czwartek, 19 czerwca 2025

Uprowadzenie Moniki Kern, czyli o tym, dlaczego jestem tu gdzie jestem

 





       Zanim ostatecznie otworzę dzisiejszy temat, muszę się przyznać do pewnej obsesji. Otóż, jeśli idzie o wszystkie lata III RP, nic mnie chyba tak emocjonalnie nie angażuje, jak, do dziś niewyjaśniona i pozostająca jedną z najczarniejszych historii tego ćwierćwiecza, sprawa uprowadzenia Moniki, córki swego czasu bardzo prominentnego polityka Porozumienia Centrum, oraz wicemarszałka Sejmu, a dziś już nieżyjącego Andrzeja Kerna. Ja oczywiście to wszystko mam cały czas w głowie, ale pewnie bym o tym dziś nie wspominał, gdyby nie to, że parę dni rozmawiałem z bliską bardzo osobą, która sama wspomniała o śp. Andrzeju Kernie, tyle że w kontekście tego, że współczesna Polska pozostawiła nam zaledwie paru autentycznych bohaterów, takich jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, czy Jacek Kuroń, ale cała ta reszta zniknęła, jak najsłuszniej zresztą, w odmętach niepamięci, i w tym momencie ów znajomy wymienił nazwisko marszałka Kerna i zapytał, czy ja go pamiętam. Trochę więc powspominaliśmy, ale to co mi z tej rozmowy zostało w głowie, to to, że znajomy nazwał sprawę Moniki Kern, zwykłą głupią „szczenięcą miłością”, jakich każdego dnia mnóstwo i że nie ma o czym gadać. Wspomniałem o tym mojej córce, osobie całym sercem zaangażowanej politycznie i społecznie w to co się dzieje i tu i wszędzie na świecie, i proszę sobie wyobrazić, że ona ani nie znała nazwiska Kern, ani nie słyszała o tamtym uprowadzeniu, ani nawet nie wiedziała o istnieniu filmu Marka Piwowskiego „Uprowadzenie Agaty”. W tym momencie, uznawszy, że takich jak moje dziecko muszą dziś być legiony, tego nie można tak zostawić i postanowiłem na tę okoliczność wrzucić tu tekst, stanowiący swego rodzaju kompilację tego, co już miałem okazję tu powiedzieć przed wielu już laty. Proszę posłuchać.

       Otóż jeszcze w czarnych latach 90., a dokładnie w roku 1992, w sytuacji gdy politykami niezwykle skutecznymi, a przy okazji niezwykle zdeterminowanymi, by, wbrew umowom Okrągłego Stołu, zrobić z Polski państwo prawdziwie demokratyczne, okazali się Jarosław i Lech Kaczyński, System używał wszystkich, jakie miał wówczas w swojej dyspozycji, sił, by obu unicestwić, nawet jeśli nie fizycznie, to przynajmniej politycznie. Jedną z „odpryskowych” ofiar tego ataku okazała się rodzina Andrzeja Kerna. W jaki sposób atak na ową rodzinę został przeprowadzony? Otóż Służby wymyśliły sobie, że jeśli otoczą nieletnią córkę Kernów swoją opieką w taki sposób, by ona najpierw uciekła z domu, a następnie, przy odpowiedniemu zaangażowaniu ogólnopolskich mediów, stała się bohaterką obyczajowego skandalu, ów medialny zgiełk doprowadzi do kompromitacji rodziny Kernów a przy okazji samego Porozumienia Centrum, i, w efekcie, samego Jarosława Kaczyńskiego i jego brata.

       Czym dłużej o tym myślę, tym bardziej to wszystko sobie wyobrażam. Widzę więc jak pewnego dnia, obok 15-letniej wówczas Moniki Kern pojawia się pięć lat od niej starszy   niejaki Maciej Malisiewicz ze swoją mamą, i zaczyna się systematyczna praca nad tym, by to dziecko wyrwać z rodzinnego domu. Ale widzę też ludzi innych. Obcych. Nie będących członkami obu rodzin, którzy wszystko starannie organizują i nadzorują. Widzę też w pewnym momencie już polityków, których każde słowo jest odpowiednio ustawione i jest mu nadana odpowiednia treść, właściwy i ton i dźwięczność. Jakieś nazwiska? Proszę bardzo. – przede wszystkim Malisiewiczowie, a potem Baranowski, szef KLD w Częstochowie, człowiek, u którego Monika ukrywała się, uciekając przed rodzicami, Zbigniew Bujak, człowiek, który namawiał Malesiewiczową, by startowała na senatora, no i pani prokurator Cyrkiewicz, która prowadziła dochodzenie w sprawie zaginięcia. Jeszcze jakieś? No tak, dziennikarze, którzy pisali, ze ojciec to zły i nieuczciwy człowiek, podczas gdy to nieprawda. No i oczywiście twórcy powstałego w ciągu 40 dni na zlecenie filmu „Uprowadzenie Agaty”, z Jerzym Stuhrem, Wojciechem Mannem, Krzysztofem Materną, Januszem Rewińskim… swoją drogą, ciekawe, że ten akurat do końca życia nie puścił pary z ust na temat tego, co tam się działo.

         Jeszcze ktoś? Owszem, osoba najbardziej winna śmierci Andrzeja Kerna. Jak to już po latach w jednym z prasowych wywiadów określiła sama Monika Kern, „panowie Kaczyńscy, a właściwie Jarosław”. To przez niego „ojcu pękło serce”. Dlaczego? No bo Kaczyński postanowił, by w kolejnych wyborach Kern kandydował do Senatu, a nie do Sejmu. Oczywiście, ona była młoda, postąpiła głupio, wyrządziła mamie i tacie krzywdę, ale to przez to, że została zmanipulowana i okłamana. Natomiast tak naprawdę to Prezesowi Tatuś do końca życia nie wybaczył.

       Ja świetnie do dziś pamiętam tamtą publiczną atmosferę, przypominam sobie dobrze wszystkie pojedyncze głosy, ale dziś też próbuję sobie wyobrazić – i udaje mi się to bardzo skutecznie – atmosferę w domu państwa Kernów, kiedy to któregoś dnia znika ich córka, tak by oni przez kolejne półtora roku nie znali nawet miejsca jej pobytu, a cała publiczna przestrzeń widząc ich rozpacz, wyłącznie rży i mówi im jedno: „Wiemy, gdzie ona jest, ale nie powiemy. I mamy nadzieję, że w tej swej rozpaczy zdechniesz”. Kiedy mówię „przestrzeń publiczna”, nie mam na myśli niszy. Nie mówię o plotkarskich magazynach. Chodzi mi jak najbardziej o przestrzeń publiczną, o osoby publiczne, o ludzi, których nazwiska znamy, równie dobrze, jak nazwisko Malisiewicz. O wciąż aktywnych polskich polityków i wciąż znanych powszechnie dziennikarzy „Gazety Wyborczej”  i innych ogólnopolskich dzienników. O nieświętej pamięci Jerzym Urbanie, który, jako jeden z oczywistych animatorów tamtej akcji, został świadkiem na ślubie Moniki i Malisiewicza, a potem tańczył z nią na ich weselu, a zdjęcia z owej uroczystości fruwały po wszystkich mediach.

     A dziś już tylko widzę, że jeśli ktoś jeszcze o tym co się wtedy działo pamięta, to tylko o jakichś głupich nastolatkach, którzy się w sobie zakochali i poszli w długą.

      Swego czasu napisałem tu parę tekstów, gdzie mój gniew był tak wielki, że w tej swojej bezradności, zacząłem się już odwoływać do Psalmów i tego wszystkiego co w nich jest formułowane przeciwko drugiemu człowiekowi. Nasza wiara i w ogóle nasza cywilizacja każe nam wybaczać, ale też – może przede wszystkim – nie złorzeczyć i nie nienawidzić. Szczególny dziś mam kłopot z owym złorzeczeniem, które robi przecież wrażenie czegoś bardzo jednoznacznego i nie znoszącego wyjątków. A zatem nie wolno złorzeczyć. Z tego punktu widzenia, popełniam chyba grzech, powtarzając wciąż za Psalmistą: „Wracają wieczorem, warczą jak psy i krążą po mieście. Włóczą się, szukając żeru”. „Wytrać ich”. Panie, wytrać ich.

       Czy ja grzeszę? Jaki mam wybór, kiedy patrzę dziś na to, co oni chcą zrobić kolejnym rodzinom, a w głowie już tylko mam tamten dom sprzed lat, gdzie któregoś dnia zabrakło jednej osoby, i wszędzie wokół zapanował tylko strach i zimna bezradność. A oni wracali wieczorem, warczeli jak psy, krążyli po mieście i włóczyli się, szukając żeru. Czy ja grzeszę, gdy mówię że są jak psy? Że ich trzeba rwać zębami i wywlekać z nich serca. Czy ja może już przestałem kochać bliźniego? Bardzo chciałbym to wiedzieć.

 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Uprowadzenie Moniki Kern, czyli o tym, dlaczego jestem tu gdzie jestem

          Zanim ostatecznie otworzę dzisiejszy temat, muszę się przyznać do pewnej obsesji. Otóż, jeśli idzie o wszystkie lata III RP, nic...