niedziela, 29 listopada 2020

W poszukiwaniu zaginionej klepki

 

Zanim przejdę do rzeczy, parę kwestii bardzo ważnych. Otóż po raz kolejny przekonałem się, że nie czuję jakiejkolwiek potrzeby do komentowania bieżących wydarzeń, a co gorsza, nawet gdybym taką potrzebę poczuł, to ona nie jest na tyle intensywna, by z tego powstało coś, co mógłbym z czystym sumieniem tu opublikować. Próbowałem zresztą dwukrotnie i za każdym razem tekst, który w końcu powstał, wyrzuciłem w kosmos w przekonaniu, że czytelnicy tego bloga zasługują na coś więcej. Mógłbym oczywiście pisać o wyborach w Stanach Zjednoczonych, ale tu przede wszystkim sprawa znajduje się przez najbliższe tygodnie w zawieszeniu, no a poza tym kwestia jest tak prosta i jednoznaczna, że nie za bardzo jest o czym mówić. Jest jednak coś, co mi, owszem, chodzi niekiedy po głowie, a mianowicie raptowny wzrost nastrojów nadzwyczaj mocno antyreligijnych. Ja oczywiście mam świadomość, że owe postawy nie są niczym nowym, natomiast aktualny poziom owej agresji oraz intensywność jej występowania, każe mi podejrzewać, że mamy do czynienia z atakiem sił w sposób oczywisty piekielnych. Nie może bowiem być tak, że z jakąkolwiek kwestią społeczną byśmy nie mieli do czynienia, zawsze na końcu musi się pokazać ksiądz-pedofil oraz kościół, który należy najpierw pomazać farbą, a następnie pod nim nasrać, a nam się wydaje, że to tylko taka zabawa paru wariatek.

       Mało tego. Otóż, jak się okazuje, wśród części z nas pojawiła się taka oto inicjatywa, by posmarować sobie dłonie jakimś szczególnie mocnym klejem i w imię tych czy innych wartości przykleić się do tego czy innego obiektu w taki sposób, by się nie dało nas odkleić. I o tym chciałem coś dziś opowiedzieć, gdy nagle przypomniałem sobie swój bardzo dawny już tekst, sprzed niemal już 10 lat jeszcze, który, jak sądzę, za mnie załatwi wszystkie interesujące nas dylematy. Zapraszam więc. Mamy  więc 30 marca 2011 roku. Bardzo proszę.

 

 

       O ile się nie mylę, problem ateizmu na tym blogu pojawił się zaledwie trzy razy. Piszę „zaledwie”, bo kiedy się nad tym zastanowić, to rzeczywiście dziwne, że kwestia tak istotna została tu zaledwie wspomniana niejako przy okazji. Wielu z nas, wliczając w to autora tego bloga, to osoby religijne, czasem religijne głęboko. Ta nasza religijność jest tu demonstrowana, w ten czy inny sposób, właściwie codziennie. A nawet kiedy demonstrowana nie jest, pozostaje ta szczególna aura, która każe się domyślać, że to jest blog prowadzony i w dużej mierze nawiedzany przez ludzi pobożnych. A więc ludzi, którzy są przekonani, że są dziećmi Boga, że ten Bóg jest jak najbardziej realny, i że ów fakt ma swoje bardzo daleko idące konsekwencje. A zatem, skoro tak bardzo tu jest widoczna nasza wiara, to jak to się dzieje, że problem niewiary praktycznie tu się nie pojawia? Dziwne to bardzo, zwłaszcza gdy zauważymy, że w środowiskach ateistycznych, o Bogu tych którzy w Niego wierzą, gada się niemal na okrągło.

      Wydaje mi się, że pierwszy raz  jak podjąłem tu polemikę z ateizmem, miało to miejsce po rozmowie z pewnym moim kolegą – ateistą właśnie – podczas której nagle sobie bardzo mocno uświadomiłem, że za stwierdzeniem że Boga nie ma, stoi czysty i najbardziej jednoznaczny irracjonalizm. Że jeśli człowiek, będąc przy zdrowych zmysłach i ciesząc się opinią myślącego, nagle stwierdza, że Bóg nie istnieje, to mamy do czynienia z deklaracją równie absurdalną jak na przykład to, że śmierć nie istnieje, albo że samoloty nie latają. Że kiedy nasi bliscy czy znajomi rzekomo umierają, to jest to wyłącznie nasze złudzenie. No bo jeśli zastanowić się nad czymś takim jak śmierć, w takim kształcie w jakim ją znamy, ona jest zwyczajnie niemożliwa. A samolot? Przecież każdy przecież widzi, jaki on ciężki i duży. Rozmawiałem o tym moim kolegą, myślałem sobie przy tym o swojej wierze, i nagle zdałem sobie sprawę z tego, że u mnie irracjonalny jest wyłącznie strach przed myślą, że Boga nie ma. Cały religijny system, jaki wyznaję, jest idealnie logicznym i sensownym ciągiem argumentów, i jeśli coś go zakłóca, to wyłącznie te momenty, kiedy – całkowicie irracjonalnie właśnie – przychodzi mi do głowy myśl – A co jeśli nie?

      O ile dobrze go zrozumiałem, mój wspominany wyżej kolega uważa się za ateistę w sposób jednoznaczny. Mówiąc to, mam na myśli fakt, że on nie sugeruje, że wprawdzie Boga nie ma, ale jest jakaś wyższa siła, czy jakiś uniwersalny rozum, czy to może w postaci naszej przyrody, czy kosmosu, które to byty nadają sens naszemu życiu. Z tego co zrozumiałem, on jest w swojej niewierze do bólu dzielny i bezlitosny. Tak jak mój zmarły niedawno wujek, który mi kiedyś powiedział mniej więcej tak: „Nie oszukuj się. Nie ma nic. Człowiek umiera i to co po nim zostaje, to najpierw jakieś związki organiczne, a później już tylko nieorganiczne i wreszcie nie ma już nic”. Jednak w pewnym momencie temat ateizmu wrócił za sprawą pewnego maturzysty, który – już nie pamiętam przy jakiej okazji – wspomniał coś o Krzysztofie Kieślowskim, twierdząc, że Kieślowski nie był ateistą, ale zaledwie kimś kto nie zgadza się z nauką Kościołów i sam, na własną rękę, szuka Boga. Przypomnieliśmy sobie wspólnie stare wypowiedzi Kieślowskiego, i – mam nadzieję, że dobrze tu relacjonuję sprawę – dowiedzieliśmy się, że Kieślowski nie mówił, że Boga nie ma, lecz zaledwie, że on nie wie, czy Bóg jest. A więc, on – na wszelki wypadek – z Bogiem prowadzi dialog, zwraca się do Niego z prośbami, stara się żyć tak, by Go nie obrażać. A to, zdaniem Maturzysty, świadczyć może tylko o tym, że Kieślowski ateistą nie był.

      I pomyślałem sobie, że to jest bardzo ciekawa sytuacja. Bo otóż jeszcze w XVI może wieku, zarzut, że ktoś jest ateistą był traktowany jako obelga. Jak się zdaje, jeśli znalazł się gdzieś człowiek, który mówił, ze Bóg nie istnieje, lub że, owszem, istnieje, tyle że jako drzewo, gwiazda, rzeka, lub tęcza, był przez wszystkich dookoła traktowany, jak ktoś niespełna rozumu. Dla każdego normalnego człowieka żyjącego w tamtych czasach i w naszej kulturze to, że Bóg jest, a my jesteśmy jego dziećmi, stanowiło aksjomat. Zresztą w innych, choćby najbardziej prymitywnych, czy bardziej zamierzchłych cywilizacjach, też nikomu nie przychodziło do głowy uznawać, że jesteśmy tylko my i na tym koniec.

      Wydaje mi się, że prawdziwe zamieszanie na tym polu zostało poczynione dopiero wraz z powstaniem tak zwanego wolnomyślicielstwa, a więc, ogólnie rzecz ujmując, w okresie Oświecenia. Rozwój nauk, a tym samym, gwałtowny wzrost przekonania u ludzi, że są strasznie mądrzy, doprowadziły do tego, że wielu z nich zaczęło najpierw delikatnie, a potem już na całego kwestionować prawdy kościelne. Najbardziej dramatycznie ten ruch objawił się właśnie w wolnomyślicielstwie. Oczywiście masoni nie od razu i nawet nie w swojej większości kwestionowali istnienie Boga. O nie! Tacy nieroztropni, to oni nie byli. Powtarzali więc w koło jakiejś bajki o Budowniczym Świata, o Wielkim Architekcie, o Uniwersalnym Umyśle, czy diabli wiedzą o czym jeszcze, a jednocześni głosili pełną wspólnotę ludzi o wszystkich możliwych przekonaniach, a więc tych co wierzą w Chrystusa, tych co wierzą w drzewa, w tych co wierzą w Zeusa, w diabła, ale również tych, którzy nie wierzą w nic. Lata mijały, ludzie stawali się już tylko mądrzejsi, aż wreszcie niepostrzeżenie – gdy idzie o religię – już tylko stary Marks miał odwagę powiedzieć, że religia to opium, Bogiem jest człowiek, duchy nie istnieją, szatana nie ma, a drzewa służą wyłącznie do tego, żeby na nich wieszać tych, którzy sądzą inaczej. I tyle.

      Co pozostało na zewnątrz? To co zawsze, a więc całe grupy osób wiernych i pobożnych, a poza tym chaotyczna mieszanina z jednej strony tych, którzy z jakiegoś powodu z Marksem zgodzić się do końca nie chcieli, a z drugiej tych, którzy owszem tu pozostali w postawie na baczność, tyle że z jakiegoś powodu bali się przyznać przed sobą, że rzeczywiście nie ma nic. I ten chaos stworzył całą nową religię – religię ludzi, którzy przede wszystkim uważają, że z tym Bogiem i w ogóle bogami to gruba przesada, ale nie da się ukryć, że czasem się dzieją rzeczy dziwne i niewyjaśnione. Bo to się człowiekowi coś przyśni, a później się okaże, że się sprawdziło. Albo trzasnęły drzwi, gdy w domu nie było nikogo. Albo że ktoś podobno gdzieś widział, że coś spadło z hukiem na ziemię i w lesie pojawiły się jakieś dziwne światełka. Stopniowo, tych, którzy trzymali twardo z Marksem – głównie ze względów historycznych – było stopniowo coraz mniej i w efekcie dziś mamy z jednej strony ludzi wierzących, i mniej lub bardziej tradycyjnie pobożnych, a z drugiej całą kupę wyznawców tak zwanego rozumu otwartego, gdzie pod pojęciem „otwarty” rozumiemy akceptację wszelkiego typu zabobonów, poczynając od wiary w UFO, a kończąc na przekonaniu, że jak jest matura, to trzeba założyć czerwone majtki. Oni oczywiście ani nie chodzą w niedzielę do kościoła, ani nie twierdzą, że krzyż jest naszą wspólną cywilizacyjną wartością. Uważają natomiast, że księża kradną i gwałcą małych chłopców, że Bóg może i jest, tylko w ogóle nie wiadomo co to takiego, no i że faktycznie, jak człowiek spojrzy na nocne niebo, to jakoś się robi dziwnie. Podobnie zresztą, jak się zacznie gapić w ognisko. Czy oni są jednak ateistami? W życiu! Nigdy! Ależ skąd? Co za oszczerstwo!

      Kiedy się zastanowić nad tym wszystkim, można rzeczywiście poczuć szacunek do tych, którzy mają odwagę powiedzieć:  Tak. Jestem ateistą. Bez żadnych zakłamanych zastrzeżeń na temat humanizmu, racjonalizmu, naturalizmu. Bez tłumaczenia sobie i światu, ze ja wprawdzie nie umiem uwierzyć w Boga, ale mam szacunek dla ludzi wierzących, szczególnie żydów i muzułmanów, a już zwłaszcza buddystów, i że właściwie to jestem agnostykiem. Tak. Zwłaszcza agnostykiem. Agnostycyzm robi tu wrażenie złotego kluczyka otwierającego praktycznie wszystkie drzwi.

       Czemu dziś, po raz trzeci już wziąłem się za ten temat? Jak pewnie niektórzy się domyślają, ze względu na osobę i myśl Grzegorza Miecugowa. Otóż przy okazji niedawnego wpisu, gdzie wyszydziłem tego szczególnego redaktora za jego wyjątkowy pokaz ludzkiej tępoty, ktoś napisał pod tym tekstem komentarz, w którym zacytował Miecugowa z wywiadu, jakiego ten udzielił swego czasu magazynowi ‘Gala’. Co tam takiego czytamy? Otóż Grzegorz Miecugow, po wstępnym przyznaniu, że on w Boga nie wierzy, natychmiast przechodzi do konkretów, które, jak się domyślam, w jego mniemaniu, mają go postawić w jakimś lepszym świetle. Jako kogoś wprawdzie, kto nie wierzy, ale jednak tak nie do końca. I mówi tak: „Ja wiem, że mam jedno życie. Nie wierzę, że moja dusza pójdzie do jakiegoś raju. Po śmierci rozpadnę się na atomy. A one może w przyszłości będą krzesłem? Atomy krążą. Może jest we mnie kilka atomów, dajmy na to, Kościuszki? Jestem częścią większej całości. Szukam sensu tego wszystkiego. I oczywiście nie znajdę go”.

      I to, uważam, jest deklaracja dla nas bardzo interesująca. Grzegorz Miecugow, mówiąc to co mówi, a należy sądzić, że się nie wygłupiał, lecz starał się być poważny jak należy, idealnie nam pokazał stan współczesnego ateizmu w wersji – owszem – nieco karykaturalnej, ale przez to może nawet bardziej przemawiającej do wyobraźni. Z jednej strony więc widzimy kogoś, kto się nam pokazuje jako osoba rozsądna, nie ulegająca tym głupim, prostackim i niemodnym już przecież przesądom z czasów średniowiecza, które robiły wrażenie wyłącznie na jakichś spragnionych najtańszej strawy duszom, ale kto z drugiej strony wie, że tak do końca, nie wszystko się da racjonalnie unicestwić. Ale i tu, on jest wciąż lepszy od innych. Bo wie, że ani gwiazdy, ani drzewa, ani jakaś reinkarnacja, ani uniwersalny humanizm. Że to też wszystko mit. Ale wie coś jeszcze. Że czysta nauka w stylu oświeceniowym też nie odpowiada na wszystkie pytania. A więc, nauka tak – tyle że nauka otwarta. I tu właśnie pojawia się to krzesło. I Kościuszko. Oto trochę krzesła, trochę Kościuszki, trochę Miecugowa tak krążą w powietrzu i jest tylko pytanie, czy z tego powstanie coś konkretnego, i czy to coś powstanie za chwilę, czy może dopiero wówczas, gdy do tego dołączy jeszcze parę atomów, powiedzmy z jakiegoś wypasionego samochodu, czy buta.

      Zajrzałem do tego wywiadu w 'Gali' i tam są rzeczy jeszcze ciekawsze. W pewnym momencie Miecugow mówi tak: "Istnieje jednak coś nadprzyrodzonego. Dowodem na to jest to, że ja wyśniłem katastrofę concorda i okrętu podwodnego Kursk. Nie wszystko da się wyjaśnić racjonalnie. Ostatnio śniło mi się, że mnie jakiś facet wali butelką po głowie,[ale też]że jestem klepką w podłodze. Bardzo świadomą klepką. Miałem poczucie, że otaczają mnie klepki, z którymi nie mam kontaktu. I ja jeden, a właściwie: ja jedna widzę kawałek drzwi lekko uchylonych i wiem, że nigdy się nie dowiem, co za nimi jest. Bardzo cierpiałem".

      Oczywiście, osobiście sądzę, że to co zaprezentował Miecugow nie świadczy o jakiejkolwiek tendencji, lecz stanowi zwykły wybryk jakiegoś pospolitego półgłówka, któremu pozycja i pieniądze wyrządziły parę nienaprawialnych szkód. Ale jeśli założymy, że obecne czasy zmierzają nieuchronnie w kierunku całkowitej eliminacji ateizmu jako zarówno teorii, jak i praktyki, ale też bardzo próbują przy okazji zlikwidować wszelkie przejawy religijności prostej, ludowej i tradycyjnej, to nie należy wykluczać, że powstanie nowy rodzaj pobożności. Ludzie zaczną wierzyć w krzesła. A w ramach owej religijnej praktyki, będą te krzesła ustawiali w pustych pokojach, wchodzić na nie, czepiać sobie na szyi grube sznury i popełniać rytualne samobójstwa. Z jednej strony z uwielbienia dla atomu, a z drugiej ze strachu, że ten atom jest taki niezbadany. I kto wie, czy dla tych wszystkich nowych wyznawców Grzegorz Miecugow nie stanie się prorokiem?

      Chciałem w tym miejscu skończyć to dzisiejsze pisanie, ale jakoś nie potrafię. Mam bowiem wrażenie, że jeśli jeszcze czegoś nie powiem, to właściwie równie dobrze możemy uznać, że nie wiadomo, po co w ogóle było to wszystko pisać. Bo przecież nie po to, by jeszcze raz dokuczyć Miecugowowi, czy w ogóle ludziom niewierzącym. A zatem wypadałoby jakoś pobieżnie chociaż określić cel tego gestu. Otóż muszę uczciwie przyznać, że zupełnie wyjątkowo ten dzisiejszy ma charakter czysto agitujący. Ja dziś chciałem przede wszystkim, w ramach dawania świadectwa Prawdzie, zaapelować do wszystkich tych, którzy nie wierzą w Jezusa Zmartwychwstałego i w Jego Kościół, a z drugiej dręczy ich poczucie, że czegoś im nieustannie w tej łamigłówce brakuje: Proszę, nie szukajcie czegoś, co jeśli nawet ktokolwiek zgubił, to akurat nikt z nas. Bo na końcu znajdziecie najwyżej to krzesło. A daję słowo, że nie warto.


 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...