Zgodnie z obietnicą, dziś komentarz księdza Rafała Krakowiaka do tekstu, który zamieściłem tu wczoraj, zarówno tekst, jak i komentarz jeszcze z lutego roku 2012. Bardzo polecam.
W 1801 roku,
zawitał do Warszawy hrabia de Lille. Skromny ów arystokrata okazał się być
hrabią Prowansji, czyli Ludwikiem Stanisławem Ksawerym de Bourbon, bratem
ściętego przez jakobinów króla Francji, Ludwika XVI. Zanim, jako Ludwik XVIII,
zasiadł na tronie swoich przodków, od 1791 roku musiał tułać się po różnych
krajach Europy, szukając schronienia najpierw przed Republiką Francuską, a
później napoleońskim Cesarstwem. Ówczesne europejskie monarchie popierały
Ludwika i jego pretensje do władzy nad Francją, choć wobec rosnącej potęgi
Napoleona, to poparcie było coraz słabsze. Grunt zaczął palić się pod stopami
hrabiego de Lille, gdy 9 lutego 1801 roku, w Luneville, tryumfujący Bonaparte
zmusił Austrię do podpisania pokoju. Idąc za przykładem Austriaków, wszystkie
państwa tworzące tzw. II koalicję antyfrancuską, wycofały się z wojny z
Francją, a car Paweł zaczął nawet myśleć o sojuszu z Napoleonem. Napisałem
„wszystkie państwa”? To oczywiście błąd. W stanie wojny z Francją pozostała
niezłomna i od tej chwili całkowicie osamotniona Anglia.Tak czy inaczej, na
kontynencie panowało formalne francusko-europejskie „kochajmy się”, i stąd –
skoro nie dało rady przedostać się na wyspy brytyjskie – przyszłemu królowi
Francji nie pozostało nic innego, jak tylko z obecną przy nim rodziną i świtą
opuścić (pieszo!) do tej pory stosunkowo przyjazną, kurlandzką Mitawę (wtedy
pod panowaniem rosyjskim) i schronić się pod opiekuńcze skrzydła Prusaków. I
właśnie dlatego, w marcu 1801 roku, hrabia de Lille, po krótkim pobycie w
Kłajpedzie pojawił się w Warszawie, gdzie zamieszkał na ponad 3 lata.
W tym miejscu wypada wyjaśnić, że
Królestwo Prus nie było zaangażowane w ówczesne wojny. Owszem, Prusacy
współtworzyli tzw. I koalicję antyfrancuską, ale po zawarciu z Republiką w 1795
roku separatystycznego pokoju (by bez przeszkód skonsumować III rozbiór
Polski), armia, która posiadała państwo, pozostała neutralna aż do 1806 roku. I
nie było w tym nic dziwnego. Dominantą polityki Prus w tamtym czasie było
bowiem nie tyle użeranie się z Francuzami, co raczej osłabianie wpływów cesarza
Austrii w państwach niemieckich. Podwaliny pod tę politykę położył Fryderyk
Wielki (wcielając Śląsk do swojego państwa), a zwieńczył ją ostatecznym
sukcesem (tj. zjednoczeniem Niemiec i koronacją Wilhelma Hohenzollerna na
cesarza) Otton von Bismarck.
Można sobie wyobrazić, że Prusacy z
zachwytem patrzyli na to, co się w Europie końca XVIII i początku XIX wieku
działo: oto Napoleon – niech będzie, że nuworysz i uzurpator – zupełnie nie
proszony, działał na korzyść państwa pruskiego waląc jak w bęben w Austrię,
osłabiając Rosję i izolując zawsze skłonną do intryg Anglię. Istniało wprawdzie
niebezpieczeństwo importu rewolucyjnych idei do berlińskiej monarchii, ale na
początku XIX wieku widać było wyraźnie, że jakobiński żar znacznie ostygł, a
Pierwszy Konsul rewolucyjną dzicz opanował i zneutralizował. A oprócz tego,
wszystko wskazywało na to, że Bonaparte boi się jak ognia starcia z Prusakami i
zrobi wszystko, by ci przeciwko niemu nie występowali. Stąd też, mimo pewnych
pomruków niezadowolenia, które dały się posłyszeć od jawnie antyfrancuskiej
królowej Luizy Pruskiej, oraz wspierającego ją ministra Karola von Hardenberga,
a także od stojącej bezczynnie armii, Prusy – przynajmniej oficjalnie – były bardzo
rade ze swej neutralności i za nic w świecie nie chciały z niej rezygnować.
Pamiętamy o osamotnionej Anglii? Wielkie
koszty dotychczasowych wojen, oraz ich ewidentne fiasko, grożąca Wyspom – o
czym Anglicy byli przekonani – francuska inwazja, tudzież problemy z
katolickimi Irlandczykami sprawiły, że rządzący Anglią dżentelmeni usiłowali
dać swojemu krajowi, choć moment wytchnienia. Po traktacie z Luneville, jedyną
na to szansą było albo zawarcie z Francją upokarzającego pokoju, albo uwikłanie
Napoleona w wojnę z królestwem Prus. Dumny Albion z góry odrzucił ewentualność
pokoju z Korsykaninem, jedynym więc do przyjęcia wyjściem jawiła się Anglikom
wojna Francuzów z Prusakami. Kłopot polegał na tym, że Bonaparte nie widział
żadnego politycznego sensu w napaści na Prusy, a mówiąc ściśle, w owym czasie w
ogóle nie miał ochoty na nikogo napadać, o ile Anglia swoją agresywną postawą
nie zmusi go do tego. Prusy, podobnie: nie były zainteresowane wojną z Francją,
bo niby co w tej wojnie mogłyby zyskać?
- Sławę
wojenną? Już ją miały.
- Nowe
terytoria? Maleńkie Prusy tak obżarły się Polską, że miały kłopot z absorpcją
rozbiorowych zdobyczy. Po cóż im więc nowe terytoria, jeśli z dotychczasowymi z
trudnością sobie radziły?
- To może
funty szterlingi? A skąd Anglia miała je wziąć, jeśli efektem dotychczasowej
wojny była pusta kasa i grożąca krajowi gospodarcza zapaść?
Jedyną rzeczą, którą Anglia mogła wtedy
Prusom dać, i Prusaków by to zainteresowało, to zgoda na pruską hegemonię w
Niemczech. Tyle tylko, że w momencie udzielenia tej zgody, Anglia znalazłaby
się w stanie wojny nie tylko z Francją, lecz także z Austrią, Rosją i
Skandynawami. Ostatecznie w stanie wojny z tymi krajami byłyby też Prusy.
Efekt: Prusacy tracą zainteresowanie dla tej sprawy.
Wynika
z tego, że Anglicy nie mieli w ręku żadnych atutów, co nie zmienia faktu, że
rok 1801 był świadkiem gorączkowych zabiegów angielskiej dyplomacji, by
doprowadzić do wojny prusko-francuskiej. Prusacy, dla wyżej podanych racji
odmawiali, a synowie Albionu, świadomi pewnych rozdźwięków istniejących w
pruskich sferach rządzących, uporczywie usiłowali skłonić króla Prus, by
zgodził się narazić swoje państwo – za bezdurno, z miłości do poddanych JKM
Jerzego III, ewentualnie, by spełnić kaprys królowej Luizy – na wielkie
niebezpieczeństwo.
Wróćmy do hrabiego de Lille. Zacny ów
człowiek, choć – jak mówią ówcześni pamiętnikarze – zewnętrznie wydawał się
godzić z wyrokami losu, w rzeczywistości wykorzystywał każdą okazję, by
spiskować najpierw przeciwko Republice, a później przeciwko Bonapartemu. Był w
tym działaniu równie niezłomny, a czasem też równie osamotniony jak Anglia.
Krótko mówiąc: Ludwik de Bourbon i Anglicy byli skazani na współpracę.
Oczywiście, w tej współpracy to Anglicy
byli rozgrywającymi, a rola hrabiego de Lille ograniczała się – co widać było
wyraźnie zwłaszcza w 1801 roku – do wypełniania funkcji nieoficjalnego
przedstawiciela brytyjskiego rządu (albo – jeśli ktoś woli – angielskiego
agenta).
Ludwik (jak się domyślamy dobrze przez Anglików poinstruowany co do ogólnej sytuacji), gdy tylko pojawił się w granicach Prus, uruchomił – korespondencyjnie – wszystkie swoje rodzinno-dynastyczno-polityczne kontakty, poprzez które mógł dotrzeć do pruskich ministrów, tudzież innych osób (królowa Luiza), mających wielki wpływ na wiecznie niezdecydowanego króla Fryderyka Wilhelma III.
Ludwik (jak się domyślamy dobrze przez Anglików poinstruowany co do ogólnej sytuacji), gdy tylko pojawił się w granicach Prus, uruchomił – korespondencyjnie – wszystkie swoje rodzinno-dynastyczno-polityczne kontakty, poprzez które mógł dotrzeć do pruskich ministrów, tudzież innych osób (królowa Luiza), mających wielki wpływ na wiecznie niezdecydowanego króla Fryderyka Wilhelma III.
Ta wielka aktywność Burbona, której
cele były całkowicie zbieżne z celami angielskich dyplomatów rezydujących przy
dworze Hohenzollernów, zostały oczywiście przez Berlin zauważone. Z punktu
widzenia kierujących wówczas pruską polityką zagraniczną ministrów Friedricha
von Heinitza i Christiana von Haugwitza, działalność hrabiego de Lille była dla
państwa pruskiego niewygodna, a nawet groźna. Ci dwaj ministrowie byli
architektami pruskiej neutralności i jako ludzie bardzo bystrzy, dość szybko
się zorientowali, że obecność Ludwika w Prusach jest angielską prowokacją, by
Prusy wytrącić z neutralności. Problem bowiem polegał na tym, że okazywana
przez rząd Prus pobłażliwość dla działań Burbona, a także kojarzone z tą
działalnością i zaobserwowane przez napoleońskich szpiegów ożywienie w
antyfrancuskim otoczeniu królowej Luizy, mogły być zinterpretowane przez
podejrzliwego Bonapartego, jako uległość Berlina wobec Londynu. Taka zaś
interpretacja prowadziła do naprawdę dużych kłopotów.
By zyskać więc na czasie, pruscy
ministrowie trzymali Ludwika na dystans, wyznaczywszy mu na miejsce stałego
pobytu Warszawę i tylko Warszawę. Być może spodziewali się, że w znanej z
pronapoleońskich sympatii byłej stolicy byłej Polski, hrabia de Lille zazna od
Polaków wielu przykrości, czy nawet wręcz szykan, co skłoni go do opuszczenia
Prus. Polacy jednak, zauważywszy dużą oziębłość Prusaków wobec Ludwika i
skonstatowawszy, że rząd pruski zupełnie się o niego nie troszczył, rozczulili
się nad smutnym losem wygnańca i otoczyli go opieką. Hrabia de Lille zaczął
więc prowadzić bardzo ożywione i miłe życie towarzyskie, był ceniony przez
ówczesny warszawski salon, a książę Józef Poniatowski zorganizował na jego
cześć zabawę na Wiśle.
Chyba dopiero wtedy Heinitz z Haugwitzem
zrozumieli, że żarty się skończyły, tym bardziej, iż zaczynało docierać do ich
głów, że w owej angielsko-prusko-francuskiej rozgrywce, należy także uwzględnić
czynnik polski. Pojęli bowiem, że Polacy owszem, są pronapoleońscy, ale ta
pronapoleońskość wcale nie polega na tym, by popierać Bonapartego w jego
pragnieniu życia w pokoju i przyjaźni z Prusakami. Ministrowie zdecydowali się
więc podjąć zdecydowane kroki, które miały doprowadzić do:
a)
przekonania Napoleona, że Prusy nie godzą się na angielskie intrygi
b)
przekonania Anglików, że próby uwikłania Prus w wojnę z Francją, są pozbawione
sensu, a nawet mogą się okazać dla Anglii groźne
c)
przekonania wewnątrzpruskiej opozycji, że zachowanie neutralności jest racją
stanu Królestwa Prus i jakiekolwiek majstrowanie przy tej sprawie, może być
niebezpieczne dla państwa i dla majstrujących
d)
pozbawienia Polaków złudzeń, co do możliwości konfliktu Prus z Napoleonem
e)
zastraszenia, a w efekcie uciszenia hrabiego de Lille.
By zrealizować powyższe cele, Heinitz z
Haugwitzem zrobili tylko jedną, małą rzecz, finezyjnie przy tym odwołując się
do pewnego symbolu, który powszechnie w ówczesnej Europie był zrozumiały. Rzecz
owa przedstawiała się następująco: Na polecenie ministrów, wojskowy gubernator
Warszawy, generał Georg Ludwig Köhler przeprosił hrabiego de Lille za swoją
dotychczasową oziębłość wobec dostojnego gościa. Na znak swej dobrej woli,
udostępnił Ludwikowi jako letnią rezydencję tzw. Biały Domek w królewskich
Łazienkach,. Oprócz tego zapowiedział, że orkiestra wojskowa garnizonu
warszawskiego, na cześć przyszłego władcy Francji zagra pod oknami Pałacu
Kazanowskich – gdzie wówczas hrabia de Lille mieszkał – pruski w formie, a
francuski w treści koncert.
Burbon się rozczulił, a z nim mieszkańcy
Warszawy. Wyznaczonego dnia, orkiestra prowadzona przez Tamburmajora (niestety,
nie znam nazwiska tego dziarskiego podoficera) pojawiła się na Krakowskim
Przedmieściu, życzliwie oklaskiwana przez warszawiaków. Żołnierze ustawili się
pod Pałacem Kazanowskich i wobec stojącego w oknie, uśmiechniętego
Ludwika Stanisława Ksawerego de Burbon, hrabiego Prowansji, brata zamordowanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVI, tytularnego króla Francji Ludwika XVIII – zagrali głośno i z polotem… Marsyliankę! Po czym Tamburmajor zasalutował zmartwiałemu hrabiemu de Lille i przy dźwiękach jakiegoś marsza, odprowadził żołnierzy do koszar.
Ludwika Stanisława Ksawerego de Burbon, hrabiego Prowansji, brata zamordowanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVI, tytularnego króla Francji Ludwika XVIII – zagrali głośno i z polotem… Marsyliankę! Po czym Tamburmajor zasalutował zmartwiałemu hrabiemu de Lille i przy dźwiękach jakiegoś marsza, odprowadził żołnierzy do koszar.
Generał Köhler, nie zaniedbał oczywiście
obowiązku wyrażenia wielkiego ubolewania z powodu zaistniałego incydentu i
przepraszając Ludwika za doznaną zniewagę, wskazywał na głupotę i
niesubordynację Tamburmajora (niestety, nie jest mi wiadome jaki awans otrzymał
ów głupi i niesubordynowany podoficer).
Dźwięki Marsylianki wykonywane przez
pruskich żołnierzy pod Pałacem Kazanowskich w Warszawie, słychać było w
Berlinie, Paryżu, Londynie i innych europejskich stolicach. Po wysłuchaniu tej
muzyki, świadomi rzeczy Polacy – posmutnieli; hrabia de Lille – postanowił
odpocząć od korespondencji; królowa Luiza – na jakiś czas wycofała się z
politycznej aktywności, bardziej odtąd poświęcając swoją uwagę kościołowi,
kuchni i dzieciom; Napoleon – dziwnie poweselał i mówił o Prusach jako o
sojuszniku; Anglicy – gdy się otrząsnęli, wystąpili do Bonapartego z propozycją
podjęcia rozmów pokojowych. Propozycja została przyjęta, co w efekcie
doprowadziło najpierw do rozejmu, a później do francusko-angielskiego traktatu
pokojowego, zawartego w Amiens, 25 marca 1802 roku.
Czy to już koniec tej historii? Jasne, że
nie.
Trwa pokój francusko-angielski zawarty w
Amiens. Pokrwawieni przeciwnicy liżą rany. A oprócz tego, by nie tracić czasu,
Prusy i Francja zgodnie pracują nad osłabieniem pozycji Austrii w Niemczech.
Przygotowując się do położenia kresu istnieniu Świętego Cesarstwa Rzymskiego
Narodu Niemieckiego, Napoleon podczas zwołanej w lutym 1803 roku konferencji
państw niemieckich, w porozumieniu z Prusami i Rosją (w tym czasie akurat
profrancuską), poddał 61 (z 64) germańskich państewek i 42 (z 48) wolne miasta,
władzy większych państwowych organizmów (tzn. Bawarii, Badenii, Wirtemberdze i
Prusom). Osłabiona Austria oficjalnie mogła tylko wysyłać protestacyjne noty, a
po cichu Johann Ludwig von Cobenzl – stara wyga austriackiej dyplomacji –
usiłował zmontować kolejną, antynapoleońską koalicję. Niestety, usiłowania
Cobenzla przyniosły ten tylko skutek, że zniecierpliwiona, szukająca dobrego
pretekstu Anglia, po krótkim koncercie obopólnych angielsko-francuskich
prowokacji, 18 maja 1803 roku, wypowiedziała Francji wojnę. Piszę „niestety”,
ponieważ nikt wtedy Anglii nie poparł. Nawet Austria Anglików nie poparła.
Ponoć Cobenzl, na wiadomość o poczynaniach Anglików wzruszył ramionami,
mruknął: „Przynajmniej o rok za wcześnie”, i poszedł spać. Dumny Albion po raz
kolejny okazał się być osamotnionym w swej niezłomności.
Cóż w takim razie Anglikom pozostało?
Otóż spróbowali powtórzyć stary numer z uwikłaniem Prus w wojnę z Francją. Nie
wiadomo dokładnie, czy sami wierzyli w powodzenie tego przedsięwzięcia (bo
sytuacja polityczna w Europie, była w 1803 roku znacznie bardziej dla Anglii
niekorzystna niż w 1801), tym niemniej próbowali, czego dowodem jest nagłe,
korespondencyjne ożywienie hrabiego de Lille, spokojnie sobie żyjącego w
Warszawie.
Nie chcąc znużyć zanadto czytelnika tą
opowieścią powiem tylko, że na stary numer Anglików, Prusacy (Haugwitz; Heinitz
zmarł w 1802 roku) odpowiedzieli równie starym numerem. A rzecz miała się
następująco:
We wrześniu 1803 roku, przybyła do
Warszawy Maria Józefina Sabaudzka, żona hrabiego de Lille. Do tej pory nie
towarzyszyła mężowi w wygnaniu, korzystając z opieki swoich braci, władców
Sardynii. Cała Warszawa uradowała się jej obecnością, a jedna z ówczesnych
polskich pamiętnikarek, taki nakreśliła obraz tytularnej królowej Francji:
„Żona
Ludwika XVIII przyjechała (do Warszawy) znacznie później od innych członków
rodziny. Pani ta była oryginalna, ognista i obdarzona fantazją. Miała duże,
czarne oczy, wąsy, twarz jakby męską, czepek byle jak upięty na głowie i ruchy
gwałtowne; nie wiadomo było od czego zacząć – czy ze zdziwieniem spoglądać na
jej osobliwą figurę, czy śmiać się z jej dowcipów. Odcinała się w sposób
zabawny od swego otoczenia – sztywnego i skrępowanego etykietą”.
Ta przepyszna dama, została przez
generała Köhlera z całym należnym uszanowaniem zaproszona do Teatru Narodowego
(za pozwoleniem męża, który z zasady do teatrów nie chadzał), by mogła oderwać
się od codziennych trosk i rozweselić się oglądaniem sztuki (niestety, nie znam
ówczesnego repertuaru) przygotowanej przez Wojciecha Bogusławskiego. O
zaproszeniu Köhlera było głośno w Warszawie i stąd salonowe towarzystwo robiło
wszystko, by być obecnym tego dnia w teatrze. Okazało się, że wiele miejsc było
już zajętych przez pruskich oficerów i urzędników, którzy wraz ze swymi żonami
i kochankami pragnęli – na rozkaz gubernatora – oddać pokłon królowej. Sam
generał nie był obecny, ponieważ niespodziewanie zachorował. I bez niego jednak
wszyscy dobrze się bawili i lekko podekscytowani niecierpliwie wypatrywali
Dostojnego Gościa.
Gdy Maria pojawiła się w loży, na jej
widok publiczność zerwała się z miejsc, rozległy się oklaski, a Ktoś (ciekawe
Kto?) na cześć Marii Józefiny Sabaudzkiej, księżniczki Sardynii i Piemontu,
żony wygnanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVIII, tytularnej królowej
Francji – zaintonował głosem czystym i mocnym… Marsyliankę!
W myśl zasady: „Jak jeden zacznie, to
reszta pociągnie”, jakobińska pieśń rozległa się głośno po całym budynku, na co
żona hrabiego de Lille rozpłakała się i wybiegła z teatru.
Generał Köhler wyraził oczywiście
ubolewanie, a przepraszając Ludwika i jego małżonkę, w krótkich żołnierskich
słowach ujawnił swoją opinię o niesubordynacji i głupocie Ktosia. W całej
Europie zapanowało współczucie dla ciężko obrażonej przez warszawiaków Marii
Józefiny. Kanclerz Cobenzl współczuł jej tak bardzo, że dowiedziawszy się o tym
incydencie, powiedział o Anglikach: „Nie rok, ale dwa lata za wcześnie.” I
poszedł spać. Luiza Pruska współczuła jej do tego stopnia, że przynajmniej na
jakiś czas przestała kopać dołki pod Haugwitzem. Nawet car Aleksander współczuł
Marii Józefinie, odkładając planowane spotkanie z Luizą Pruską na prawie dwa
lata. Oczywiście, współczuł też swej żonie hrabia de Lille, który znowuż
postanowił odpocząć od korespondencji.
Jeden tylko Napoleon nie okazywał
współczucia i zaczął na poważnie rozmyślać o inwazji na Anglię, albo
przynajmniej o kontynentalnej blokadzie Wysp – blokadzie, której ekonomiczne,
bolesne dla Anglików skutki, przeżyły Bonapartego.
A Anglia? Cóż Anglia… Anglia, jak zwykle
– zwyciężyła! A młodzi Klemens Metternich i Adam Jerzy Czartoryski, z boku, w
milczeniu uważnie wszystko obserwowali i pilnie się uczyli
Słowo wyjaśnienia:
Inspiracją do powyższego opowiadania
(w większości konfabulowanego) jest niedawny tekst Toyaha o Waldemarze Pawlaku
i ZUS-ie („Gdy nadlatują sępy”). Jak to nasz Szanowny Gospodarz skonstatował: „Wszystko to słyszymy, trzymamy się za nasze
biedne głowy, i czujemy, że świat nam umyka, bo nic nie rozumiemy”. Może
opowieść o Ludwiku XVIII w Warszawie pomoże nam coś lepiej zrozumieć? Dla
Toyaha jest jasne jedynie to, że Pawlak nie jest Haugwitzem. W takim razie Kim?
Tamburmajorem? I Kto – jak Anglia – chce zwyciężyć Napoleona kosztem „głupich”
Prusaków?
Dla mnie jest jasne tylko jedno:
jesteśmy jak dziewiętnastowieczni warszawiacy – skazana na smutek, nieświadoma
istoty rzeczy, ogłupiona, ograbiana do szczętu zabawka, w rękach bezwzględnych
cwaniaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.