Kto miał okazję być w minioną niedzielę na Mszy Świętej i wysłuchać uważnie słów Ewangelii, pewnie wie już do czego zmierzam, ponieważ jednak są z pewnością wśród nas i tacy, którzy tego nie wiedzą, pozwolę sobie przypomnieć:
Podobnie też [jest] jak z pewnym człowiekiem, który mając się
udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu
dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego
zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał
pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak
samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten
zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego
pana. Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i
zaczął rozliczać się z nimi. Wówczas przyszedł ten,
który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: „Panie,
przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem”. Rzekł mu pan:
„Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma
cię postawię: wejdź do radości twego pana!” Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty,
mówiąc: „Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem”. Rzekł mu pan:
„Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad
wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!” Przyszedł i ten, który otrzymał
jeden talent, i rzekł: „Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz
żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc
się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność!” Odrzekł mu pan
jego: „Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem,
i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc
był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał
swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a
dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu
bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie
ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego
wyrzućcie na zewnątrz - w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”.
Powiem szczerze, że ja zawsze z tą
przypowieścią miałem kłopot i nawet nie tyle ze względu na te talenty, czy to
pomnożone, czy też zakopane, i w ten sposób zwyczajnie zmarnowane, ale przez
ową straszną karę, jaką poniósł ów sługa „zły i gnuśny” , no i te jeszcze ze może
straszniejsze słowa: „Każdemu bowiem kto
ma, będzie dodane [...], temu zaś,
kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”. Chodzi o to, że ja, nie dość że
bardzo dobrze rozumiałem, to zawsze miałem wręcz obsesję w temacie korzystania
z posiadanych talentów, tyle że nigdy nie sądziłem, że to jest aż tak ważne, że
za pewne tu zaniedbania może my zostać wystawieni aż na „płacz i zgrzytanie
zębów”. I oto właśnie w tę niedzielę nasz ksiądz proboszcz, zamiast próbować
nam wyjasnić po raz nie wiadomo który, o co chodziło Panu Jezusowi, zdecydował
się nam opowiedzieć o pewnym świętym, którego nazwisko pewnie mamy w uszach z
wielokrotnie przez nas wyśpiewywanej Litanii do Wszystkich Świętych, a
mianowicie o Janie Marii Vianneyu.
I znowu, biorę mocno pod uwagę, że są tu
osoby, które doskonale wiedzą, kim był ów Jan Maria, a nawet potrafią bez pudła
wskazać powód, w jaki sposób jego historia łączy się z przypowieścią o
talentach, ponieważ jednak nawet moja żona – a ona, gdy chodzi o te sprawy, wie
wszystko – przeze mnie zaczepiona, zapytała „To był chyba ksiądz?” to biorę pod
uwagę, że takich jak ona musi być znacznie więcej. A zatem proszę posłuchać.
Nie będę udawał, że opowiadam tę historię z serca, bo tak nie jest. Sam ją dopiero
co najpierw usłyszałem, a następnie przeczytałem, natomiast, owszem, dokonam tu
pewnej edycji tekstu autorstwa pani Lilli Danileckiej.
Jan Maria Vianney
urodził się 08 maja 1786 r. w wiosce Dardilly, 20 km na północ od Lyonu jako
czwarte dziecko Mateusza i Marii. Trzy lata później wybucha we Francji
rewolucja. Lyon wielokrotnie spływa krwią. Chrześcijanie cierpią
prześladowania, a w 1794 r. zostaje zamknięty także kościółek w Dardilly. Mały
Jan Maria, który, jak wspomina jego siostra, już jako czterolatek lubił chodzić
do kościoła, wcześnie zrozumiał, że modlić się można wszędzie. Wspominając po
latach godziny spędzane na pastwisku czy na polu, mówił: „Podczas przerw w pracy udawałem, że odpoczywam lub śpię jak inni, a
tymczasem gorąco się modliłem do Boga”.
Chłopak zajęty
pracą w gospodarstwie rodziców nie miał czasu, by chodzić do szkoły. Naukę
pisania i czytania zaczął dopiero w wieku 17 lat, kiedy poczuł w sobie
powołanie kapłańskie i okazało się, ze do tego by zostać księdzem trzeba czegoś
więcej niż tylko umiejętność pilnowania krów, by nie weszły w szkodę. Rodzice, choć bardzo niechętnie, powierzyli go
opiece ks. Karola Balleya ze Zgromadzenia Kanoników Regularnych św. Augustyna.
Jan Maria przeprowadził się na plebanię w Ecully, gdzie podjął naukę
francuskiego i łaciny. I tu pojawia się kwestia wspomnianych talentów, bo jak
się szybko okazało, zarówno francuski, jak i tym bardziej łacina, a tak
naprawdę wszystko co wiązało się z podstawowym wysiłkiem
intelektualnym stanowiło dla chłopca barierę nie do pokonania. Krótko mówiąc
Jan Maria Vianney, wedle powszechnie akceptowanych standardów, był dzieckiem
tępym i niewyuczalnym. Jednak nawet jeśli mieliśmy tu faktycznie do czynienia z
pospolitą tępotą, to nie na tyle wielką, by młodemu Janowi Marii odebrała ona
pragnienie wykorzystania tego być może jednego talentu, jaki dostał od Boga, a
mianowicie Wiary. W tej więc sytuacji, zrobił Vianney jedyne co potrafił
wymyślić, a mianowicie udał się z pieszą pielgrzymką do grobu św. Franciszka
Regis w oddalonej o ponad sto kilometrów La Louvesc, by prosić o zdolność do
nauki. Pielgrzymując naturalnie o żebraczym chlebie, do celu dotarł wyczerpany
i umierający z głodu. I tu się okazało, do żebrania również nie miał zdolności.
Jesienią 1809 r.
został powołany do wojska, jednak ze względu na konflikt sumienia zdezerterował
i ukrył się w górach w wiosce Noes, gdzie zatrudnił się jako nauczyciel dzieci
wdowy Klaudyny Fayot. Czego on tych dzieci uczył, oczywiście nie wiemy, choć
oczywiście możemy się domyślać, że nie było to ani pisanie, ani czytanie, ani
tym bardziej łacina. Po jedenastu miesiącach, korzystając z tego, że jego
młodszy brat Franciszek postanowił zamiast niego przywdziać mundur, wrócił już
bez obaw do Ecully. Franciszek zginął w 1813 r., a przyszły ks. Vianney przez
całe życie już opłakiwał brata, który, co by nie mówić, oddał życie za niego, a o którym my dziś już wiemy,
że być może jakimś siódmym zmysłem on już wtedy wiedział, co robi i po co.
Jesienią 1811 r.
Jan Maria wstąpił do Seminarium Świętego Ireneusza w Lyonie, i tam wszystko się
powtarza. Jan Maria tak jak był tępy, tak tępy jest w dalszym ciągu. Ponieważ
jednak jego pobożność i determinacja robią na wszystkich wrażenie, trafia pod
opiekę niejakiego ks. Balleya, który cierpliwie uczy go po francusku, a nie po
łacinie, której swoją drogą nigdy już nie był w stanie opanować, i w efekcie,
jakimś niezbadanym cudem, udaje mu się mu się seminarium skończyć. 23 czerwca
1815 r. przyjmuje w Lyonie święcenia diakonatu, a 13 sierpnia tego samego roku
zostaje wyświęcony na kapłana. Wraca do Ecully jako wikariusz ks. Balleya. Ksiądz
Balley uczy młodego wikariusza głoszenia kazań, których ten próbuje uczyć się
na pamięć, choć i tu, jak się okazało, nowych talentów nie przybyło.
I tu pojawia sie
przełom, choć jeśli ktoś myśli, że młody pobożny ksiądz ni stąd ni z owąd
zaczął pisać, czytać i mówić po łacinie, jest w błędzie. Nic takiego oczywiście
się nie stało. Jak się należy domyślać, on nadal, poza swoją niezwykłą
pobożnością, nie miał nic, natomiast po trzech latach, już po śmierci ks.
Balleya, Jan Maria zostaje wysłany do Ars-en-Dembes, ubogiej i zaniedbanej
religijnie wioski, liczącej 230 mieszkańców. W archiwach diecezji znajduje się
sprawozdanie z 1804 r., w którym ks. Lecourt, kapłan potajemnie odprawiający
Msze święte w regionie Ars w czasie Rewolucji Francuskiej, napisał: „Nauczanie dzieci katechizmu jest bardzo
trudne, gdyż są one głupie i mało zdolne. Większość z nich różni się od
zwierząt tylko tym, że są ochrzczone”. A co z resztą owych 230 osób? Dokładnie
nie wiemy, natomiast różne przekazy sugerują, że tam pijaństwo i rozwiązłość
stały zawsze na pierwszym miejscu, no i to, że po tym co nasz święty ksiądz tam
ujrzał, już do końca życia bardzo źle znosił widok tańczących ludzi.
Ksiądz Vianney
przybył do Ars 13 lutego 1818 r. Dzień ten został nawet upamiętniony pomnikiem
postawionym na skraju wsi, gdzie, jak głoszą zapiski, no i napis na pomniku,
pastuszek Antoine Givre wskazał młodemu kapłanowi drogę do kościoła, a Jan
Maria podziękował mu tymi słowami: „Wskazałeś
mi drogę do Ars, ja wskażę ci drogę do nieba”. Warto przy tym zauważyć, że owo
dziecko zmarło kilka dni po śmierci swego proboszcza.
W 1821 r. ks.
Vianney zostaje proboszczem i rozpoczyna prace nad powiększeniem i upiększeniem
kościoła. Będzie je prowadził do końca życia, wykazując się – i tu chyba
odkrywamy drobne pomnożenie talentu – wielką gospodarnością i umiejętnością
zdobywania funduszy. Dla siebie potrzebował bardzo niewiele. Żył mniej niż
skromnie, a jadł tak niewiele, że wszyscy dziwili się, jakim cudem nie umarł z
głodu i zimna. Siedząc o głodzie po kilkanaście godzin w konfesjonale, cierpiał
na silne bóle brzucha, cały puchł i sam przyznawał się, iż nieraz zdarzało mu
się tracić przytomność.
W 1824 r. ks.
Vianney postanawia otworzyć w Ars szkołę dla ubogich dzieci, której nadaje
nazwę „Dom Opatrzności”. Naukę powierza dwóm kobietom, Katarzynie Lassagne i
Benedykcie Lardet, których wykształcenie wcześniej sam sfinansował. Mimo wielu
trudności, szkoła przyjmuje coraz więcej dzieci, z czasem przekształcając się w
sierociniec.
Początkowo ks.
Vianney wygłasza bardzo rygorystyczne kazania, w stylu tych, jakie wyczytał w
odziedziczonych po ks. Balleyu podręcznikach kaznodziejskich. Roztacza w nich
przed parafianami przerażające wizje piekła, walczy z najmniejszymi słabościami
i przywarami prostych wieśniaków. Z czasem jednak, mniej więcej od 1830 r.,
ludzie zauważają, że coś zaczyna się zmieniać. Proboszcz coraz częściej mówi o
pełnym miłosierdzia Dobrym Pasterzu, o niebiańskim smaku Eucharystii, o miłości
Boga i modlitwie, która jest oddechem duszy. Jego słowa łagodnieją, stają się
głębsze, zaczynają wypływać prosto z serca, a nie z książek. Na ambonie zamiast
Bożego prawnika staje Boży świadek, który zalewa się łzami na myśl o szczęściu
życia w Bogu. Wieść o „świętym proboszczu z Ars" zaczyna rozchodzić się najpierw
po okolicy, a następnie po całej Francji. Ludzie wiedzą, że spędza on długie
godziny, klęcząc przed Najświętszym Sakramentem, że sypia po trzy godziny na
dobę, że dzieli się swoim chlebem z ubogimi i jak nikt umie pocieszać
strapionych na duchu. Wierni chcą go słuchać, a przed konfesjonałem proboszcza
zaczynają ustawiać się coraz dłuższe kolejki.
Jan Maria, od
młodości przywykły do umartwień i ciężkiej pracy zaczyna jednak odczuwać, że
obowiązki go przerastają. Wyzna kiedyś, że gdyby wiedział, na czym polega życie
proboszcza, nigdy nie poszedłby do seminarium diecezjalnego, lecz wstąpił do
trapistów, by tam opłakiwać swoje grzechy. W 1843 r. po raz pierwszy poważnie
zapada na zdrowiu i wysyła do biskupa prośbę o przeniesienie do innej parafii.
Później jeszcze dwukrotnie będzie próbował „uciekać” z Ars, lecz za każdym razem rozumie,
że to miejsce wyznaczył mu Pan, i pokornie wróci do swoich parafian i tysięcy
pielgrzymów, którzy już tam przybywają z najdalszych zakątków Francji. Staje
się „więźniem konfesjonału”, spowiadając po kilkanaście godzin na dobę.
W 1853 r. biskup
przysyła mu do pomocy księży misjonarzy, aby zajmowali się pielgrzymami,
których liczba dochodziła do około 10 tysięcy rocznie. Proboszcz traci siły,
lecz niemal do końca swych dni prowadzi niezmienny i wyczerpujący tryb życia, w
którym nie ma miejsca na wypoczynek. Nawet krótkie godziny spoczynku często
zamieniają się na bezsenne noce, spędzane na modlitwie. Nękany przez ataki
szatana i pokusy rozpaczy żyje w Ars jak męczennik. Swoim penitentom zwykł jest
nakładać lekką pokutę, resztę „bierze na siebie”, jak wyznał kiedyś swoim
współpracownikom.
Ksiądz Vianney
jest coraz bardziej chory i wyczerpany. 29 lipca 1859 r. próbuje rano wstać,
lecz upada przy łóżku. Posyła jeszcze po trzech pielgrzymów, którzy nie zdążyli
wyspowiadać się poprzedniego dnia. Spowiada ich na leżąco. W kościele tłum
wiernych modli się za swojego Proboszcza. Pierwszy dzień sierpnia jest bardzo
duszny i gorący. Aby ulżyć mu w cierpieniach, parafianie dokonują rzeczy
niebywałych. Otaczają plebanię płótnem, od dachu do ziemi, i polewają je
kubkami wody, ustawieni są w szpaler, jak do gaszenia pożaru. Proboszcz
błogosławi wszystkich modlących się w kościele i pod oknami plebanii, poświęca
też przynoszone mu koszyki z dewocjonaliami. Przez cały czas jest spokojny i
pełen pogody ducha. Podczas przyjmowania ostatnich sakramentów zaczyna płakać. „Czy
czuje się ksiądz gorzej?” - pytają go. „Nie - odpowiada - płaczę na myśl, jak
bardzo nasz Pan jest dobry, że przychodzi do nas w ostatniej chwili”. Umiera
spokojnie 4 sierpnia 1859 r., o drugiej w nocy.
8 stycznia 1905
r. Pius X beatyfikuje Proboszcza z Ars, ustanawiając go patronem francuskich
księży, a 31 maja 1925 r. Pius XI dokonuje aktu jego kanonizacji, dając go
Kościołowi powszechnemu jako wzór pasterza i lekarza dusz.
I taka to historia, którą opowiedział mi
w minioną niedzielę nasz ksiądz, próbując mi wytłumaczyć, dlaczego za zakopanie
talentu jest już wyłącznie płacz i zgrzytanie zębów. A ja po raz kolejny
przekonuję się, że owe talenty, jakiekolwiek by one były, otrzymujemy wyłącznie
od Pana Boga, zupełnie za darmo i pod jednym tylko warunkiem: że ich
nie zakopiemy, nawet wtedy gdyby się nam trafił zaledwie jeden, maleńki i
zupełnie samotny. A zakopanie go, czyli jego zmarnowanie, lub, co jeszcze
gorsza, wymiana go na coś, co nam się ofiaruje jako talent, a tak naprawdę jest zwykłą instrukcją obsługi napisaną przez tych, którzy rzekomo wiedzą więcej –
to prosta droga do piekła. Jan Maria Vianney musiał to wiedzieć doskonale. Mimo
że w sumie wiedział niewiele, to to akurat wiedział. I się nie poddał. A do tego nie musiał nawet znać łaciny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.