Ponieważ Donald Trump udzielił wywiadu
telewizji Fox News, w którym poinformował o tym, że to co się aktualnie dzieje
w Stanach Zjednoczonych, jest największym publicznym przekrętem w całej historii
państwa, a jednocześnie zadeklarował gotowość walki do samego końca, sprawę
amerykańskich wyborów odkładam na później. Na później – ewentualnie – odkładam też
fakt, że protestujące w ramach Strajku Kobiet dziewczęta, zamiast standardowych
tabliczek z napisem „***** ***” postanowiły uzbroić się w zakrwawione podpaski.
A w tej sytuacji, postanowiłem się trzymać utartych ścieżek i zamieścić kolejny
dawny już bardzo felieton, jeszcze z roku 2010. O Życiu.
W zamykającej pierwszą płytę zespołu The Smiths piosence, której tytuł Suffer Little Children można by pewnie po prostu przetłumaczyć na nowotestamentowe „pozwólcie dzieciom”, chodzi o bardzo w Wielkiej Brytanii wspominane wielokrotne morderstwo, którego w latach 1963-1965 w okolicach Manchesteru dokonała niejaka Myra Hindley z jakimś Ianem Bradym. Hindley i Brady najpierw uprowadzili, następnie zgwałcili i w końcu zamordowali pięcioro dzieci, za co zostali ostatecznie skazani na dożywocie. W pewnym sensie obu się udało, bo kiedy wydawano na nich wyrok, w Wielkiej Brytanii właśnie zakazano wykonywania kary śmierci. W efekcie Hindley zmarła dopiero parę lat temu, a Brady jakoś wciąż sobie radzi.
Morrissey nie opisuje ani samej
zbrodni, ani nie śpiewa o losie tych dwojga dziwnych ludzi, jedynie przedstawia
strasznie ponury obraz zimnych angielskich wrzosowisk, po których krążą ni to
dzieci, ni to ich duchy, w otoczeniu wszechobecnej śmierci. I pewnie nie
mielibyśmy nawet pojęcia, że tu w ogóle chodzi o jakąkolwiek zbrodnię, gdyby
nie powtarzające się imiona tych dzieci, prawdziwych dzieci, i ten fragment o
tym, jak Hindley się nagle budzi, no i wreszcie gdyby nie to wyłkane przez
Morrisseya – tak jak tylko on to potrafi – zawodzące, wciąż powracające, pełne
groźnego smutku ostrzeżenie: „Oh Manchester, so much to answer for”.
Przypomniała mi się dziś
właśnie ta piosenka i ten upiorny refren, z którego w stronę Manchesteru płynie
owa bezlitosna informacja, że przyjdzie kiedyś za to wszystko zapłacić. Że to
Manchester odpowiada za śmierć tych dzieci. Nie on, nie ona, ale Manchester. A
może nie za śmierć. Może za śmierć oni, natomiast Manchester za coś znacznie
większego. Ciekawa bardzo ta piosenka. I bardzo przejmująca. Przypomniała mi
się ona właśnie dziś, kiedy usłyszałem, że Sąd Apelacyjny w Katowicach
kazał Gościowi Niedzielnemu przeprosić i wypłacić jakieś tam
grubsze tysiące Alicji Tysiąc – kobiecie, której polskie państwo nie pozwoliło
zamordować swojego nienarodzonego dziecka, i przez to ona dziś to dziecko musi
mieć. Pisałem tu dwukrotnie o Alicji Tysiąc. Raz w formie, która Administracja
uznała za zbyt hardcorową i notkę usunęła, a następnie w
nowej, która wprawdzie ja uznałem za jeszcze twardszą, ale mimo to jakoś jej
się upiekło. I wszystko co chciałem
tam powiedzieć – powiedziałem. Każde pojedyncze słowo, każde spojrzenie, każdy
gest, każda łza i każdy jęk bólu, jaki chciałem w tym tekście wyrazić, znalazły
się tam i nie mam już nic więcej do dodania. Jestem oboma tymi tekstami tak
wypełniony, że myślę sobie o nich z pełnym spokojem, i wiem przy tym, że one są
i tam gdzie mają krążyć – krążą.
A więc nie będzie już nigdy nic więcej o Alicji Tysiąc i jej dziecku. Dziś
będzie o Katowicach. Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj otrzymałem telefon od
mojej uczennicy, która gdzieś na początku roku musiała przerwać naukę, bo była
w zaawansowanej ciąży i lekarze uznali tę ciążę za zagrożoną. A więc przerwała
ona te lekcje i poszła do szpitala. Wczoraj zadzwoniła i poinformowała mnie, że
dziecko się urodziło i ma się dość dobrze. A więc niby standard. Ale jest też
coś w tej informacji bardzo szczególnego. Otóż to dziecko urodziło się w
szóstym miesiącu, i kiedy przyszło na świat ważyło zaledwie kilogram z kawałkiem.
Dziś ma już miesiąc, potrafi samodzielnie oddychać, i waży już półtora
kilograma. I już jest bezpieczne. Żyje.
Myślę sobie o tych lekarzach ze szpitala w Katowicach, czy Sosnowcu, czy
może Tychach – nie wiem – ale gdzieś tu w okolicy, jak oni przez ten miesiąc
bardzo dbali o to, żeby to maleńkie dziecko nie umarło. Ja nawet nie umiem
sobie wyobrazić, jak małe musi być dziecko, które waży jeden kilogram, i jak
musi być słabe. Nie umiem sobie wyobrazić, jak strasznie wielki trzeba włożyć
wysiłek w to by tak małe i słabe dziecko zachować przy życiu. Nie wiem nawet,
czy dla lekarzy, którzy tym dzieckiem od miesiąca się zajmują, ta akurat
sytuacja była bardzo szczególna. Wiadomo – dzieci rodzą się czasem
przedwcześnie. Może i zdarza się, że w szóstym miesiącu. Może medycyna i opieka
szpitalna tak już się posunęła, że takie rzeczy się po prostu dzieją. Nie wiem.
Wiem, ze trwało to miesiąc, i przez ten miesiąc cała kupa lekarzy w którymś z
tych tutaj szpitali stawała na głowie, żeby to dziecko żyło. I żyje.
Ale wiem też, że sześciomiesięczne dzieci w w wielu najbardziej
cywilizowanych miejscach świata zabija się w majestacie prawa. Szósty miesiąc,
to jest – jak wiemy – 24 tydzień. Pomyślmy tylko, jak to beztrosko brzmi. 24
tydzień. Ale wiem też, że w tym samym mniej więcej czasie, kiedy w tamtym
szpitalu toczyła się walka o życie tego dziecka, sędzia w katowickim sądzie –
też w majestacie prawa – wydała ten wyrok. I to jest, moim zdaniem wyrok nie
byle jaki. To jest też gest nie byle jaki. To jest nie byle jakie świadectwo.
Coś się stało. W tym samym czasie, gdy to maleńkie dziecko, tak bardzo
bezbronne, dzięki temu że trafiło w ręce takich lekarzy, żyje, sędzia
katowickiego Sądu Apelacyjnego dała swój znak.
No i teraz już naprawdę nie pozostaje nic więcej powiedzieć, jak powtórzyć
za Morrisseyem, z tą małą modyfikacją, w stronę mojego miasta – ale przecież
jakże mały jest ten nasz świat – och, za wiele trzeba będzie odpowiedzieć! O
tak. Właśnie tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.