wtorek, 17 listopada 2020

Jan Maria Vianney, czyli o księdzu głupim, ale za to nie gnuśnym

      Kto miał okazję być w minioną niedzielę na Mszy Świętej i wysłuchać uważnie słów Ewangelii, pewnie wie już do czego zmierzam, ponieważ jednak są z pewnością wśród nas i tacy, którzy tego nie wiedzą, pozwolę sobie przypomnieć:

Podobnie też [jest] jak z pewnym człowiekiem, który mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana. Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi. Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: „Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem”. Rzekł mu pan: „Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana! Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, mówiąc: „Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem”. Rzekł mu pan: „Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!”  Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: „Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność! Odrzekł mu pan jego: „Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz - w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”.

      Powiem szczerze, że ja zawsze z tą przypowieścią miałem kłopot i nawet nie tyle ze względu na te talenty, czy to pomnożone, czy też zakopane, i w ten sposób zwyczajnie zmarnowane, ale przez ową straszną karę, jaką poniósł ów sługa „zły i gnuśny” , no i te jeszcze ze może straszniejsze słowa: „Każdemu bowiem kto ma, będzie dodane [...], temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”. Chodzi o to, że ja, nie dość że bardzo dobrze rozumiałem, to zawsze miałem wręcz obsesję w temacie korzystania z posiadanych talentów, tyle że nigdy nie sądziłem, że to jest aż tak ważne, że za pewne tu zaniedbania może my zostać wystawieni aż na „płacz i zgrzytanie zębów”. I oto właśnie w tę niedzielę nasz ksiądz proboszcz, zamiast próbować nam wyjasnić po raz nie wiadomo który, o co chodziło Panu Jezusowi, zdecydował się nam opowiedzieć o pewnym świętym, którego nazwisko pewnie mamy w uszach z wielokrotnie przez nas wyśpiewywanej Litanii do Wszystkich Świętych, a mianowicie o Janie Marii Vianneyu.

      I znowu, biorę mocno pod uwagę, że są tu osoby, które doskonale wiedzą, kim był ów Jan Maria, a nawet potrafią bez pudła wskazać powód, w jaki sposób jego historia łączy się z przypowieścią o talentach, ponieważ jednak nawet moja żona – a ona, gdy chodzi o te sprawy, wie wszystko – przeze mnie zaczepiona, zapytała „To był chyba ksiądz?” to biorę pod uwagę, że takich jak ona musi być znacznie więcej. A zatem proszę posłuchać. Nie będę udawał, że opowiadam tę historię z serca, bo tak nie jest. Sam ją dopiero co najpierw usłyszałem, a następnie przeczytałem, natomiast, owszem, dokonam tu pewnej edycji tekstu autorstwa pani Lilli Danileckiej.


      Jan Maria Vianney urodził się 08 maja 1786 r. w wiosce Dardilly, 20 km na północ od Lyonu jako czwarte dziecko  Mateusza i Marii. Trzy lata później wybucha we Francji rewolucja. Lyon wielokrotnie spływa krwią. Chrześcijanie cierpią prześladowania, a w 1794 r. zostaje zamknięty także kościółek w Dardilly. Mały Jan Maria, który, jak wspomina jego siostra, już jako czterolatek lubił chodzić do kościoła, wcześnie zrozumiał, że modlić się można wszędzie. Wspominając po latach godziny spędzane na pastwisku czy na polu, mówił: „Podczas przerw w pracy udawałem, że odpoczywam lub śpię jak inni, a tymczasem gorąco się modliłem do Boga”.

      Chłopak zajęty pracą w gospodarstwie rodziców nie miał czasu, by chodzić do szkoły. Naukę pisania i czytania zaczął dopiero w wieku 17 lat, kiedy poczuł w sobie powołanie kapłańskie i okazało się, ze do tego by zostać księdzem trzeba czegoś więcej niż tylko umiejętność pilnowania krów, by nie weszły w szkodę.  Rodzice, choć bardzo niechętnie, powierzyli go opiece ks. Karola Balleya ze Zgromadzenia Kanoników Regularnych św. Augustyna. Jan Maria przeprowadził się na plebanię w Ecully, gdzie podjął naukę francuskiego i łaciny. I tu pojawia się kwestia wspomnianych talentów, bo jak się szybko okazało, zarówno francuski, jak i tym bardziej łacina, a tak naprawdę wszystko co wiązało się z podstawowym wysiłkiem intelektualnym stanowiło dla chłopca barierę nie do pokonania. Krótko mówiąc Jan Maria Vianney, wedle powszechnie akceptowanych standardów, był dzieckiem tępym i niewyuczalnym. Jednak nawet jeśli mieliśmy tu faktycznie do czynienia z pospolitą tępotą, to nie na tyle wielką, by młodemu Janowi Marii odebrała ona pragnienie wykorzystania tego być może jednego talentu, jaki dostał od Boga, a mianowicie Wiary. W tej więc sytuacji, zrobił Vianney jedyne co potrafił wymyślić, a mianowicie udał się z pieszą pielgrzymką do grobu św. Franciszka Regis w oddalonej o ponad sto kilometrów La Louvesc, by prosić o zdolność do nauki. Pielgrzymując naturalnie o żebraczym chlebie, do celu dotarł wyczerpany i umierający z głodu. I tu się okazało, do żebrania również nie miał zdolności.

      Jesienią 1809 r. został powołany do wojska, jednak ze względu na konflikt sumienia zdezerterował i ukrył się w górach w wiosce Noes, gdzie zatrudnił się jako nauczyciel dzieci wdowy Klaudyny Fayot. Czego on tych dzieci uczył, oczywiście nie wiemy, choć oczywiście możemy się domyślać, że nie było to ani pisanie, ani czytanie, ani tym bardziej łacina. Po jedenastu miesiącach, korzystając z tego, że jego młodszy brat Franciszek postanowił zamiast niego przywdziać mundur, wrócił już bez obaw do Ecully. Franciszek zginął w 1813 r., a przyszły ks. Vianney przez całe życie już opłakiwał brata, który, co by nie mówić, oddał  życie za niego, a o którym my dziś już wiemy, że być może jakimś siódmym zmysłem on już wtedy wiedział, co robi i po co.

      Jesienią 1811 r. Jan Maria wstąpił do Seminarium Świętego Ireneusza w Lyonie, i tam wszystko się powtarza. Jan Maria tak jak był tępy, tak tępy jest w dalszym ciągu. Ponieważ jednak jego pobożność i determinacja robią na wszystkich wrażenie, trafia pod opiekę niejakiego ks. Balleya, który cierpliwie uczy go po francusku, a nie po łacinie, której swoją drogą nigdy już nie był w stanie opanować, i w efekcie, jakimś niezbadanym cudem, udaje mu się mu się seminarium skończyć. 23 czerwca 1815 r. przyjmuje w Lyonie święcenia diakonatu, a 13 sierpnia tego samego roku zostaje wyświęcony na kapłana. Wraca do Ecully jako wikariusz ks. Balleya. Ksiądz Balley uczy młodego wikariusza głoszenia kazań, których ten próbuje uczyć się na pamięć, choć i tu, jak się okazało, nowych talentów nie przybyło.

     I tu pojawia sie przełom, choć jeśli ktoś myśli, że młody pobożny ksiądz ni stąd ni z owąd zaczął pisać, czytać i mówić po łacinie, jest w błędzie. Nic takiego oczywiście się nie stało. Jak się należy domyślać, on nadal, poza swoją niezwykłą pobożnością, nie miał nic, natomiast po trzech latach, już po śmierci ks. Balleya, Jan Maria zostaje wysłany do Ars-en-Dembes, ubogiej i zaniedbanej religijnie wioski, liczącej 230 mieszkańców. W archiwach diecezji znajduje się sprawozdanie z 1804 r., w którym ks. Lecourt, kapłan potajemnie odprawiający Msze święte w regionie Ars w czasie Rewolucji Francuskiej, napisał: „Nauczanie dzieci katechizmu jest bardzo trudne, gdyż są one głupie i mało zdolne. Większość z nich różni się od zwierząt tylko tym, że są ochrzczone”. A co z resztą owych 230 osób? Dokładnie nie wiemy, natomiast różne przekazy sugerują, że tam pijaństwo i rozwiązłość stały zawsze na pierwszym miejscu, no i to, że po tym co nasz święty ksiądz tam ujrzał, już do końca życia bardzo źle znosił widok tańczących ludzi.

      Ksiądz Vianney przybył do Ars 13 lutego 1818 r. Dzień ten został nawet upamiętniony pomnikiem postawionym na skraju wsi, gdzie, jak głoszą zapiski, no i napis na pomniku, pastuszek Antoine Givre wskazał młodemu kapłanowi drogę do kościoła, a Jan Maria podziękował mu tymi słowami: „Wskazałeś mi drogę do Ars, ja wskażę ci drogę do nieba”. Warto przy tym zauważyć, że owo dziecko zmarło kilka dni po śmierci swego proboszcza.

       W 1821 r. ks. Vianney zostaje proboszczem i rozpoczyna prace nad powiększeniem i upiększeniem kościoła. Będzie je prowadził do końca życia, wykazując się – i tu chyba odkrywamy drobne pomnożenie talentu – wielką gospodarnością i umiejętnością zdobywania funduszy. Dla siebie potrzebował bardzo niewiele. Żył mniej niż skromnie, a jadł tak niewiele, że wszyscy dziwili się, jakim cudem nie umarł z głodu i zimna. Siedząc o głodzie po kilkanaście godzin w konfesjonale, cierpiał na silne bóle brzucha, cały puchł i sam przyznawał się, iż nieraz zdarzało mu się tracić przytomność.

     W 1824 r. ks. Vianney postanawia otworzyć w Ars szkołę dla ubogich dzieci, której nadaje nazwę „Dom Opatrzności”. Naukę powierza dwóm kobietom, Katarzynie Lassagne i Benedykcie Lardet, których wykształcenie wcześniej sam sfinansował. Mimo wielu trudności, szkoła przyjmuje coraz więcej dzieci, z czasem przekształcając się w sierociniec.

      Początkowo ks. Vianney wygłasza bardzo rygorystyczne kazania, w stylu tych, jakie wyczytał w odziedziczonych po ks. Balleyu podręcznikach kaznodziejskich. Roztacza w nich przed parafianami przerażające wizje piekła, walczy z najmniejszymi słabościami i przywarami prostych wieśniaków. Z czasem jednak, mniej więcej od 1830 r., ludzie zauważają, że coś zaczyna się zmieniać. Proboszcz coraz częściej mówi o pełnym miłosierdzia Dobrym Pasterzu, o niebiańskim smaku Eucharystii, o miłości Boga i modlitwie, która jest oddechem duszy. Jego słowa łagodnieją, stają się głębsze, zaczynają wypływać prosto z serca, a nie z książek. Na ambonie zamiast Bożego prawnika staje Boży świadek, który zalewa się łzami na myśl o szczęściu życia w Bogu. Wieść o „świętym proboszczu z Ars" zaczyna rozchodzić się najpierw po okolicy, a następnie po całej Francji. Ludzie wiedzą, że spędza on długie godziny, klęcząc przed Najświętszym Sakramentem, że sypia po trzy godziny na dobę, że dzieli się swoim chlebem z ubogimi i jak nikt umie pocieszać strapionych na duchu. Wierni chcą go słuchać, a przed konfesjonałem proboszcza zaczynają ustawiać się coraz dłuższe kolejki.

      Jan Maria, od młodości przywykły do umartwień i ciężkiej pracy zaczyna jednak odczuwać, że obowiązki go przerastają. Wyzna kiedyś, że gdyby wiedział, na czym polega życie proboszcza, nigdy nie poszedłby do seminarium diecezjalnego, lecz wstąpił do trapistów, by tam opłakiwać swoje grzechy. W 1843 r. po raz pierwszy poważnie zapada na zdrowiu i wysyła do biskupa prośbę o przeniesienie do innej parafii. Później jeszcze dwukrotnie będzie próbował  „uciekać” z Ars, lecz za każdym razem rozumie, że to miejsce wyznaczył mu Pan, i pokornie wróci do swoich parafian i tysięcy pielgrzymów, którzy już tam przybywają z najdalszych zakątków Francji. Staje się „więźniem konfesjonału”, spowiadając po kilkanaście godzin na dobę.

      W 1853 r. biskup przysyła mu do pomocy księży misjonarzy, aby zajmowali się pielgrzymami, których liczba dochodziła do około 10 tysięcy rocznie. Proboszcz traci siły, lecz niemal do końca swych dni prowadzi niezmienny i wyczerpujący tryb życia, w którym nie ma miejsca na wypoczynek. Nawet krótkie godziny spoczynku często zamieniają się na bezsenne noce, spędzane na modlitwie. Nękany przez ataki szatana i pokusy rozpaczy żyje w Ars jak męczennik. Swoim penitentom zwykł jest nakładać lekką pokutę, resztę „bierze na siebie”, jak wyznał kiedyś swoim współpracownikom.

     Ksiądz Vianney jest coraz bardziej chory i wyczerpany. 29 lipca 1859 r. próbuje rano wstać, lecz upada przy łóżku. Posyła jeszcze po trzech pielgrzymów, którzy nie zdążyli wyspowiadać się poprzedniego dnia. Spowiada ich na leżąco. W kościele tłum wiernych modli się za swojego Proboszcza. Pierwszy dzień sierpnia jest bardzo duszny i gorący. Aby ulżyć mu w cierpieniach, parafianie dokonują rzeczy niebywałych. Otaczają plebanię płótnem, od dachu do ziemi, i polewają je kubkami wody, ustawieni są w szpaler, jak do gaszenia pożaru. Proboszcz błogosławi wszystkich modlących się w kościele i pod oknami plebanii, poświęca też przynoszone mu koszyki z dewocjonaliami. Przez cały czas jest spokojny i pełen pogody ducha. Podczas przyjmowania ostatnich sakramentów zaczyna płakać. „Czy czuje się ksiądz gorzej?” - pytają go. „Nie - odpowiada - płaczę na myśl, jak bardzo nasz Pan jest dobry, że przychodzi do nas w ostatniej chwili”. Umiera spokojnie 4 sierpnia 1859 r., o drugiej w nocy.

      8 stycznia 1905 r. Pius X beatyfikuje Proboszcza z Ars, ustanawiając go patronem francuskich księży, a 31 maja 1925 r. Pius XI dokonuje aktu jego kanonizacji, dając go Kościołowi powszechnemu jako wzór pasterza i lekarza dusz.

 

      I taka to historia, którą opowiedział mi w minioną niedzielę nasz ksiądz, próbując mi wytłumaczyć, dlaczego za zakopanie talentu jest już wyłącznie płacz i zgrzytanie zębów. A ja po raz kolejny przekonuję się, że owe talenty, jakiekolwiek by one były, otrzymujemy wyłącznie od Pana Boga, zupełnie za darmo i pod jednym tylko warunkiem: że ich nie zakopiemy, nawet wtedy gdyby się nam trafił zaledwie jeden, maleńki i zupełnie samotny. A zakopanie go, czyli jego zmarnowanie, lub, co jeszcze gorsza, wymiana go na coś, co nam się ofiaruje jako talent, a tak naprawdę jest zwykłą instrukcją obsługi napisaną przez tych, którzy rzekomo wiedzą więcej – to prosta droga do piekła. Jan Maria Vianney musiał to wiedzieć doskonale. Mimo że w sumie wiedział niewiele, to to akurat wiedział. I się nie poddał.  A do tego nie musiał nawet znać łaciny.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...