Ponieważ wciąż nie przychodzi mi do głowy nic sensownego, z czym mógłbym tu wyjść na rozpoczęcie tego tygodnia, pomyślałem sobie, że spróbuje odnaleźć któryś z dawnych tekstów naszego księdza Krakowiaka, który nigdy nas nie zawiódł. No i znalazłem. Zanim jednak go tu przypomnę, parę słow wyjaśnienia. Otóż stało sie tak, że jeszcze w roku 2011, wobec zbliżających się wyborów do Parlamentu, lokalny PiS zaproponował mi start, uznałem, że nie mam żadnego powodu by odmówić, zgodziłem się i w ten sposób znalazłem się na tej liście. Kampanii praktycznie nie prowadziłem i dziś wydaje mi się, że jedyne co mnie jako tako wyróżniało to ten blog i zdanie, które wypowiedział świętej już dziś pamięci Przemysław Gintrowski i które pozwolił mi on zamieścić tu właśnie jako jego głos oddany za moją kandydaturą. Ale nie tylko Gintrowski zapragnął bym został posłem. Oprócz niego, bardzo zaangażował się w tę kampanię wspomniany nasz Ksiądz. I oto tekst, który on wówczas napisał. Osobiście uważam, że mnie tam nie ma zupełnie, natomiast jeśli on tak uważa, to bardzo dziękuję.
Na początek 3 historie:
1.
Miałem kiedyś okazję
pomagać koledze, który był kapelanem w szpitalu ginekologiczno -położniczym.
Przebywały w nim m.in. pacjentki, cierpiące na niepłodność. I tak się złożyło,
że przez czas mojej posługi w tym szpitalu, zanosiłem Komunię Świętą pewnej
pacjentce, która leczyła się z tej dolegliwości. Leczenie przyniosło dobry
skutek, bo owa kobieta była w ciąży, a w szpitalu przebywała na tzw.
podtrzymaniu, radośnie oczekując na narodziny swego pierwszego – po kilku
latach małżeństwa – dziecka. Któregoś dnia nie zastałem jej w pokoju, a dzień
później owszem była, ale już nie w ciąży, lecz we łzach.
Poroniła. Po raz czwarty z
rzędu.
A płakała nie tylko z
powodu swej straty, lecz także dlatego, że lekarz prowadzący sprawił jej
przykrość, mówiąc do niej coś w tym sensie: „Gdybyś jako młoda dziewucha, nie latała po świecie z gołym pępkiem gdy
było zimno i nie łykała bez przerwy jakichś głupich prochów, to byśmy dzisiaj
nie musieli płakać!”
Oczywiście, zapytałem tego
lekarza o to zajście. Jak się okazało, owa kobieta była córką jego przyjaciół i
właśnie ze względu na tę znajomość, powodowany emocjami, powiedział to co
powiedział. A później zrobił mi wykład o przyczynach niepłodności kobiet.
Deklarując się jako
„praktykujący bezbożnik” wyłuszczył mi ze swadą, że powodów niepłodności może
być mnóstwo, ale najbardziej istotną jest dzisiaj jedna przyczyna: moda. Moda,
która ludzi terroryzuje. Ten terroryzm uwidacznia się choćby w podejściu do hormonalnych
środków antykoncepcyjnych. „Te środki są
łatwe w stosowaniu, no i modne, bo nowoczesne. A kobiety chcą być modne i
nowoczesne. I Księże – mówił ów lekarz – na to po prostu nie ma siły. A skutki
mogą być opłakane. Jeśli kobieta systematycznie, przez długi okres czasu zażywa
te prochy, to organizm po jakimś czasie niejako przyzwyczaja się do tej
wymuszonej niepłodności. Odstawienie środków wcale nie musi skutkować
automatycznym przywróceniem płodności. No i niektórych to dziwi. A mnie dziwi,
gdy kobieta odstawiwszy antykoncepcję po kilku latach jej stosowania, od razu
zachodzi w ciążę”.
Oprócz tego, wskazując na
modę jako na winowajczynię niepłodności, pan doktor mówił o ubiorze: „Proszę Księdza, my to traktujemy dość
poważnie, choć pacjentki sadzą, że sobie z nich żartujemy. Ale ja naprawdę nie
potrzebuję klinicznych badań, by wysnuć wniosek, że jeśli jakaś dziewczyna,
przez kilka lat, od marca do listopada łazi po dworze z gołym pępkiem i
tyłkiem, to wcześniej czy później trafi do mnie na oddział. Polska pomyliła się
jej z Włochami, a potem ma pretensje do całego świata, że nie może zajść w
ciążę”.
2.
Znajomy opowiadał mi
ostatnio pewną historię, dotyczącą jednego z wielkopolskich PGR-ów, powiedzmy,
że w miejscowości B.
W latach 90-tych, gdy
państwo zaczęło PGR-y sprzedawać, lub wydzierżawiać, trzech dotychczasowych
pracowników PGR-u w B. (zootechnik, brygadzista i zakładowy mechanik), przejęło
ów PGR w zarząd i zaczęło robić duże pieniądze. Pieniądze brały się stąd, że w
owym gospodarstwie była duża, nowoczesna gorzelnia, która produkowała niezłej
jakości spirytus. Ze sprzedaży tegoż były całkiem niezłe dochody, jak również
ze zbycia tzw. wywaru gorzelnianego, którym można karmić świnie.
Pierwszego roku, nasi
trzej biznesmeni produkowali spirytus ze zboża zebranego w ich własnym
gospodarstwie. Dochody były znakomite: nic tylko liczyć i konsumować kasę, oraz
rozkoszować się euforycznym poczuciem wszechmocy, gdy człowiek nagle z nędzy
dochodzi do pieniędzy…
Euforia była tak wielka,
że zapomnieli obsiać pola (mieli inne zajęcia: tutaj przytulny domek i drogi
samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla
żony bądź kochanki) i następnego roku okazało się, że nie maja z czego
produkować. Sprzedali więc krowy, maszyny i dużą część ziemi, za pieniądze
uzyskane z tej sprzedaży kupili zboże i w radości wielkiej obserwowali kapiący
z gorzelnianej aparatury spirytus.
I znowuż euforia,
liczenie, konsumowanie, domki, samochody, wczasy i prezenty, a z nastaniem
następnego roku ten sam kłopot, co poprzednio: skąd wziąć kasę na zboże?
Ponieważ już wcześniej
sprzedali, co było do sprzedania, nasi bohaterowie zdecydowali się na
zaciągnięcie kredytu.
Na wieść o owym kredycie,
producenci zboża nie czekając na zapłatę, zaczęli wysyłać do B. transporty ze
swoim towarem, co nasi trzej przedsiębiorcy w dalej trwającej euforii
wykorzystali, by część owego kredytu przejeść (bo tutaj przytulny domek i drogi
samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla
żony bądź kochanki).
Niestety, ów rok był
bardzo deszczowy, a ponieważ rzetelność pracowników dawnego PGR, była wprost
proporcjonalna do gospodarności naszych biznesmenów, duża część owego zboża
zbutwiała – w efekcie: spirytusu było znacznie mniej i znacznie gorszej
jakości.
Słowo „sprawdzam” jest
straszne w swej wymowie. Grozy tego słowa na własnej skórze doświadczyli
bohaterowie tej opowieści, gdy producenci zboża zaczęli domagać się swoich
pieniędzy, a bank zwrotu kredytu z należnymi odsetkami. Trzeba było pożegnać
się z przytulnymi domkami, samochodami i wczasami (przy okazji okazało się, że
w trakcie swej działalności trzej panowie jednak oszczędzali: na składkach ZUS
swoich pracowników), a euforyczne poczucie wszechmocy zostało zastąpione biedą
bankrutów, nienawiścią byłych pracowników i lękiem przed wierzycielami.
Człowiekiem, który mi to
opowiadał (a w trakcie tej opowieści zaczęła krążyć mi po głowie niepokojąca
myśl, że poczynania owych utracjuszy dziwnie są podobne do gospodarczych
pomysłów tuzów polskiej i światowej ekonomii), był dawny pracownik owych trzech
rzutkich przedsiębiorców, a dzisiaj emeryt. Kończąc wspomnienie o swych
pryncypałach, powiedział następujące zdanie: „Żyli tak, jakby ziemi nie musieli
dotykać, a dzisiaj - tak jak ja - po uszy siedzą w gównie.”
Usłyszawszy to sądziłem,
że oto dopadła go niska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Gdy mu to
wypomniałem, obruszył się trochę, chwilę pomilczał, a potem powiedział mi mniej
więcej coś takiego: „Wie ksiądz, ja się
nie cieszę, że oni zbankrutowali. Przez to ich bankructwo to ja tylko kłopoty
miałem. Ale chodzi mi o sprawiedliwość. Bo jak mówiłem, oni żyli tak jakby
ziemi nie musieli dotykać i są dzisiaj w gównie, bo jest im bardzo trudno. I
pewnie na to zasłużyli i mogę powiedzieć, że dobrze im tak. Ale proszę księdza,
oni wcale nie mają gorzej ode mnie. Ja im nie życzę, by mieli gorzej niż mają,
ale się zastanawiam, co ja zrobiłem złego, że mam tak samo i tyle samo, co oni.
Ja wiem, co się opowiada o pegeerowcach, że to pijacy, leniuchy i złodzieje.
Pewnie, że tacy byli. Ale ja, proszę księdza przez całe swoje życie ciężko
pracowałem, nic nigdy nie ukradłem, pijakiem nie byłem, wychowałem czwórkę
dzieci, każdemu z nich pomogłem się wybudować i na starość żyję w pegeerowskim
bloku, w spółdzielczym mieszkaniu. I razem z żoną żyjemy tylko z mojej
emerytury, bo żona nie pracowała. Żona ma odjętą pierś, bo rak przyszedł, a ja
przez pracę na traktorze mam zniszczony kręgosłup. I niech mi ksiądz nie mówi,
że mamy iść do dzieci. Nie pójdziemy, bo one mają własne życie. Mamy być dla
nich ciężarem? Ja już przesadzić się nie dam. My sobie z żoną poradzimy sami.
Tylko ta sprawiedliwość, proszę księdza. Ja wiem, że
jestem niewykształcony, ale przecież ciężko i uczciwie dla tego kraju
pracowałem. I dzisiaj mam tak samo jak ci, którzy kradli i wszystko marnowali.
A są w Polsce i tacy, którzy kradli i marnowali i mają lepiej ode mnie. Wie
ksiądz, tak sobie czasem myślę, że nie warto się starać. I że mam na starość
to, co mam, bo byłem za głupi, żeby mieć więcej albo inaczej”.
3.
Jakiś czas temu,
rozmawiałem z pewnym rolnikiem imieniem Stanisław, o państwowo-ustrojowych
generaliach i rustykalnych detalach. Gadało nam się całkiem przyjemnie,
ponieważ rolnik ów, wspomniane generalia i detale delikatnie postponował, a ja
w złośliwości swojej nie dawałem należytego odporu jego typowo polskiej a
wieśniaczej skłonności do narzekania. Ostateczna konkluzja tej rozmowy była
następująca: jest ciężko, a nie ma widoków, że będzie lepiej. I wtedy włączyła
się do rozmowy matka pana Stanisława – energiczna, 80-letnia staruszka. Zacna
ta matrona wyraziła nadzieję na poprawę sytuacji ogólnie w państwie, a w
rolnictwie w szczególności, ponieważ – jak wszyscy wiedzą – w 2012 roku będzie
w Polsce EURO. Gdy zaskoczony tą uwagą bezskutecznie dokonywałem błyskawicznych
operacji myślowych, by zlokalizować łańcuch przyczynowo-skutkowy łączący
dokonania piłkarskich kopaczy z ekonomiczną kondycją drobnotowarowych
gospodarstw rolnych, syn zgasił entuzjazm matki następującym twierdzeniem: „Co też mama księdzu opowiada! Przecież nie
poprawi nam się przez to, że będziemy płacić rachunki w euro!”
Chciałbym w tym miejscu
zaznaczyć, że pan Stanisław (a mówię to w oparciu o 4-letnią obserwację) nigdy
nie sprawiał wrażenia człowieka szwankującego na umyśle. Owszem, odznacza się
on swego rodzaju dobroduszną poczciwością, ale to wcale nie oznacza, że
pozbawiony jest zdrowego rozsądku. Wręcz odwrotnie.
Gdy bowiem delikatnie
zwróciłem uwagę, że zaszło małe nieporozumienie, bo EURO w Polsce w przyszłym
roku to jak najbardziej, ale euro to już niekoniecznie – pan Stanisław
popatrzył na mnie groźnie, a potem powiedział, że to nieładnie wyśmiewać się z
prostego człowieka. Bo on oczywiście wszystkich rozumów nie pojadł i nie jest
tak wykształcony jak ja i w ogóle - ale to wcale nie oznacza, że mogę go
traktować jak jakiegoś głupka, który nie wie, że w przyszłym roku będą
mistrzostwa w piłce kopanej. Jasne, że on o tym wie. Ale jeśli o tym euro
gadają tak ważni ludzie – i premier, i ministrowie i różne mądrale w telewizji
– to nie może tu chodzić tylko o jakąś tam piłkę czy nawet stadiony, bo niby
dlaczego takim głupstwem ma się zajmować rząd? Rząd ma ważniejsze sprawy na
głowie. Na przykład: wprowadzenie w Polsce euro. Bo na pewno to mają na myśli,
gdy mówią o tym euro w 2012. Piłka, to tak przy okazji i nie ma co tym cyrkiem
za dużo się zajmować, a euro to poważna, godna rządu sprawa. I on jako prosty
człowiek chciałby wiedzieć, czy przez wprowadzenie w przyszłym roku tego euro
będzie mu lepiej, czy gorzej. Od tego jest rząd, żeby to wytłumaczyć i żeby
euro wprowadzić - jeśli ma być lepiej, albo nie wprowadzać - jeśli ma być
gorzej. Krótko mówiąc, mam mu nie wmawiać, że cały ten ruch w Polsce: te
wszystkie autostrady, drogi ekspresowe, dworce kolejowe itd. – są budowane
dlatego, że ktoś chce rozegrać kilka meczy, a jeszcze ktoś inny chce te mecze
zobaczyć. Aż tak głupi w tej Warszawie nie są.
Próbowałem tłumaczyć panu
Stanisławowi, że to nie tak, ponieważ dzięki temu, że będzie EURO w Polsce,
mamy większą motywację do budowania i dotacje mamy i w ogóle jakoś tak łatwiej
robota idzie.
Zezłościłem wtedy pana
Stanisława. Nie potrafił bowiem zrozumieć, dlaczego te mecze są aż tak ważne,
że dzięki nim powstają nowe drogi i torowiska. „Przecież te drogi – mówił – są
dla ludzi tutaj żyjących. Oni są ważni. I powinni te drogi mieć bez względu na
to, czy jest jakieś EURO, czy go nie ma. No bo jakże to tak? Jeśli tego EURO by
nie było, to sam miałbym sobie tę autostradę wybudować? Niby jak? I za co? A
jeśli unijne dotacje na te drogi zależą od tego, że jacyś faceci chcą sobie w
Polsce, w przyszłym roku pobiegać za piłką, to znaczy, że całą tę Unię trzeba o
kant dupy roztrzaskać”.
Co Toyah ma z tym
wszystkim wspólnego?
Otóż jest to człowiek,
który często pisze o wszechobecnej w dzisiejszym świecie pogardzie – pogardzie
do zdrowego rozsądku, do tego, co dobre, piękne i prawdziwe, a także o
pogardzie do ludzi prostych, starych, nieświadomych, a przez to bezbronnych i
bezradnych. Ta pogarda jest faktem i bez względu na to, czy parska nią dziennikarz,
celebryta, koncern medialny, młody byczek posiadający jeszcze zdolność
kredytową, intelektualista, kreator mody, czy w końcu instytucja państwa -
zawsze dotyka ona ludzi, którym się w życiu nie udało, albo najprawdopodobniej
nie uda.
Powie ktoś, że niektórym
nie udało się/nie uda się z własnej winy. To bardzo możliwe. Winą jest głupota,
niezaradność, lenistwo itd. Chętnie z takim stanowiskiem się zgodzimy.
Ale też z drugiej strony,
przywołany choćby w pierwszej historii przypadek „młodej dziewuchy”: jaką ktoś
taki może mieć szansę, by w młodości chmurnej i durnej, skutecznie
przeciwstawić się bezwzględnie promowanym kulturowym trendom, wyrastającym z
postmodernistycznej dekonstrukcji normalnego (t.j. opartego na wierze i
rozumie), łacińskiego świata?
Jeśli ktoś (kreator mody
czy inny celebryta) do takiego bezbronnego dziecka przychodzi i powołując się
na dyktat mody i nowoczesności proponuje mu coś, co jest dla niego szkodliwe,
to ów ktoś musi mieć w sobie niesamowite pokłady pogardy do drugiego człowieka,
której nie zniweluje klasyczne: "Volenti non fit iniuria"*.
Jak więc widać, owa wina
nie jest wcale tak jednoznaczna jak się wydaje, co oczywiście nie oznacza, że
lekką ręką rozgrzeszamy ludzi z ich głupoty.
A przecież obok sytuacji,
gdzie w większym czy mniejszym stopniu można mówić o własnej winie tych, którym
się nie udało, istnieje wielki obszar ludzkich przypadków, gdzie ktoś (ktoś
prosty, stary, nieświadomy) w sposób całkowicie zasadny czuje się pokrzywdzony
obecną w naszym świecie niesprawiedliwością (historia 2), bądź brakiem zdrowego
rozsądku (historia 3). A gdy skarży się na swoją krzywdę, spotyka się z
protekcjonalnym tonem i pogardliwym śmiechem.
I dobrze, by właśnie tutaj pojawiło się wołanie o państwo, które dba o kulturową, zakorzenioną w zachodniej tradycji konstrukcję życia społecznego, za dobre wynagradza, a za złe karze, jest poważne i zajmuje się poważnymi sprawami, słowem: jest sprawiedliwe. Bo jak powiedział ostatnio w Reichstagu papież Benedykt XVI, przywołując piękną frazę św. Augustyna: „Czymże są wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?”
Ale czy rozbójnicy mogą
chcieć państwa sprawiedliwego? Nie! Oni, jeśli w ogóle chcą jakiegoś państwa,
to tylko państwa słabego, głupiego i śmiesznego.
W 2 historii, emerytowany
pegeerowiec mówił o ludziach, którzy „żyją tak, jakby ziemi nie musieli
dotykać”. To są właśnie owi rozbójnicy, którzy z racji swych dużych pieniędzy,
układów, specyficznych zdolności i braku skrupułów, patrzą na państwo, jako na
coś zupełnie niepotrzebnego. Oni państwa nie potrzebują, bo są w posiadaniu
wystarczającej ilości rozmaitych walorów, by radzić sobie w życiu bez jego
pomocy. I nie mam tu na myśli tzw. „socjalu”, lecz przede wszystkim to, co
określa się „opresywną i organizującą funkcją państwa”. Dzięki wspomnianym
wyżej walorom, czują się wszechmocni. Nie jest więc im potrzebna dobrze
działająca policja (mają własnych ochroniarzy), bezpieczne ulice (żyją w
zamkniętych osiedlach), silna armia (stać ich na własną; zresztą, w razie czego
zawsze można wyjechać: obywatel świata wszędzie czuje się u siebie), sprawny
system podatkowy (raje podatkowe: piękny wynalazek) itd.
Z punktu widzenia tych
ludzi, państwo głupie i śmieszne, które wskutek swej niesprawności niczego dać
nie może, a człowiek, który „ziemi nie musi dotykać”, niczego od niego nie
potrzebuje, jest państwem najlepszym z możliwych. Im bardziej bowiem będzie
słabsze i mniej sprawne, tym mniej będzie przeszkadzać i tym większe będą
możliwości, by nań wpływać.
Jest czymś oczywistym, że
olbrzymia większość Polaków to ludzie, którzy na co dzień muszą ziemi dotykać.
Owo dotykanie ziemi, to borykanie się z niedostatkiem, uzależnienie od
państwowych czy samorządowych urzędników, podróżowanie w korkach po dziurawych
drogach, zdanie na łaskę i niełaskę bandytów oraz biznesmenów o mafijnej
mentalności, długie wyczekiwanie na wizytę u lekarza-specjalisty itd., itp.
Większość owa, w tych właśnie sprawach oczekuje pomocy państwa, ale ta pomoc
nie nadchodzi, ponieważ jacyś wpływowi kretyni (wśród polityków, publicystów,
ludzi nauki, kultury i biznesu) - obserwując siebie i sobie podobnych „nie
dotykających ziemi luzaków” – doszli do wniosku, że model państwa śmiesznego i
głupiego, jest dobry dla wszystkich. „My sobie znakomicie radzimy bez państwa –
mówią – to i wy możecie sobie bez niego poradzić. A jeśli się wam to nie udaje,
to znaczy, że jesteście nierobami, łasymi na socjal pochodzący z naszej
krwawicy”.
I to jest właśnie
kwintesencja tej pogardy, która rodzi ludzką krzywdę i której Toyah się
sprzeciwia. Sprzeciwia się tak ostro, że niekiedy sam jest oskarżany o pogardę
do tych „ruskich buców”, w których widzi rozbójników. I chętnie się zgodzę, że
faktycznie, w tekstach Toyaha pogardy dla tych ludzi jest całe mnóstwo. Tyle
tylko, że jest to ten sam rodzaj pogardy, który pobrzmiewa w znanym wierszu
Czesława Miłosza:
Który skrzywdziłeś
człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego,
Choćby przed tobą wszyscy
się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli,
Nie bądź bezpieczny. Poeta
pamięta.
Możesz go zabić - narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy.
Lepszy dla ciebie byłby
świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
* „Chcącemu nie
dzieje się krzywda.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.