Z dziennikarstwem Rafała Ziemkiewicza kontakt mam bardzo ograniczony, choćby z tego względu, że ile razy mam okazję czytać jakiś jego tekst, ogarnia mnie brzydka pycha, która polega na nieodpartym uczuciu, że wszystko cokolwiek on napisze, jest i płytsze i gorsze i głupsze, a nawet mniej ciekawie napisane, niż to co można znaleźć choćby w komentarzach na moim blogu. Ponieważ Ziemkiewicz powszechnie uchodzi za autora jednego z najwybitniejszych, tego typu myśli siłą rzeczy kojarzą mi się z grzechem, a ponieważ grzeszyć nie lubię, Ziemkiewicza unikam. Skoro już jesteśmy przy dziennikarzach „Rzeczpospolitej”, weźmy takiego Krzysztofa Feusette. Jego na przykład czytam bez jakichkolwiek emocji, uznając, że to jest ten przypadek profesjonalizmu, który wspomniany grzech pychy zwyczajnie uniemożliwia. I tyle na jego temat wystarczy. Niech się cieszy, że na potrzeby tego felietonu nauczyłem się pisać jego nazwisko.
Wracam do Ziemkiewicza. Otóż ponieważ – co muszę przyznać ze wstydem – w momencie, kiedy dotarła do mnie informacja, że System postanowił wysłać na nich specjalistę od mokrej roboty, który ma za zadanie przerobić ich na kolejną wersję „Polityki”, złamałem się i czytuję tygodnik „Uważam Rze”. A zatem też kupiłem i bieżące jego wydanie, a tam zapoznałem się z początkiem artykułu Ziemkiewicza na temat obłędu, w jaki ostatnio popadł Stefan Bratkowski. Wprawdzie Ziemkiewicz, w charakterystyczny dla towarzystwa w jakim się obraca sposób, sprytnie wrzuca nazwisko Bratkowskiego tak, by w razie czego móc się wykręcić, że on tak naprawdę myślał o kim innym, no ale, jak mówię, ewidentnie chodzi o Bratkowskiego. Jak już wcześniej wspominałem, całości refleksji Ziemkiewicza znać nie mogę i nie potrzebuję, natomiast sam temat bardzo mnie zainteresował. Bo oto mamy przed sobą osobę jak najbardziej publiczną, z całą pewnością szanowaną w wielu środowiskach, a nawet jeśli szanowaną wyłącznie na pokaz, to oficjalnie niewątpliwie traktowaną bardzo poważnie. A z całą pewnością poważniej, niż pierwszy z brzegu szalony staruszek, zapluwający się ze złości na otaczający go świat, bo dzieci krzyczą, a psy srają. I nagle się okazuje, że ta oto, jak najbardziej publiczna osoba, gwiazdor PRL-owskiego i post-PRL-owskiego dziennikarstwa, jak informuje Ziemkiewicz, ma obsesyjny zwyczaj, atakowania lokalnych kiosków z gazetami, jeśli tylko zobaczy, że w którymś z nich sprzedawane są tytuły, których on nie lubi. I to atakowania w sposób ekstremalny – z wyzwiskami i pluciem.
Proszę bardzo o chwilę refleksji. Tu nie chodzi o to, że nienawiść, że kłamstwo, że agresja w stosunku do czegoś, co na tę agresję w najmniejszym stopniu nie zasługuje. Sam, jeśli już mam się nad sobą zastanawiać, nie jestem tu bez winy. Zwłaszcza jak idzie o nienawiść. Ale niechbym nawet i tu był czysty jak łza, to kłamstwo i chamstwo mieliśmy okazję obserwować już w takich ilościach, że naprawdę nie ma się czemu dziwić. Natomiast proszę popatrzeć, z czym mamy do czynienia tutaj. Pojawia się najbardziej klasyczny, zbzikowany dziadunio, który z pełną regularnością odstawia teatr, w zwykłych okolicznościach powodujący interwencję służb porządkowych, i tego typu sytuacja nie ma najmniejszego wpływu na jego społeczną pozycję. Oczywiście, jak się można domyślić, osiedlowa społeczność, wśród której ów staruszek się kręci, zna go, i z pewnością ma o nim odpowiednie zdanie, ale problem w tym, że znaczna jej część również wie, że to nie byle kto, bo to człowiek, który występuje w telewizji, jako czołowy polski intelektualista. Co najwyżej, któryś z jego znajomych, gdzieś na przyjęciu wspomni go uwagą: „A tak, Bratkowski? Mieszka obok. Mówię wam, kompletny wariat”. A reszta? Reszta pozostaje niewzruszona, tak samo jak wspomniana pozycja naszej gwiazdy.
Dlaczego tak mnie ta sytuacja porusza? Jak już wspomniałem, nie dlatego, że Stefan Bratkowski nienawidzi mnie i wielu podobnie myślących. Nie dlatego nawet, że on nas nienawidzi w sposób tak demonstracyjny. Nawet też i nie chodzi o to, że on reprezentuje pewien społeczny nurt, który w najbardziej antydemokratyczny sposób, pragnie pozbawić praw bardzo dużą część polskiego społeczeństwa. Że Stefan Bratkowski jest w gruncie rzeczy funkcjonariuszem systemu totalitarnego. To wszystko stanowi rzeczywistość, do której ja przynajmniej doskonale się przyzwyczaiłem. Mój problem polega na tym, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby nagle Stefan Bratkowski zaczął chodzić po swoim osiedlu ze sprayem i wypisywać na murach wciąż jeden i ten sam tekst: „CHWDK”, albo gdyby ten sam Bratkowski, którego od czasu do czasu mamy okazję oglądać w telewizji w bardzo poważnych ujęciach, na tym swoim osiedlu zaczepiał małe dzieci i pytał je, na kogo głosują mama z tatą, jego ogólnospołeczna pozycja nie zmieniłaby się ani o jotę. A mój problem jest tym większy, że Stefan Bratkowski wcale nie jest tu wyjątkiem.
Wojna jaką System wypowiedział społeczeństwu – tak naprawdę całemu społeczeństwu; w końcu niewolnicy Systemu też kiedyś byli ludźmi wolnymi – ma charakter tak bezwzględny, a determinacja z jaką jest prowadzona tak wielka, że pytania odnośnie tego, co wypada, a co nie, co jest wstydem, a co tego wstydu przeciwieństwem, co jest normą, a co szaleństwem straciły rację bytu. Stefan Bratkowski, gdyby był zwykłym starszym panem, a nie dziennikarsko-politycznym celebrytą, dożywałby swoich dni w jakimś domu opieki społecznej, gdzie odwiedzaliby go wnukowie, mówili do niego: „Dziadku może trochę soczku”, a on by kiwał głową i mruczał „tak, tak, ho, ho”. Tymczasem on chodzi po kioskach gazetami, pluje na wybrane tytuły i przeszkadza ludziom w pracy, a między jednym a drugim ekscesem, proszony jest do telewizji i tam opowiada, co sądzi na temat na przykład Jarosława Kaczyńskiego. Jarosława Kaczyńskiego! A przecież Bratkowski jest tu tylko przykładem. Cóż my bowiem wiemy o prywatnych fobiach Andrzeja Wajdy, czy Władysława Bartoszewskiego. Skąd możemy wiedzieć, czym się zajmuje Kazimierz Kutz, kiedy nikt nie patrzy?
No ale to wszystko są starsi, coraz bardziej wraz z upływem lat, panowie. System jednak do swoich prac społecznych zatrudnia nie tylko sklerotycznych dziadków, ale calkiem jeszcze młode byczki. I wcale nie mniej szalone od swoich mistrzów. Niedawno na swoim blogu wspomniałem o śmierci pewnej młodej kobiety, Pauliny Pruskiej, którą niestety, w najbardziej okrutny sposób, pokonał nowotwór, i to jakby na złość zmasowanej akcji, jaką popularna kultura w związku z jej tragedią rozdmuchała. Umieraniem owej Pauliny przez całe długie lata żywiły się gwiazdy polskiej estrady, polityki i sztuki, a, jak się okazało, jednym z głównych animatorów tego festiwalu hipokryzji był Zbigniew Hołdys, muzyk estradowy i kiedyś autor piosenek. Myślę, że nikomu z czytelników nie muszę przypominać, kto to taki Zbigniew Hołdys. Jako postać medialna, on jest z pewnością bardziej popularny, niż Stefan Bratkowski, a i, jak idzie o zakres zainteresowań i talentów eksperckich, przewyższa ów człek stanowczo większość gwiazd prasy, radia i telewizji. Jeśli się zastanowić, nie ma takiej dziedziny, do dyskutowania której taka telewizja TVN24 mogłaby Hołdysa nie chcieć do siebie zapraszać. Sztuka, prawo, religia, gospodarka, sprawy międzynarodowe – Hołdys na każdy temat może mówić w nieskończoność. I oto, przy okazji sprawy Pauliny Pruskiej, dowiedziałem się, że to nikt inny jak Hołdys właśnie, swego czasu uruchomił specjalną internetową stronę poświęconą podobno walce o zdrowie dla Pauliny, i któregoś dnia na tej stronie umieścił następujący tekst:
„Paulina, nie uwierzysz… Marilyn Monroe cię pozdrawia!!! Kiedy Marilyn Monroe zadzwoniła do moich przyjaciół w Los Angeles – nie mogłem uwierzyć. Rozumiem, że Mateo Damięcki, że Tom Sekielski, że inne polskie gwiazdy dziennikarstwa czy polityki, ale... MARILYN? SŁYNNA MARILYN MONROE? TA MARILYN MONROE?! W życiu. Never. I oto dwa dni temu dostałem cyneczkę, że mam siedzieć przy kompku i natychmiast zasysać filmidło. Po paru minutach je odpaliłem. Gdybym pił, to bym pomyślał, że jestem zdrowo narąbany. W sumie nic wielkiego, ale miałbym wyjaśnienie. Ale ja jestem trzeźwiuteńki od 21 lat. Niczego nie jaram. Żaden demerol – nic a nic. Widziałem na TMZ apteczkę M. Jacksona – ani jeden drug mi niczego nie przypomina. Owszem, coś na wątrobę i coś na arytmię serca, ale żadnego napalmu, kręcenia, latania – nic. No to luknijcie sami, ale uprzejmie sugeruję zapięcie pasów bezpieczeństwa!”
I w tym momencie możemy obejrzeć półminutowy może filmik, gdzie jakaś kobieta, ustylizowana na Marilyn Monroe, stoi na ulicy i mówi "Paulina, I wish you all the best! A big kiss from Hollywood!” Zbigniew Hołdys natomiast woła dalej: „Przetrzyjcie oczy i luknijcie jeszcze raz! Ha! Ha, ha! No, może jest nieco hm... innej budowy niż przed laty, ale co tam [..] Co znaczy okrzyk Marilyn dla Pauliny każdy może z grubsza wykumać, ale brzmi to mniej więcej tak: „Paulina, życzę ci wszystkiego najlepszego! Wielki całus z Hollywood!” Auć! Szkoda, że ta Marilyn nie pocałowała na koniec sprzętu operatora, moglibyśmy go dać na aukcję, poszedłby za dużą bańkę do rąk jakiegoś fetyszysty i operacja Pauli byłaby z głowy”.
Gdyby ktoś się pogubił, przedstawię wszystko jeszcze raz, bardziej po ludzku. Zbigniew Hołdys dowiedział się, że Paulina Pruska jest chora na raka, wzruszył się i postanowił jej umilić czas walki o życie w taki sposób, że umieścił w Internecie film, na którym jakieś babsko przebrane za Marilyn Monroe ją pozdrawia. Żeby wszystko wyglądało na coś autentycznego, Hołdys przekonuje Paulinę, że to jest naprawdę Marilyn Monroe i że ona zeszła z nieba specjalnie dla Pauliny. Gwarancją realności tego wszystkiego jest hołdysowe przyznanie, że on doskonale zna działanie wódy i różnych środków halucynogennych, natomiast tym razem, on naprawdę nic nie brał, a przed nami stoi żywa Marilyn.
I teraz są dwie możliwości. Albo Hołdys autentycznie wierzy, że to duch Marilyn Monroe zszedł na ziemię, by przesłać całusy umierającej dziewczynie, albo on sobie stroi takie żarty, i, przychodząc z tym filmikiem do Pauliny Pruskiej, i tłumacząc jej, że on przysięga na wszystkie świętości, że to prawdziwa Marilyn, chce ją tak przed śmiercią zabawić. No, na zasadzie takiej, że nie martw się Paula, sama Marilyn do ciebie przyszła. Widzisz? Cieszysz się? No bo cóż takiego jeszcze mógł z siebie wydalić ten mózg? Cóż innego może stać za tym pomysłem, by umierającej Paulinie Pruskiej zechcieć zrobić taką przyjemność? Nie widzę innej możliwości. Albo Hołdys autentycznie uwierzył, ze to prawdziwa Marylin Monroe, albo uznał, że Paulina Pruska da się na ten greps nabrać. No dobra. Jest jeszcze jedna ewentualność. On wie, że ten filmik to zwykłe gówno, tyle że w swoim nadęciu, uznał on, że ktoś taki jak Paulina Krupska powinna być zadowolona z każdego prezentu, jaki dostanie od kogoś tak ważnego jak Zbigniew Hołdys. Równie dobrze mógł jej dać dwa złote ze swoim autografem.
Ale to wszystko tak naprawdę jest zupełnie nieistotne. Bo nas motywy kogoś tak zdemoralizowanego jak Hołdys kompletnie nie interesują. My mamy na uwadze coś zupełnie innego. To mianowicie, że Zbigniew Hołdys jest wciąż poważnie traktowany przez znaczną część opinii publicznej w Polsce. Oczywiście, już przecież samo to, że on znalazł sobie owo miejsce jako muzyk, było wydarzeniem bez precedensu. Przy jego talencie i umiejętnościach muzycznych, on nie zasługuje nawet na to, by obsługiwać od strony muzycznej kampanie wyborcze peeselowskich sołtysów. Nie jestem nawet pewien, czy, gdyby on otworzył sklep z płytami, nie doszłoby do tego, że po paru tygodniach o radę w sprawie muzyki, klienci zaczęliby się zwracać do ekipy sprzątającej, a nie do tego zaplutego dziwadła w kapeluszu. A my przecież nie mamy do czynienia z jakimś piosenkarzem. Przed nami stoi ekspert i moralny autorytet nie tylko dla młodzieży.
Jeśli więc mam pretensje do dzisiejszej Polski, to, powiem szczerze, już nawet nie koniecznie o tę nienawiść, podłość i kłamstwo, ale o to, że wielu z nas wystarczyło rzucić ochłap w postaci, z jednej strony, Stefana Bratkowskiego, a z drugiej, Zbigniewa Hołdysa, i myśmy się na to tak bardzo ucieszyli. To jest fakt prawdziwie bolesny. Jak to się stało, że daliśmy się tak fatalnie spłaszczyć? I kiedy? Nie mam pojęcia. I boję się, że o ile politycznie możemy stosunkowo łatwo wygrać, to na poziomie, że tak powiem, estetycznym, zaakceptowaliśmy zmiany, które mogą się okazać nie do wyplenienia. A już najbardziej się boję – wprawdzie to już z całą pewnością nie nastąpi ani dziś, ani jutro, i ja osobiście już tego nie doczekam – ale może się bardzo łatwo okazać, że za jakiś czas prezydentem Polski zostanie jakiś szmaciarz, który wprawdzie będzie bardzo patriotyczny i niezwykle pobożny, natomiast, jak idzie o ogólny poziom, będzie reprezentował coś, przy czym Bronisław Komorowski będzie lśnił jak złoto.
Wstyd mi jak cholera, ale ponieważ sam sobie wybrałem to życie, nie powinienem marudzić. Obawiam się niestety jednak, że, jeśli mamy, ja i moja rodzina, przeżyć, zamiast dalej prowadzić ten blog, powinienem natychmiast zapisać się na kurs gry na gitarze, nauczyć się paru piosenek i zacząć występować na żywo, tu obok na dworcu, a nie w sieci. Póki co, serdecznie dziękuję za niezwykłą reakcję na moje weekendowe apele o wsparcie, w postaci dwóch przelewów – stówy i dychy. Szczególnie dziękuję za te 10 zł., bo – Bóg mi świadkiem – wiem sam, jak potrafi być ciężko. Dziękuję.
Dziękuję też wszystkim, którzy kupili moją książkę, zwłaszcza tym, którzy – jak wiem – z całą pewnością kupować jej już nie musieli.
No i proszę się nie gniewać. Jest naprawdę wyjątkowo. A ten blog, tak wyszło, to jest moje życie.
Tradycyjnie już, zachęcam do kupowania książki. Jeśli komuś podoba się to, co tu na tym blogu powstaje, nie będzie żałował. A jak już ktoś książkę ma, proszę o standardowe wpłaty na podany obok numer konta.