Dziś, jak zawsze w okolicach
weekendu, przedstawiam swój najnowszy felieton napisany dla „Warszawskiej
Gazety”. I znów o Ameryce i jej wariactwach. Zapraszam.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem obrazek jak
to w szeregu miast Stanów Zjednoczonych, po rzekomym wyborczym zwycięstwie Joe
Bidena, ludzie którzy w obawie przed zamieszkami zaczęli zdejmować z okien
domów, sklepów i różnego rodzaju punktów usługowych deski mające chronić ich
dobytek przed agresją dzikiego tłumu, zacząłem się zastanawiać, czemu oni to
robią, gdy przecież jako ludzie z pewnością zapobiegliwi powinni brać pod
uwagę, że zamieszki, których oni się tak bali, wcale jeszcze nie są wykluczone.
W końcu przecież mogą się zacząć awanturować wyborcy Donalda Trumpa, najpierw
rozczarowani samym wynikiem wyborów, a następnie być może odrzuconymi przez
wszystkie kolejne instancje wyborczymi protestami kampanii Trumpa. Co ja mówię
„mogą”? Oni powinni się zacząć awanturować. Co ja mówię „powinni”? Oni muszą. W
końcu czegóż innego można się spodziewać po owej prawicowej,
faszystowskiej tłuszczy, która jak
powszechnie wiadomo poza nienawiścią nie czuje nic.
Tak sobie o tym myślałem, kiedy oto
dotarła do nas informacja, że w Waszyngtonie odbył się wielki marsz zwolenników
prezydentury Trumpa, w większości ludzi nie tyle rozczarowanych samym wynikiem
wyborów, co sposobem w jaki one zostały przeprowadzone – ich zdaniem, w oparciu
o powszechne i w największym stopniu bezczelne oszustwo. Powtórzę: Mamy
ogromny, jak słyszę, wielusettysięczny marsz ludzi jednoznacznie
niezadowolonych i nikt nie jest ranny, żadna szyba nie zostaje wybita, żadne
auto podpalone, żaden policjant nie zadźgany nożem. Ludzie się zbierają,
wyrzucają z siebie swoje żale, demonstrują swoją solidarność z prezydentem
Trumpem i pewnie spokojnie rozeszliby się do domów, gdyby na końcu nie zostali
zaatakowani przez... tak tak, pro-Bidenowskie
bojówki, które nie były w stanie znieść tego spokoju. No i zastanawiam
się, czy przypadkiem, przerażeni ewentualnymi zamieszkami, których potencjalną
skalę mogli ujrzeć jeszcze całkiem niedawno, postanowili przed tą dziczą się
zabezpieczyć, nie uznali, że skoro prawdziwa dzicz została usatysfakcjonowana, można
odetchnąć? Chyba tak. A o tym że się nie mylę, znakomicie zaświadczyły owe
setki tysięcy ludzi zebranych w Waszyngtonie.
I oto mijają powyborcze dni, a ja już nie
tyle od samego Donalda Trumpa, co od paru bardzo wydaje się kompetentnych osób
słyszę, że każdy kto się zna na amerykańskiej konstytucji, amerykańskim
systemie wyborczym, i tym w jaki sposób jest
prowadzony cały proces zatwierdzania wyniku wyborów, wie doskonale, że szanse
na to, by Joe Biden utrzymał stan którym się od pewnego czasu tak bardzo
ekscytuje, są praktycznie żadne. Jeśli obowiązujący w Stanach Zjednoczonych
system kontroli procesu wyborczego nie zostanie gwałtownie zmieniony – a na to
się nie zanosi – to po swoich pierwszych, głównie medialnych, sukcesach, Joe
Biden odbije się najpierw od Sądu Najwyższego, następnie od Kongresu, któremu przewodniczyć będzie
wiceprezydent Pence, a na końcu od większości z 51 stanów, w których przewagę
akurat mają Republikanie.
No i wtedy dopiero zobaczymy jak szybko ci cwaniacy zaczną ponownie zabijać okna deskami.
Ten pan w tle idealnie pokazuje czym jest ta tzw. "tęczowa rewolucja". Tam jest czyste zło i emocje. I nic więcej. A sytuacja jest taka, że właśnie Facebook na stronie Bidena zmienił opis z prezydenta-elekta na zwykłego polityka. Oni już wiedzą. Tych desek na zabijanie okien i drzwi może braknąć bo jedna ze stron i tak uzna że wybory zostały sfałszowane. Sytuacja u nich i u nas różni się tylko skalą zjawisk.
OdpowiedzUsuń@crimsonking
OdpowiedzUsuńJest jeszcze coś. Twitter dziś zdecydowanie rzadziej oznacza tweety Trumpa jako "disputable"