piątek, 24 lipca 2020

Jesus Blood Never Failed Me Yet


Pomyślałem sobie, że oto nadarzyła się okazja równie dobra jak każda inna, by poiwiedzieć, że z dziewięiu tytułów jakie wydałem w Klinice Języka pozostałoy zaledwie cztery, a więc „Podwójny nokaut”, „Marki, dolary”, oraz ostatni, o Brytyjskim Imperium. Kiedy wydawało się, że na kolejną szans juz nie ma, pojawiła się dość duża szansa, że przed Świętami uda mi się wydać – tym razem już gdzie indziej – swoje  refleksje na temat piątego przykazania. Cieszy mnie to bardzo, jednocześnie chciałbym wspomnieć, że tu u siebie mam wciąż jeszcze paręnaście egzemplarzy swoich refleksji okołomuzycznych, niefortunnie – bo kto mógł wiedzieć, że nazwa „rock’n’roll” została tu użyta w sensie wyłącznie umownym – zatytułowanych „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”. A w tej sytuacji pomyślałem sobie, że może przedstawię tu jeden z rozdziałów owej książki i w ten sposób zachęcę do jej kupowania. Zamówienia można składać pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Powinno się udać, bo to jest naprawdę książka wyjątkowa.


      Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci –  wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią mówić młodzi, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony, niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man” Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Baby, I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade” King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
      Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób: „Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, która jest po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zmieniło – ale zwykły sentyment. Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa.  No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
        Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą, najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70 minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me Yet”.
      Króciótko opowiem, co to jest takiego. Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela, znalezionego i zarejestrowanego przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This one thing I know that He loves me so”.  I tak w kółko, przez ponad 70 minut, albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, a w końcu całej orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna przez ponad 70 minut na okrągło.
      Oczywiście, dla każdego kto wie na czym polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” –  jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o piosence, a więc o tym, co dał nam – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim zdołał to co stworzył usłyszeć – ten pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów tekst i melodię wymyślił on sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne – ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
      O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem, było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą do już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa, sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieńki głos, co sprawia, że tak chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim, niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer” po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego samotnego człowieka.
      Gavin Bryars w pewnym momencie swojego życia usłyszał tego biedaka, i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta, to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
     Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić, muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia. Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych coverów. No ale, przynajmniej wciąż jest szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i tego tekstu. I do popu, w jego najpiękniejszym wydaniu.
      Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego człowieka bez nazwiska.

Kiedy to pisałem, płyta z tym nagraniem nie była dostępna, jednak dziś, jak widzę, można zbierać pełnymi garściami, do czego zachęcam. A jak komuś szkoda pieniędzy, to zapraszam na YouTube’a. Tu też już jest całość.






2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...