka jest faktycznie blogerem bardzo dobrym, bardzo sprawnym i często sprawniejszym ode mnie. Niedawno napisał on naprawdę świetny tekst o FYM-ie, tekst o jakim ja mógłbym tylko marzyć, i kiedy wydawało się, że na tym wszystko się zacznie i skończy, okazało się, że już pod sam koniec Matka Kurka nie mógł się powstrzymać, by nagle nie wspomnieć o mnie. Jednym tylko zdaniem, ale za to kompletnie niepotrzebnie, no i przez to bardzo znacząco.
Czego on ode mnie chciał? Otóż niemal nic. Jego tekst w ogóle nie był o mnie. Jemu tylko przyszło do głowy, by na sam koniec swojego tekstu obrazić FYM-a w taki sposób, by mu zasugerować, że on znalazł się już tak dramatycznie nisko, że niedługo skończy jak Toyah. A więc ja. No i ja się zastanawiam nad dwiema rzeczami. Pierwsza to taka, czemu bloger tak wybitny i cieszący się takim uznaniem, zaprząta sobie głowę kimś takim jak Toyah. To raczej ja powinienem o nim wciąż pisać, z nim polemizować i w ten sposób próbować na nim wjechać możliwie wysoko. A tu wygląda na to, że jest dokładnie odwrotnie. Że to on nie potrafi się beze mnie nawet zająć tematem tak prostym jak FYM i jego biznes.
Druga rzecz która mnie tu dość mocno zastanawia, to już sama wewnętrzna logika tego co napisał Kurka. No bo skoro dnem dla takiego FYM-a jest pozycja jaką zajmuje Toyah, to skąd Kurka w ogóle o mnie wie? Przecież to nie ma sensu. O ile oczywiście nie jest tak, że moja pozycja w blogosferze stała się wręcz symbolicznie podła. No ale tu też się to wszystko nie dopina. Bo weźmy taką Kasię Tusk i jej blog. To on wydaje się być symbolem najgłębszego upadku, a mimo to trudno sobie wyobrazić, by Matka Kurka napisał FYM-owi, że on skończy jak Kasia Tusk i liczył na to, że w ten sposób sprawi FYM-owi przykrość. No i słusznie. No ale w takim razie, czego on chce ode mnie? Czyżby było coś, czego on mi zazdrości? Myślę że tak, ale żeby o tym powiedzieć, pozwolę sobie na pewną starą już historię.
Otóż kiedyś, zaraz po tym jak wygrałem konkurs Onetu na blog roku, nadeszły wakacje i Coryllus poinformował u siebie na blogu, że wyjeżdża i w związku z tym nie będzie przez jakiś czas pisał. Wtedy więc grupa osób, która lubiła czytać jego blog postanowiła zebrać pieniądze na laptop dla Coryllusa. Coryllus na tę propozycje przystał z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że jemu oczywiście laptop by się przydał, a drugi to ten, że on wiedział, że ja mam wciąż nieużywany laptop, który dostałem od tego Onetu, i który od dłuższego czasu bez sukcesu usiłuję sprzedać. A więc wymyślił sobie Coryllus, że jeśli uda się zebrać pieniądze na laptop dla niego, w ten sposób będzie można pomóc i mnie. I w ten sposób rozpoczęła się ta przedziwna zbiórka, której ostatecznym celem miała być pomoc finansowa dla mnie i mojej rodziny.
Niestety, pieniędzy było wciąż za mało. To znaczy, było ich może wystarczająco dużo, by kupić Coryllusowi coś używanego, jednak za mało by zapłacić mi za mój laptop z Onetu. A Coryllus nie chciał laptopa. On chciał laptop, który ja wygrałem w konkursie Onetu. Bo on chciał mi pomóc. W pewnym momencie doszło do tego, że Coryllusowi zaczęto proponować, że mu laptop sprezentują, jednak on konsekwentnie odmawiał, bo myślał o mnie. No ale niestety, ponieważ pieniędzy było za mało, Coryllus postanowił, że to co dostał zwróci i obaj zostaniemy bez laptopa i bez pieniędzy. I wtedy zgłosił się do niego ktoś, jakiś Tomek czy Paweł, zapytał, ile brakuje do laptopa, no i co trzeba przysłał. I w ten sposób plan się ostatecznie zamknął.
Po co ja o tym wspominam? Otóż chciałem napisać o solidarności. Pewnej szczególnej solidarności, która występuje tylko na poziomie zaznaczonym przez moje i Coryllusa pisanie. Solidarności tak innej od wszystkich, że nawet nie za bardzo nadającej się do opisania. No i przede wszystkim, solidarności tak wyjątkowej, że przez brak możliwości jej zdefiniowania, budzącej autentyczną wściekłość ludzi złych i głupich. Co to za solidarność? Na czym polega jej szczególność? Wydaje mi się, że to jest solidarność, która wynika z dobrze pojętego poczucia interesu. Ona nie jest wynikiem jedynie odruchu serca – choć to oczywiście też – lecz czymś znacznie głębszym. Za nią stoi przekonanie, że jeśli ona zadziała jak należy, wszyscy będą mieli z tego korzyść. A jak idzie o blogi, ta korzyść jest prosta. Jedni będą mogli pisać, a inni czytać. I dzięki temu wszystkim będzie lepiej. I moim zdaniem, to jest coś absolutnie niezwykłego.
Wśród zarzutów jakieś podnoszone wobec Coryllusa, na pierwszym miejscu oczywiście jest tamten laptop. Że on wyżebrał laptopa i powinien się tego wstydzić. Jak idzie o mnie, na celowniku jest już samo to ciągłe żebranie. Niedawno doszło wręcz do tego, że ktoś mi zasugerował, że ponieważ żebranie jest przestępstwem, to że ja biorę pieniądze za to pisanie, też jest przestępstwem. Ciekawe swoją drogą że ta wściekłość dominuje wśród tak zwanych naszych. Chciałem napisać, że mnie to dziwi, jednak chyba jednak tak nie jest. Tamci doskonale wiedzą o co chodzi. Taki Matka Kurka na przykład. I dostaje cholery. Naszym pozostaje tylko tępa bezradność.
Dobra więc. Skorośmy sobie pewne sprawy wyjaśnili, chciałem coś zakomunikować. Otóż, jak niektórzy wiedzą, nasza najstarsza córka skończyła w zeszłym roku studia na wydziale biotechnologii. Kiedy dostawała się na tę swoją biotechnologię, był rok 2006, nasz Uniwersytet Medyczny przyjmował właśnie pierwszy rocznik, i wydawało się, że to jest naprawdę coś. Ja osobiście miałem wobec niej taką nadzieję, że ona skończy studia, zostanie wybitnym biotechnologiem, a ponieważ ta dziedzina wiedzy będzie mocno w cenie, może się zdarzyć, że ona nawet nam będzie mogła na starość jakoś pomóc. Dziś po tych sześciu już latach wiadomo, że nic z tego pewnie nie będzie. Chociaż… pojawiła się pewna szansa. Po podjęciu studiów podyplomowych, po bezskutecznym wysyłaniu swojego CV gdzie się tylko da, przyjęto ją na jakiś poważny kurs w Krakowie, z taką obietnicą, ze jeśli przez miesiąc będzie się tam dzień w dzień udzielała, a na koniec pokaże że się nadaje, ma szansę otrzymać pracę w pewnym naprawdę ważnym ośrodku.
No i jest kolejne zmartwienie. To jej codzienne jeżdżenie do Krakowa będzie nas kosztowało. W dodatku, przez to, że ona sama przez ten miesiąc nie będzie mogła opiekować się pewnymi trojaczkami, za co dotychczas dostawała skromne pieniądze na drobne potrzeby, dla niej to też ewidentna strata, zwłaszcza gdy bez gwarancji końcowego powodzenia. W związku z tym chciałbym się zwrócić do tych, którzy czytają ten blog i widzą w tym bezpośrednią codzienną korzyść, proszę nam coś wrzucić, z wyłącznym przeznaczeniem na ten Kraków starszej Toyahówny. A jeśli to się uda, myślę, że nawet tamten stary laptop Coryllusa tego nie przebije. Dziękuję.