Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stefan Bratkowski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stefan Bratkowski. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 września 2011

Syf

Z dziennikarstwem Rafała Ziemkiewicza kontakt mam bardzo ograniczony, choćby z tego względu, że ile razy mam okazję czytać jakiś jego tekst, ogarnia mnie brzydka pycha, która polega na nieodpartym uczuciu, że wszystko cokolwiek on napisze, jest i płytsze i gorsze i głupsze, a nawet mniej ciekawie napisane, niż to co można znaleźć choćby w komentarzach na moim blogu. Ponieważ Ziemkiewicz powszechnie uchodzi za autora jednego z najwybitniejszych, tego typu myśli siłą rzeczy kojarzą mi się z grzechem, a ponieważ grzeszyć nie lubię, Ziemkiewicza unikam. Skoro już jesteśmy przy dziennikarzach „Rzeczpospolitej”, weźmy takiego Krzysztofa Feusette. Jego na przykład czytam bez jakichkolwiek emocji, uznając, że to jest ten przypadek profesjonalizmu, który wspomniany grzech pychy zwyczajnie uniemożliwia. I tyle na jego temat wystarczy. Niech się cieszy, że na potrzeby tego felietonu nauczyłem się pisać jego nazwisko.
Wracam do Ziemkiewicza. Otóż ponieważ – co muszę przyznać ze wstydem – w momencie, kiedy dotarła do mnie informacja, że System postanowił wysłać na nich specjalistę od mokrej roboty, który ma za zadanie przerobić ich na kolejną wersję „Polityki”, złamałem się i czytuję tygodnik „Uważam Rze”. A zatem też kupiłem i bieżące jego wydanie, a tam zapoznałem się z początkiem artykułu Ziemkiewicza na temat obłędu, w jaki ostatnio popadł Stefan Bratkowski. Wprawdzie Ziemkiewicz, w charakterystyczny dla towarzystwa w jakim się obraca sposób, sprytnie wrzuca nazwisko Bratkowskiego tak, by w razie czego móc się wykręcić, że on tak naprawdę myślał o kim innym, no ale, jak mówię, ewidentnie chodzi o Bratkowskiego. Jak już wcześniej wspominałem, całości refleksji Ziemkiewicza znać nie mogę i nie potrzebuję, natomiast sam temat bardzo mnie zainteresował. Bo oto mamy przed sobą osobę jak najbardziej publiczną, z całą pewnością szanowaną w wielu środowiskach, a nawet jeśli szanowaną wyłącznie na pokaz, to oficjalnie niewątpliwie traktowaną bardzo poważnie. A z całą pewnością poważniej, niż pierwszy z brzegu szalony staruszek, zapluwający się ze złości na otaczający go świat, bo dzieci krzyczą, a psy srają. I nagle się okazuje, że ta oto, jak najbardziej publiczna osoba, gwiazdor PRL-owskiego i post-PRL-owskiego dziennikarstwa, jak informuje Ziemkiewicz, ma obsesyjny zwyczaj, atakowania lokalnych kiosków z gazetami, jeśli tylko zobaczy, że w którymś z nich sprzedawane są tytuły, których on nie lubi. I to atakowania w sposób ekstremalny – z wyzwiskami i pluciem.
Proszę bardzo o chwilę refleksji. Tu nie chodzi o to, że nienawiść, że kłamstwo, że agresja w stosunku do czegoś, co na tę agresję w najmniejszym stopniu nie zasługuje. Sam, jeśli już mam się nad sobą zastanawiać, nie jestem tu bez winy. Zwłaszcza jak idzie o nienawiść. Ale niechbym nawet i tu był czysty jak łza, to kłamstwo i chamstwo mieliśmy okazję obserwować już w takich ilościach, że naprawdę nie ma się czemu dziwić. Natomiast proszę popatrzeć, z czym mamy do czynienia tutaj. Pojawia się najbardziej klasyczny, zbzikowany dziadunio, który z pełną regularnością odstawia teatr, w zwykłych okolicznościach powodujący interwencję służb porządkowych, i tego typu sytuacja nie ma najmniejszego wpływu na jego społeczną pozycję. Oczywiście, jak się można domyślić, osiedlowa społeczność, wśród której ów staruszek się kręci, zna go, i z pewnością ma o nim odpowiednie zdanie, ale problem w tym, że znaczna jej część również wie, że to nie byle kto, bo to człowiek, który występuje w telewizji, jako czołowy polski intelektualista. Co najwyżej, któryś z jego znajomych, gdzieś na przyjęciu wspomni go uwagą: „A tak, Bratkowski? Mieszka obok. Mówię wam, kompletny wariat”. A reszta? Reszta pozostaje niewzruszona, tak samo jak wspomniana pozycja naszej gwiazdy.
Dlaczego tak mnie ta sytuacja porusza? Jak już wspomniałem, nie dlatego, że Stefan Bratkowski nienawidzi mnie i wielu podobnie myślących. Nie dlatego nawet, że on nas nienawidzi w sposób tak demonstracyjny. Nawet też i nie chodzi o to, że on reprezentuje pewien społeczny nurt, który w najbardziej antydemokratyczny sposób, pragnie pozbawić praw bardzo dużą część polskiego społeczeństwa. Że Stefan Bratkowski jest w gruncie rzeczy funkcjonariuszem systemu totalitarnego. To wszystko stanowi rzeczywistość, do której ja przynajmniej doskonale się przyzwyczaiłem. Mój problem polega na tym, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby nagle Stefan Bratkowski zaczął chodzić po swoim osiedlu ze sprayem i wypisywać na murach wciąż jeden i ten sam tekst: „CHWDK”, albo gdyby ten sam Bratkowski, którego od czasu do czasu mamy okazję oglądać w telewizji w bardzo poważnych ujęciach, na tym swoim osiedlu zaczepiał małe dzieci i pytał je, na kogo głosują mama z tatą, jego ogólnospołeczna pozycja nie zmieniłaby się ani o jotę. A mój problem jest tym większy, że Stefan Bratkowski wcale nie jest tu wyjątkiem.
Wojna jaką System wypowiedział społeczeństwu – tak naprawdę całemu społeczeństwu; w końcu niewolnicy Systemu też kiedyś byli ludźmi wolnymi – ma charakter tak bezwzględny, a determinacja z jaką jest prowadzona tak wielka, że pytania odnośnie tego, co wypada, a co nie, co jest wstydem, a co tego wstydu przeciwieństwem, co jest normą, a co szaleństwem straciły rację bytu. Stefan Bratkowski, gdyby był zwykłym starszym panem, a nie dziennikarsko-politycznym celebrytą, dożywałby swoich dni w jakimś domu opieki społecznej, gdzie odwiedzaliby go wnukowie, mówili do niego: „Dziadku może trochę soczku”, a on by kiwał głową i mruczał „tak, tak, ho, ho”. Tymczasem on chodzi po kioskach gazetami, pluje na wybrane tytuły i przeszkadza ludziom w pracy, a między jednym a drugim ekscesem, proszony jest do telewizji i tam opowiada, co sądzi na temat na przykład Jarosława Kaczyńskiego. Jarosława Kaczyńskiego! A przecież Bratkowski jest tu tylko przykładem. Cóż my bowiem wiemy o prywatnych fobiach Andrzeja Wajdy, czy Władysława Bartoszewskiego. Skąd możemy wiedzieć, czym się zajmuje Kazimierz Kutz, kiedy nikt nie patrzy?
No ale to wszystko są starsi, coraz bardziej wraz z upływem lat, panowie. System jednak do swoich prac społecznych zatrudnia nie tylko sklerotycznych dziadków, ale calkiem jeszcze młode byczki. I wcale nie mniej szalone od swoich mistrzów. Niedawno na swoim blogu wspomniałem o śmierci pewnej młodej kobiety, Pauliny Pruskiej, którą niestety, w najbardziej okrutny sposób, pokonał nowotwór, i to jakby na złość zmasowanej akcji, jaką popularna kultura w związku z jej tragedią rozdmuchała. Umieraniem owej Pauliny przez całe długie lata żywiły się gwiazdy polskiej estrady, polityki i sztuki, a, jak się okazało, jednym z głównych animatorów tego festiwalu hipokryzji był Zbigniew Hołdys, muzyk estradowy i kiedyś autor piosenek. Myślę, że nikomu z czytelników nie muszę przypominać, kto to taki Zbigniew Hołdys. Jako postać medialna, on jest z pewnością bardziej popularny, niż Stefan Bratkowski, a i, jak idzie o zakres zainteresowań i talentów eksperckich, przewyższa ów człek stanowczo większość gwiazd prasy, radia i telewizji. Jeśli się zastanowić, nie ma takiej dziedziny, do dyskutowania której taka telewizja TVN24 mogłaby Hołdysa nie chcieć do siebie zapraszać. Sztuka, prawo, religia, gospodarka, sprawy międzynarodowe – Hołdys na każdy temat może mówić w nieskończoność. I oto, przy okazji sprawy Pauliny Pruskiej, dowiedziałem się, że to nikt inny jak Hołdys właśnie, swego czasu uruchomił specjalną internetową stronę poświęconą podobno walce o zdrowie dla Pauliny, i któregoś dnia na tej stronie umieścił następujący tekst:
Paulina, nie uwierzysz… Marilyn Monroe cię pozdrawia!!! Kiedy Marilyn Monroe zadzwoniła do moich przyjaciół w Los Angeles – nie mogłem uwierzyć. Rozumiem, że Mateo Damięcki, że Tom Sekielski, że inne polskie gwiazdy dziennikarstwa czy polityki, ale... MARILYN? SŁYNNA MARILYN MONROE? TA MARILYN MONROE?! W życiu. Never. I oto dwa dni temu dostałem cyneczkę, że mam siedzieć przy kompku i natychmiast zasysać filmidło. Po paru minutach je odpaliłem. Gdybym pił, to bym pomyślał, że jestem zdrowo narąbany. W sumie nic wielkiego, ale miałbym wyjaśnienie. Ale ja jestem trzeźwiuteńki od 21 lat. Niczego nie jaram. Żaden demerol – nic a nic. Widziałem na TMZ apteczkę M. Jacksona – ani jeden drug mi niczego nie przypomina. Owszem, coś na wątrobę i coś na arytmię serca, ale żadnego napalmu, kręcenia, latania – nic. No to luknijcie sami, ale uprzejmie sugeruję zapięcie pasów bezpieczeństwa!
I w tym momencie możemy obejrzeć półminutowy może filmik, gdzie jakaś kobieta, ustylizowana na Marilyn Monroe, stoi na ulicy i mówi "Paulina, I wish you all the best! A big kiss from Hollywood!” Zbigniew Hołdys natomiast woła dalej: „Przetrzyjcie oczy i luknijcie jeszcze raz! Ha! Ha, ha! No, może jest nieco hm... innej budowy niż przed laty, ale co tam [..] Co znaczy okrzyk Marilyn dla Pauliny każdy może z grubsza wykumać, ale brzmi to mniej więcej tak: „Paulina, życzę ci wszystkiego najlepszego! Wielki całus z Hollywood!” Auć! Szkoda, że ta Marilyn nie pocałowała na koniec sprzętu operatora, moglibyśmy go dać na aukcję, poszedłby za dużą bańkę do rąk jakiegoś fetyszysty i operacja Pauli byłaby z głowy”.
Gdyby ktoś się pogubił, przedstawię wszystko jeszcze raz, bardziej po ludzku. Zbigniew Hołdys dowiedział się, że Paulina Pruska jest chora na raka, wzruszył się i postanowił jej umilić czas walki o życie w taki sposób, że umieścił w Internecie film, na którym jakieś babsko przebrane za Marilyn Monroe ją pozdrawia. Żeby wszystko wyglądało na coś autentycznego, Hołdys przekonuje Paulinę, że to jest naprawdę Marilyn Monroe i że ona zeszła z nieba specjalnie dla Pauliny. Gwarancją realności tego wszystkiego jest hołdysowe przyznanie, że on doskonale zna działanie wódy i różnych środków halucynogennych, natomiast tym razem, on naprawdę nic nie brał, a przed nami stoi żywa Marilyn.
I teraz są dwie możliwości. Albo Hołdys autentycznie wierzy, że to duch Marilyn Monroe zszedł na ziemię, by przesłać całusy umierającej dziewczynie, albo on sobie stroi takie żarty, i, przychodząc z tym filmikiem do Pauliny Pruskiej, i tłumacząc jej, że on przysięga na wszystkie świętości, że to prawdziwa Marilyn, chce ją tak przed śmiercią zabawić. No, na zasadzie takiej, że nie martw się Paula, sama Marilyn do ciebie przyszła. Widzisz? Cieszysz się? No bo cóż takiego jeszcze mógł z siebie wydalić ten mózg? Cóż innego może stać za tym pomysłem, by umierającej Paulinie Pruskiej zechcieć zrobić taką przyjemność? Nie widzę innej możliwości. Albo Hołdys autentycznie uwierzył, ze to prawdziwa Marylin Monroe, albo uznał, że Paulina Pruska da się na ten greps nabrać. No dobra. Jest jeszcze jedna ewentualność. On wie, że ten filmik to zwykłe gówno, tyle że w swoim nadęciu, uznał on, że ktoś taki jak Paulina Krupska powinna być zadowolona z każdego prezentu, jaki dostanie od kogoś tak ważnego jak Zbigniew Hołdys. Równie dobrze mógł jej dać dwa złote ze swoim autografem.
Ale to wszystko tak naprawdę jest zupełnie nieistotne. Bo nas motywy kogoś tak zdemoralizowanego jak Hołdys kompletnie nie interesują. My mamy na uwadze coś zupełnie innego. To mianowicie, że Zbigniew Hołdys jest wciąż poważnie traktowany przez znaczną część opinii publicznej w Polsce. Oczywiście, już przecież samo to, że on znalazł sobie owo miejsce jako muzyk, było wydarzeniem bez precedensu. Przy jego talencie i umiejętnościach muzycznych, on nie zasługuje nawet na to, by obsługiwać od strony muzycznej kampanie wyborcze peeselowskich sołtysów. Nie jestem nawet pewien, czy, gdyby on otworzył sklep z płytami, nie doszłoby do tego, że po paru tygodniach o radę w sprawie muzyki, klienci zaczęliby się zwracać do ekipy sprzątającej, a nie do tego zaplutego dziwadła w kapeluszu. A my przecież nie mamy do czynienia z jakimś piosenkarzem. Przed nami stoi ekspert i moralny autorytet nie tylko dla młodzieży.
Jeśli więc mam pretensje do dzisiejszej Polski, to, powiem szczerze, już nawet nie koniecznie o tę nienawiść, podłość i kłamstwo, ale o to, że wielu z nas wystarczyło rzucić ochłap w postaci, z jednej strony, Stefana Bratkowskiego, a z drugiej, Zbigniewa Hołdysa, i myśmy się na to tak bardzo ucieszyli. To jest fakt prawdziwie bolesny. Jak to się stało, że daliśmy się tak fatalnie spłaszczyć? I kiedy? Nie mam pojęcia. I boję się, że o ile politycznie możemy stosunkowo łatwo wygrać, to na poziomie, że tak powiem, estetycznym, zaakceptowaliśmy zmiany, które mogą się okazać nie do wyplenienia. A już najbardziej się boję – wprawdzie to już z całą pewnością nie nastąpi ani dziś, ani jutro, i ja osobiście już tego nie doczekam – ale może się bardzo łatwo okazać, że za jakiś czas prezydentem Polski zostanie jakiś szmaciarz, który wprawdzie będzie bardzo patriotyczny i niezwykle pobożny, natomiast, jak idzie o ogólny poziom, będzie reprezentował coś, przy czym Bronisław Komorowski będzie lśnił jak złoto.
Wstyd mi jak cholera, ale ponieważ sam sobie wybrałem to życie, nie powinienem marudzić. Obawiam się niestety jednak, że, jeśli mamy, ja i moja rodzina, przeżyć, zamiast dalej prowadzić ten blog, powinienem natychmiast zapisać się na kurs gry na gitarze, nauczyć się paru piosenek i zacząć występować na żywo, tu obok na dworcu, a nie w sieci. Póki co, serdecznie dziękuję za niezwykłą reakcję na moje weekendowe apele o wsparcie, w postaci dwóch przelewów – stówy i dychy. Szczególnie dziękuję za te 10 zł., bo – Bóg mi świadkiem – wiem sam, jak potrafi być ciężko. Dziękuję.
Dziękuję też wszystkim, którzy kupili moją książkę, zwłaszcza tym, którzy – jak wiem – z całą pewnością kupować jej już nie musieli.
No i proszę się nie gniewać. Jest naprawdę wyjątkowo. A ten blog, tak wyszło, to jest moje życie.
Tradycyjnie już, zachęcam do kupowania książki. Jeśli komuś podoba się to, co tu na tym blogu powstaje, nie będzie żałował. A jak już ktoś książkę ma, proszę o standardowe wpłaty na podany obok numer konta.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Jak zostałem faszystą

O ile się nie mylę, w mojej dotychczasowej karierze publicystycznej, chociaż różnego rodzaju zarzutów pod moim adresem było co nie miara, akurat z oskarżeniem o antysemityzm się nie spotkałem. Również, o ile pamiętam, nawet w moim długim już dość życiu, nie zdarzyło mi się, by ktoś mnie wytargał za uszy z powodu mojej niechęci do Żydów. Czy stało się tak dlatego, że ja Żydów bardzo lubię i daję temu nieustanny wyraz? A może dlatego, że ja tematu tak zwanego żydostwa w ogóle nie poruszam i tym samym nie daję nikomu okazji do ataków? Chyba jednak nie chodzi tu ani o jedno, ani o drugie. A mimo to, fakt pozostaje faktem. Wygląda na to, że do grona żydożerców nie zostałem póki co, przynajmniej oficjalnie, przyjęty. Jest natomiast szansa, że zostanę faszystą.
Czemu więc akurat dziś postanowiłem poruszyć ów intrygujący temat faszyzmu i antysemityzmu? Otóż tylko i wyłącznie ze względu na postać Stefana Bratkowskiego. Czy dlatego że uważam go za Żyda? A może dlatego że podejrzewam go o antysemityzm? Otóż nie. Ja ani nie wiem, czy Bratkowski to Żyd, ani też nie biorę pod uwagę, że z niego jest jakiś paskudny antysemita, natomiast mam podejrzenie – całkowicie irracjonalne naturalnie – że po tym co dziś chcę powiedzieć, jest szansa, że zostanę wreszcie sam zidentyfikowany jako osoba ogarnięta fobią antyżydowską. Dlaczego? No przecież mówię – z powodów całkowicie irracjonalnych. No ale wiem, że mimo to, pewne rzeczy powiedzieć należy.
Otóż Stefana Bratkowskiego nie lubiłem nigdy. Nawet w czasach, kiedy w pewnych środowiskach funkcjonował jako ktoś, kto z komunistami trzyma się na dystans i kogo komuniści też nie darzą jakimś szczególnym zaufaniem. Za co więc nie lubię Bratkowskiego? Oczywiście, na pierwszym miejscu za jego wygląd. Jedni nie lubią ludzi, którzy wyglądają jak Piotr Semka, inni ludzi którzy wyglądają jak Jarosław Kaczyński, inni nie mogą patrzeć na taką powiedzmy Justynę Pochanke, a ja po prostu nie lubię ludzi, którzy wyglądają jak Stefan Bratkowski. Oczywiście, mam też wiele innych powodów, żeby Bratkowskiego nie lubić – z jego wyglądem nie mających już nic wspólnego – a zatem jestem pewien, że gdyby Bratkowski nie wyglądał jak Bratkowski, ale jak na przykład inny Stefan, tyle że Niesiołowski, też bym go nie lubił, tyle że we mnie nie odzywałby się mój wyssany z mlekiem matki antysemityzm, lecz zaledwie, również w tym samym mniej więcej stopniu wysysana, pogarda dla „szpiclów, katów i tchórzy, oni wygrają”. Jednak, jak mówię, na pierwszym miejscu, jeśli idzie o ludzi takich jak Bratkowski, Kuczyński, czy Lityński determinuje mnie to jak oni się na mnie patrzą. Pojawia się w telewizji Bratkowski i zaczyna coś opowiadać. Ja natychmiast zaczynam się irytować, a jeśli ktoś mnie spyta, w czym problem, to najuczciwiej jednak będzie z mojej strony powiedzieć, że nie mogę patrzeć na ten nos i te oczka i słuchać tego skrzekotu. Natomiast to, że ten skrzekot tylko potwierdza słuszność moich emocji, to już sprawa drugorzędna. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś jednak będzie o skrzekocie.
Występ Stefana Bratkowskiego u Piaseckiego w programie ‘Piaskiem po oczach’ oglądałem. I to, muszę przyznać, wbrew radom mojej żony, która w pierwszej chwili, gdy go tylko zobaczyła, zawołała do mnie – oczywiście! – „po cholerę go słuchasz?” Ponieważ jednak cała ta aura – czy, jak to mówią artyści, forma – jaką ludzie typu Stefana Bratkowskiego wokół siebie wytwarzają, uniemożliwiła mi skuteczne wsłuchiwanie się w wypowiadane przez nich słowa, ograniczałem się jedynie do zanotowania tematu wypowiedzi, a więc „faszystowskich źródeł publicznej działalności Jarosława Kaczyńskiego” i już tylko patrzenia. Owszem, bardzo intensywnego, niemniej jednak już tylko patrzenia. Dopiero parę dni temu dowiedziałem się, że Stefan Bratkowski, przedstawiając swoje poglądy na odradzanie się w Polsce hitlerowskiego faszyzmu, kiedy ja nieroztropnie poświęcałem się kontemplowaniu tego nosa i tych oczu, wspomniał i o mnie. A dokładnie o moim artykule zamieszczonym w Warszawskiej Gazecie, zatytułowanym: ‘Rewolucja w końcu nadejdzie’. Obejrzałem więc uważnie rozmowę z Bratkowskim dostępną na youtubie i potwierdzam. To prawda. Bratkowski, dowodząc słuszności swojej tezy co do tego, że Prawo i Sprawiedliwość to partia faszystowska, a Jarosław Kaczyński to drugi Adolf, powołał się też i na mnie, a dokładniej, na mój tekst.
I wszystko właściwie pozostałoby bez większych konsekwencji, gdyby w tym wszystkim jednak nie znalazł się jeden mały problem. Otóż Bratkowski sugeruje, że tekst o mojej nadziei na rewolucję, nie jest mojego autorstwa, ale został napisany i zamieszczony w Warszawskiej Gazecie przez jakichś niezidentyfikowanych pachołków Kaczyńskiego. Dowodem na to ma być to, że on – podobnie zresztą jak pozostałe artykuły w Warszawskiej Gazecie – jest niepodpisany. Brak tego podpisu, zdaniem Bratkowskiego, dowodzi zresztą jeszcze czegoś. Że Prawo i Sprawiedliwość, szczując społeczeństwo przeciwko Polskiemu Państwu, i wzywając do rozlewu krwi, działa z ukrycia, a więc w sposób jednoznaczny już na samym początku ustawia się poza porządkiem prawnym. I choćby z tego powodu, służby specjalne powinny wziąć się za Kaczyńskiego i jego ludzi z całą surowością prawa i niezwłocznie. On o tym braku podpisu mówił zresztą tak, jakby stanowił on wręcz jego obsesję. Nie ma podpisu – idzie faszyzm. A podpisu nie ma! Nigdzie! Wszędzie pełno niepodpisanej, najbardziej krwawej pisowskiej agitacji! Będą nas wieszać, a przyjdzie im to o tyle łatwiej, że jak wiemy, my wszyscy się zawsze i wszędzie podpisujemy.
I oto pojawia się wspomniany problem. Otóż podpis jest. Artykuł, jaki napisałem dla Warszawskiej Gazety, a który Bratkowskiego tak przestraszył, jest oczywiście podpisany. I to nawet nie jako ‘toyah’, ale moim pełnym białoruskim nazwiskiem. Najpierw w zapowiedzi na pierwszej stronie stoi jak byk „Krzysztof Osiejuk”, a później już przy faktycznym tekście powtórzone jest całe moje imię i nazwisko. Co więcej, o ile się orientuję, wszystkie pozostałe teksty, jakie w tym, ale też we wszystkich innych wydaniach Warszawskiej Gazety są publikowane – moje i nie moje – są nieodmiennie podpisywane. Albo imieniem i nazwiskiem autora, albo powszechnie znanym blogerskim nickiem. A zatem, kiedy Stefan Bratkowski mówi, że PiS wykorzystuje Warszawską Gazetę do nielegalnej i zakamuflowanej działalności antypaństwowej, jak najbardziej świadomie kłamie. Czemu myślę, że robi to świadomie? Otóż tytuł mojego tekstu przytoczył Bratkowski dosłownie, a więc nie jest tak, że jemu gdzieś ktoś coś powiedział, a on tylko powtarza plotki. On musiał ten tekst osobiście znaleźć, również osobiście przeczytać, a co więcej z całą pewnością musiał widzieć to imię i nazwisko – Krzysztof Osiejuk. Nie ma takiej możliwości, żeby on tego nazwiska nie zauważył. Choćby z czystej ciekawości musiał je zobaczyć. A dziś przyłazi do telewizji i łże jak pies.
Czemu on to robi? Otóż uważam, że za tym stoją dwie przyczyny. Pierwsza ma – ciekawe, że akurat Bratkowski, wróg faszyzmu, tego nie wie – pochodzenie faszystowsko-bolszewickie. Chodzi o to, że jeśli chce się przeprowadzić polityczną akcję eksterminacyjną, czy to w celu fizycznej eliminacji wroga, czy zaledwie jego politycznej neutralizacji, należy przy użyciu usłużnych mediów rozgłosić, że wróg szykuje agresję, a więc wszelkie działania przeciwko niemu stanowić będą jedynie obronę. Ten rodzaj bezczelnego kłamstwa oczywiście istniał już wcześniej, i to niekoniecznie w polityce, ale choćby w środowiskach przestępczych, czy nawet w bardziej prymitywnych relacjach ogólnoludzkich. Na przykład, kiedy mnie ostatnio wyrzucano z pracy, ktoś najpierw – podając się za mojego ucznia – wysłał do moich szefów e-mail, informujący o tym, że ja na prowadzonych przeze mnie lekcjach zachowuję się „w bardzo dziwny sposób”, i w ten sposób dalej można było sprawy prowadzić już prosto. Natomiast faktem jest, że faszyzm i komunizm tę metodę wykorzystały w oficjalnej działalności państwowej. Na tym poziomie jednak istnieje coś, co nadaje tej metodzie pewien rys – owszem, perwersyjnej – ale jednak uczciwości. Kiedy na przykład towarzysze jeszcze w latach późnego PRL-u rozpowiadali na lewo i prawo, że Solidarność będzie ich wieszać, oni nie do końca kłamali. W dużym stopniu, oni w to kłamstwo autentycznie uwierzyli. Najpierw naturalnie je stworzyli, ale w pewnym momencie zaczęli się nim tak nakręcać, że po chwili nie wiedzieli już, czy to jest fakt, czy plotka.
Jak idzie o Bratkowskiego, osobiście uważam, że on świetnie wie, że teksty w Warszawskiej Gazecie są podpisane. On nawet prawdopodobnie wie, że Warszawska Gazeta nie publikuje artykułów nadsyłanych przez Prawo i Sprawiedliwość, lecz przez całkowicie zwykłych ludzi, których łączy tylko to, że źle znoszą obecną władzę. On to wie, ale kłamie z wyrachowywaniem i w pełnym przekonaniu o tym, że to kłamstwo służy sprawie. Z nim tutaj jest trochę tak, jak ze wspomnianym przeze mnie niedawno Sławomirem Nowakiem, który – co ciekawe, też w rozmowie z Piaseckim – powiedział, że Jarosław Kaczyński nie pojechał 18 kwietnia do Krakowa, bo mu się nie chciało. I powtarzał to kłamstwo dalej, mimo nawet tego, że Piasecki wyraźnie mu zwrócił uwagę na fakt, że nieobecność Kaczyńskiego na Wawelu była spowodowana nie jego lenistwem, lecz chorobą mamy. Nowak, moim zdaniem, też świetnie wiedział, że pani Kaczyńska była w szpitalu, i to z tego powodu Jarosław Kaczyński w ostatniej chwili wyjazd do Krakowa musiał odwołać, ale kłamał, bo uznał, że tak trzeba. Czemu? Żeby rozpuścić pogłoskę, że Jarosław Kaczyński tak naprawdę ma w nosie swojego zmarłego brata, ale chodzi mu wyłącznie o władzę. I w tym momencie nie mamy już do czynienia tylko z faszystowsko-bolszewickim propagandowym terrorem, gdzie, jak mówię, niekiedy ów ideologiczny obłęd zaczyna tworzyć fakty. Tu dochodzimy do pewnego bardzo szczególnego przekonania, że kłamać można, bo tylko frajer nie kłamie, jeśli jest interes do zrobienia, albo że normalny człowiek nie może się nazywać Osiejuk, a jeśli tak się nazywa, to musi być prowokatorem. Najlepiej faszystowskim.
Czy ja zatem sugeruję, że Sławomir Nowak, to nie jest zwykły skurwysyn, tylko coś więcej? Ależ skąd! Ja nie mam najmniejszych podstaw, żeby mieć przekonanie, że on jest jakoś wyjątkowo skomplikowany. Owszem, biorę to pod uwagę, bo to by mi wiele wyjaśniało – no a przede wszystkim, z całą pewnością porządkowałoby moje emocje – ale żeby się tej myśli jakoś szczególnie czepiać – to w żadnym wypadku. Zresztą, jak idzie o Stefana Bratkowskiego, też nie mam pewności i też biorę pod uwagę, że on pozostaje zagadką. Mimo tego jak wygląda i jak się zachowuje, może się okazać, że czegoś jednak wciąż o nim nie wiem… Ale poza tym – diabli go wiedzą. Może się nawet okazać na przykład, że on jest takim samym kanciarzem jak wielu jego kumpli, tyle że jego skomplikowane peerelowskie losy zniekształciły mu twarz i całą sylwetkę do tego stopnia, że się upodobnił – tak jak czasami pies się upodabnia do właściciela – do tych, którzy go to tu to tam ze sobą prowadzili. Bez względu jednak, co takim Nowakiem i Bratkowskim kręci, nie zmienia to faktu, że ich nie lubię. I tak już zostanie. Najwyżej będę musiał się jeszcze trochę pozastanawiać, i w końcu coś tam sobie wymyślę.
No i wreszcie, już na sam koniec, jest jeszcze coś, co musi zostać powiedziane. Ktoś mi bowiem może zarzucić, że to co ja wyprawiam w tym tekście, to absolutna przesada. Że mi można było wybaczyć wiele, ale tym razem mnie poniosło. Z tymi Żydami i w ogóle. Biorę to pod uwagę, a mimo to, jakoś nie czuje specjalnych wyrzutów sumienia. Bo choćbym się dziś stoczył maksymalnie, jeszcze pozostało mi bardzo daleko do stanu, gdzie z czystego wyrachowania, prawdziwego polskiego patriotę, człowieka dobrego i oddanego ludziom i Polsce, kogoś kto całe swoje życie poświecił Ojczyźnie – i to w dodatku w czasie, kiedy dotknęło go nieszczęście nie do opisania – porównuje się do Hitlera. I w dodatku robi się to nie po to, żeby mu dokuczyć, ale żeby go zabić. Ot tak.
PS. Z tym zabijaniem, panie Bratkowski, niech się Pan tak nie podnieca. To była przenośnia.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...