Pomyślałem sobie, że oto nadarzyła
się okazja równie dobra jak każda inna, by poiwiedzieć, że z dziewięiu tytułów
jakie wydałem w Klinice Języka pozostałoy zaledwie cztery, a więc „Podwójny
nokaut”, „Marki, dolary”, oraz ostatni, o Brytyjskim Imperium. Kiedy wydawało
się, że na kolejną szans juz nie ma, pojawiła się dość duża szansa, że przed
Świętami uda mi się wydać – tym razem już gdzie indziej – swoje refleksje na temat piątego przykazania.
Cieszy mnie to bardzo, jednocześnie chciałbym wspomnieć, że tu u siebie mam
wciąż jeszcze paręnaście egzemplarzy swoich refleksji okołomuzycznych,
niefortunnie – bo kto mógł wiedzieć, że nazwa „rock’n’roll” została tu użyta w
sensie wyłącznie umownym – zatytułowanych „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”.
A w tej sytuacji pomyślałem sobie, że może przedstawię tu jeden z rozdziałów
owej książki i w ten sposób zachęcę do jej kupowania. Zamówienia można składać
pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Powinno się udać, bo to jest naprawdę
książka wyjątkowa.
Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale
przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci –
wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej
piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią
mówić młodzi, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś
szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego
zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony,
niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man”
Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Baby, I’m Gonna Leave You” Led
Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade”
King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno
powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć
oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak
wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób:
„Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś
mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, która jest
po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie
więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zmieniło – ale zwykły sentyment.
Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a
przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się
nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy
nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już
następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub
któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo
zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa. No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi
pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym
oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od
niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod
każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą,
najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie
jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70
minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me
Yet”.
Króciótko opowiem, co to jest takiego.
Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko
opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela,
znalezionego i zarejestrowanego przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego
dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This
one thing I know that He loves me so”. I tak w kółko, przez ponad 70 minut,
albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, a w końcu całej
orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała
potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna przez ponad 70
minut na okrągło.
Oczywiście, dla każdego kto wie na czym
polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie
wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” –
jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w
czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o
piosence, a więc o tym, co dał nam – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim
zdołał to co stworzył usłyszeć – ten pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów
tekst i melodię wymyślił on sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne
– ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego
Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada
ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak
pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że
zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i
później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie
stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem,
było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą do
już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak
coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.
To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa,
sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieńki głos, co sprawia, że tak
chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze
swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim,
niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię
Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer”
po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego
samotnego człowieka.
Gavin Bryars w pewnym momencie swojego
życia usłyszał tego biedaka, i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta,
to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy
umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie
sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu
do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już
Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić,
muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia.
Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych coverów. No ale, przynajmniej wciąż jest
szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z
najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W
końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i
tego tekstu. I do popu, w jego najpiękniejszym wydaniu.
Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus
przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że
spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i
Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego
człowieka bez nazwiska.
Kiedy to pisałem, płyta z tym
nagraniem nie była dostępna, jednak dziś, jak widzę, można zbierać pełnymi
garściami, do czego zachęcam. A jak komuś szkoda pieniędzy, to zapraszam na
YouTube’a. Tu też już jest całość.
Bardzo lubię tę książkę. I pamiętam ten rozdział.
OdpowiedzUsuńJa też .
Usuń