Mój kumpel, znany niektórym z nas z
Twittera, Piotrek Hlawski, przysłał mi niedawno serię zdjęć przedstawiających
Wielką Brytanię lat 70-ych i najpierw wyraził zdziwienie, że to co na tych
fotografiach widać to syf przypominający chlewiki okalające podwórka w
niektórych częściach Katowic, a następnie podzielił się ze mną refleksją, że to
jest naprawdę niezwykłe jak wiele osób, które w tym wszystkim żyło, w stosunku
do Margaret Thatcher, która przyszła i tę całą socjalistyczną nędzę rozpędziła
na cztery wiatry, zamiast wdzięczności, czuło, często do samej swojej śmierci,
wyłącznie zimną nienawiść. A ja sobie przypomniałem najpierw piosenkę, swoją
drogą, wielkiego artysty, Morrisseya – dorastającego, co warto zauważyć, w Manchesterze
lat 60. i 70. – „Margaret on a
guillotine” i tę powracającą frazę „Please die”, no a potem tekst, jaki tu
zamieściłem jeszcze w roku 2008, o Margaret Thatcher właśnie, i dziś sobie
myślę, że to jest naprawdę coś fascynującego jak historia się powtarza. I to
zupełnie niezależnie od tego, pod jaką szerokością, czy długością geograficzną.
Zapraszam do czytania i oczywiście do odpowiednich refleksji.
Pisząc swój czwartkowy tekst o wojnie
jaką rząd Donalda Tuska wypowiedział piłkarskiej mafii w Polsce i za granicą,
miałem wielką nadzieję że oto jest pierwsza okazja, by ogromna większość
społeczeństwa mogła się zjednoczyć wokół jednej choćby reformy i dać temu
rządowi taką siłę, by nawet taki rząd – rząd słaby, mało wiarygodny, skupiony
wyłącznie na podtrzymywaniu swojego medialnego wizerunku – niesiony tą falą
powszechnego poparcia zrobił choć na tym polu jakiś porządek.
Kiedy zaczynam pisać dzisiejszy mój
tekst, nie ma jeszcze godziny 11, do upływu terminu skandalicznego absolutnie
ultimatum jakie europejskie władze piłkarskie wyznaczyły polskiemu państwu pozostało
już bardzo mało czasu, a ja już wiem że cokolwiek się stanie, to
najprawdopodobniej nie stanie się nic. Bez względu na to, czy polskie drużyny
zostaną wykluczone z rozgrywek, czy nie, czy władze piłkarskie odbiorą nam
mistrzostwa, czy nie, czy decyzja zapadnie już o godzinie 12, czy zostanie
odroczona do jakiegoś innego momentu, ani nie będziemy mieli satysfakcji, ani
poczucia wstydu, ani nie ogarnie nas złość, ani radość. Bo prawdopodobnie,
cokolwiek się wydarzy – wydarzy się na
jedną chwilę, by za chwilę i tak odrodzić w postaci jakiegoś innego
zmartwienia, równie nieważnego i równie niezniszczalnego.
Dlaczego tak się stanie? Dlatego
mianowicie, że w tym całym zamieszaniu, w tym całym medialnym zgiełku, nie
widać jednej osoby, której by zależało na czymkolwiek, jak tylko na bieżącym
wizerunku. A i ten cel robi wrażenie wyjątkowo cherlawe. Więc możemy mieć
pewność, że za godzinę czy dwie, kiedy te moje słowa znajdą się już ostatecznie
w Sieci, coś już będzie wiadomo, ale to czego się dowiemy będzie newsem
dokładnie na miarę czasów i na miarę ludzi, z jakimi mamy obecnie do czynienia.
Od kilku dni, myślę sobie o tej nędznej,
żenującej wojnie działaczy, ministrów i szarych biznesmenów, a przy tej okazji,
nie mogę przestać też myśleć o Margaret Thatcher – byłej premier Wielkiej
Brytanii.
Oglądałem wczoraj na youtubie stary filmik z wystąpienia pani Thatcher na konferencji swojej partii w roku 1990, kiedy szydzi ze swoich politycznych przeciwników. Proszę sobie może teraz popatrzeć na ten fragment jej wystąpienia:
Proszę spojrzeć na jej twarz, wsłuchać się w ton jej głosu; proszę zauważyć tę absolutnie niebywałą siłę przywódcy – przywódcy, którego można i pokonać, ale którego nie da się zwyciężyć. Z jednej prostej przyczyny. Bo na tym poziomie przywództwa, nawet jeśli się żartuje, to sprawa jest jak najbardziej poważna. I wiadomo że z takim przywódcą żartów nie ma. Jest tylko determinacja i pewność drogi, którą się wybrało.
Kiedy Margaret Thatcher obejmowała władzę
w roku 1979, Wielka Brytania była od dziesięcioleci pogrążona w ciężkim
gospodarczym kryzysie, według wszelkich prognoz, nie do pokonania. Z naszej,
komunistycznej perspektywy, Anglia to był oczywiście raj i kiedy oglądaliśmy
brytyjskie zaangażowane kino, oczywiście podziwialiśmy jego wielkość i
wzruszaliśmy się przedstawioną w nich nędzą i upadkiem, ale wiedzieliśmy że to
na 100% lewicowa propaganda i że Anglia to Anglia i nie ma absolutnie o czym
gadać.
Oglądaliśmy skecze Monty Pythona o
zdechłej papudze, czy o kuchence gazowej i pokładaliśmy się ze śmiechu, że to
prawie tak, jak u nas i ani nam do głowy nie przyszło, że to było dokładnie tak
jak u nas i że to oczywiście była satyra, ale wcale nie satyra wzięta z
księżyca. Bo nie wiedzieliśmy, że od zakończenia II Wojny Światowej, Wielka
Brytania pogrążała się w tak nieprawdopodobnym kryzysie gospodarczym i
społecznym, że pod wieloma względami sytuacja między Polską a Wielką Brytanią
różniła się tylko tym, że oni nie mieli Ruskich.
Przez kilkadziesiąt lat przed dojściem do
władzy Margaret Thatcher, wszelkie rządy, czy to laburzystowskie, czy konserwatywne,
prowadziły biurokratyczną, scentralizowaną politykę, opartą na państwowym interwencjonizmie.
Podwyższano podatki, nacjonalizowano przemysł, a obywatelom oferowano wszelką
możliwą ochronę socjalną. Jak pisze Thatcher w swoich wspomnieniach: „Każdy, kto popadł w ubóstwo, stracił pracę,
posiadał liczną rodzinę, osiągnął wiek emerytalny, miał nieszczęśliwy wypadek,
chorował, czy też pokłócił się z rodziną, mógł liczyć na finansowe wsparcie. I
chociaż byli tacy, którzy woleli polegać na własnych dochodach, lub pomocy
rodziny, lub przyjaciół, rząd nie ustawał w wysiłkach i prowadził kolejne
kampanie uświadamiające, jakąż to cnotą jest zdanie się na łaskę państwa”.
I nie miało znaczenia, czy na czele rządu
stoi polityk konserwatywny, czy laburzystowski; nikt nigdy nawet nie marzył,
żeby złamać zasadę nienaruszalną, że państwowy sektor gospodarki i welfare state stanowią świętość.
Większość z nas pamięta rządy Margaret Thatcher jako walkę z górnikami, którą
po wielu miesiącach, dzięki swojej bezwzględności, czy może tylko determinacji,
Thatcher wygrała. Mówimy o górnikach, ale nie wiemy że walka nie toczyła się
między rządem a górnikami, ale między rządem a centralami związkowymi o czysto
komunistycznej proweniencji. I nie pamiętamy też, że w sytuacji gdy władza była
pogrążona w tak niesłychanym chaosie, gospodarka w nędzy, prawdziwą władzę w
Wielkiej Brytanii dzierżyły właśnie związkowe centrale, i to wcale niekoniecznie
górnicze.
Proszę spojrzeć, co o tym pisze Paul
Johnson w swojej Historii Anglików:
„Najsilniejszą,
najmocniej okopaną grupę związkową Wielkiej Brytanii stanowił związek zecerów
przemysłu drukarskiego (National Graphical Association, NGA), oraz związek
pozostałych pracowników przemysłu drukarskiego (Society of Graphic and Allied
Trades, SOGAT). Wykorzystując ściśle przestrzegane zasady zatrudniania tylko
członków związku oraz różne regulacji sprzyjające przerostom zatrudnienia i
praktyki znane jako ‘zwyczaje starohiszpańskie', uzyskiwali wyjątkowo wysokie
zarobki (zwłaszcza w rejonie Londynu), wywierając znaczący wpływ na drukowane
przy ich współudziale gazety i czasopisma. W latach siedemdziesiątych i na
początku lat osiemdziesiątych coraz częściej korzystali z tej coraz bardziej
kosztownej władzy, wstrzymując produkcję, blokując w prowadzenie nowej
technologii, a nawet podejmując wszelkie inne decyzje, w coraz większym stopniu
bowiem cenzurowali zawartość pism zarówno w warstwie informacyjnej, jak i
komentarzy."
I oto przyszła Margaret Thatcher i po
kolei całe to socjalistyczne barachło wzięła za pysk. Nie od razu, nie bez
planu. Po kolei, przy pomocy pięciu ustaw, rozciągniętych na trzy kadencje,
wyprowadziła Wielką Brytanię z tego nieszczęścia. Wielu krytyków pani Thatcher
mówi, że była bezwzględna, że była silna, że nie miała skrupułów, a niektórzy
specjaliści od czarnej historii kapitalizmu dodają do tego jeszcze, że stały za
nią jakieś nieznane, antyludzkie siły. Łatwo jednak się zapomina o tym, że
przez większą część swoich rządów Margaret Thatcher miała wystarczającą przewagę w
Parlamencie, no a przede wszystkim bardzo silne wsparcie społeczne. Rządziła
skutecznie przez niemal pełne trzy kadencje i jeśli udawało jej się skutecznie
wywracać stary, chory układ, to tylko dlatego że wiedziała, że Brytyjczycy są
po jej stronie.
Kiedy myślimy o Margaret Thatcher,
widzimy tylko jej walkę z kopalniami, a kiedy myślimy o tej jej walce ze
związkami, widzimy z jednej strony tę okropną Żelazną Damę, a z drugiej
biednych, zdesperowanych górników. Nie powiedziano nam wystarczająco dobitnie
jednak, że na przykład, kiedy wśród górników z Nottinghamshire przeprowadzono
referendum, cztery piąte opowiedziało się przeciw strajkowi i przeciw
komunistom z centrali Scargilla. A de facto, za Margaret Thatcher.
Myślę sobie więc w ostatnich dniach o
niej i o tym jaka ona była i o tym czego dokonała. I wiem przy tym, że tacy jak
ona nie rodzą się codziennie. Ale wiem też że uczciwość i determinacja, to nie
są znów aż tak egzotyczne zalety byśmy mogli tylko o nich marzyć. Jeszcze raz,
już po raz ostatni zacytuję panią Thatcher z jej wspomnień:
„W
obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już
długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące
niebezpieczeństwo ze strony Sowietów - z pewnością każdy nowy premier mógł
żywić pewne obawy.
Także i ja, tego pamiętnego wieczora,
gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk
wobec przejęcia takiej spuścizny.[...] Lecz wtedy,
przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą
radością. [...]
Muszę się tu przyznać, że istniało
jednak coś jeszcze - coś niezwykle osobistego - co również dawało mi radość i
siłę. Chatham kiedyś świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie
potrafi’”.
Czuła więc Margaret Thatcher radość
rządzenia, radość zmieniania kraju na lepsze, pewność drogi i przekonanie o
tym, że tylko ona może „ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi”. Miała
też odpowiednie wsparcie w Parlamencie i odpowiednie poparcie społeczne. Ale to
wszystko tworzyło całość, którą określamy po latach jako wielkość przywództwa
Margaret Thatcher. I jeszcze raz chcę powtórzyć, że ja zdaję sobie sprawę, że
tacy jak Thatcher nie rodzą się za rogiem. Ale jednak – wydawałoby się – że
naprawdę niewiele trzeba, żeby mieć wolę i przekonanie, że się potrafi. Choćby
tyle.
Mieliśmy kiedyś premiera i mieliśmy rząd,
który – choć nie miał ani poparcia w Parlamencie, ani też wielkiego wsparcia ze
strony społeczeństwa, przynajmniej miał cel i wiarę, że ten cel można
zrealizować. Otoczony przez bandę albo zdrajców, albo zwykłych nieudaczników,
nie dał rady i ostatecznie poległ. Ci jednak co pamiętają, to i nie zapomną że
był to rząd, który naprawdę chciał i stał na jego czele premier, który wierzył,
że on może „ocalić ten kraj”.
Dziś, kiedy minęła już godzina 12, ja
nawet nie wiem, czy FIFA utrzymało swój szantaż wobec Polski, czy PZPN wymyślił
jakieś rozwiązania i czy minister Drzewiecki, po konsultacjach z premierem
Tuskiem i wicepremierem Schetyną coś uradził. I szczerze powiem, interesuje
mnie to w stopniu minimalnym. Bo wiem, że żaden z nich to nie jest człowiek,
który ma jakiś inny cel, niż czyste utrzymanie władzy i inne ambicje, niż być
tym, który poda piłkę Donkowi podczas najbliższego meczu. Nawet nie wspominam o
przekonaniu, że się jest tym, który potrafi ocalić ten kraj.
Bo tu przecież nawet nie chodziło o kraj.
Celem była tylko grupa szemranych działaczy o nieustalonych do końca
powiązaniach. A i to się okazało za trudne.
We wspomnianym na początku wystąpieniu na
konferencji torysów, Margaret Thatcher cytuje fragmenty skeczu Monty Pythona o
papudze. Sam Monty Python, już po latach, w czasie wielu występów na żywo,
wykonywał swój parrot sketch w wersji zmodyfikowanej. Kiedy po raz setny Cleese
powtarza Palinowi, że papuga jest zdechła, Palin nagle mówi: „No dobra. Oto
pańskie pieniądze i parę darmowych kuponów na wakacje." I wtedy Cleese
odwraca się do publiczności i mówi „Coś tam jednak ta Thatcher zrobiła".
Obawiam się, że w naszej smętnej
sytuacji, jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zechce pochwalić rząd Tuska, że „coś
tam jednak zrobił”, to chyba tylko jakaś obłąkana pani dzwoniąca po raz 23. do
Szkła Kontaktowego.
@toyah
OdpowiedzUsuńTe analogie brytyjsko polskie są teraz jeszcze bardziej uderzające. Ciekawe, czy widać je w Warszawie-Jeziorkach?
Najkrócej porównując jest rząd, który nie tylko deklaruje, lecz efektywnie doprowadza do poprawy losu zwykłych ludzi. Jest też opozycja złożona z impotentów władzy, a nawet czynu. W GB ta impotencja trwała przez 18 lat, u nas na razie zanosi się na 8.
Ta opozycja ma jednak przewagę w krajowych i w zagranicznych ośrodkach opinii LEWACKIEJ; za granicą ma przewagę miażdżącą. Przeciw GB była cała sowiecka orkiestra, przeciw PL teraz cała lewacka orkiestra niemiecka i nowojorska. Brak jednak opozycji przewagi w elektoracie z tym, że wtedy rząd GB, a obecnie polski miał / ma w elektoracie przewagę niezdecydowaną.
W tym stanie rzeczy, co można już przyjąć za historyczną prawidłowość, lewa opozycja wprowadza do akcji gangi takie jakie akurat ma pod ręką. W GB były to zwłaszcza estabisz-męty central związkowych, ale także samorządy miejskie. Kto ciekawy, niech sobie wygugla np. odnośnie ówczesnej rady miejskiej Liverpool. Natomiast szukający kolejnych analogii mają do dyspozycji samorządowe aktualia z Seattle przeciw Trumpowi, itd.
Brytyjsko polskiej analogii pedalskiej jednak nie ma z tej prostej przyczyny, bo gdy M.Thatcher zaczynała rządy, to stosunki homoseksualne były jeszcze tu i ówdzie w GB nielegalne, zaś publiczne manifestowanie ich było karalne aż do 2000 roku! Który to kraj jest ciemnogrodem?
Historia porównawcza, to ciekawe zajęcie.
@orjan
OdpowiedzUsuńGdyby ktos był zainteresowany tym Liverpoolem, hasło "militant derek hatton".