środa, 26 sierpnia 2020

Gdy śmierć przestaje być pop (repryza)


Kiedy w archiwach tego bloga szukałem notki, która mogłaby nas choć odrobinę ubogacić, trafiłem na nazwisko pewnej ślicznej dziewczyny, Pauliny Pruskiej, o której dziś oczywiście mało kto już pamięta, a która swego czasu zachorowała na raka, zaczęła w związku z tym prowadzić blog na temat swojego życia w owej strasznej chorobie, dzięki niemu zyskała bardzo dużą popularność i ostatecznie zmarła jeszcze latem roku 2011, budząc oczywiście powszechny żal. Trafiłem na ten tekst i najpierw pomyślałem, że wypadałoby po tych wszystkich latach ją wspomnieć, a później zajrzałem dalej i wtedy pojawił się pewien Janek, no i wtedy już wiedziałem na pewno, że tego tematu dziś nie unikniemy. Bardzo więc zachęcam do refleksji.



       Wczoraj media podały informację o śmierci Pauliny Pruskiej. Domyślam się, że na mieszkańcach mojej wsi, jeśli w ogóle do nich dotarła, wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, natomiast na mnie osobiście – owszem. Otóż ja przede wszystkim wiem, kim była owa Paulina, a mogę nawet powiedzieć, że raz miałem ją okazję zobaczyć realnie, kiedy odbierała nagrodę za swój blog. Pamiętam ją z dwóch powodów. Przede wszystkim, kiedy ona szła w stronę sceny, wszędzie wokół słychać było szept „Patrz, to ta Paula. No wiesz, ta chora na raka”. Poza tym – dla mnie może nawet bardziej – ona wyglądała przepięknie. Była śliczna i kolorowa. Dziś Paulina Pruska już nie żyje i w ogóle nie ma już o czym gadać. Ona umarła i przed tą śmiercią nie uratował jej ani jej blog, ani jej popularność, ani przyjaźń ludzi znanych i majętnych, ani nawet najbardziej zaawansowane zdobycze światowej medycyny. A więc, powtarzam – nie ma w ogóle już o czym gadać.
      Tak się jednak składa, że jest pewien rodzaj śmierci, który przykuwa uwagę zarówno mediów, jak i całej popularnej kultury, a, co za tym idzie, szeroko pojętej publiczności. Tak było kiedyś w przypadku pewnej siatkarki, tak jest dziś w przypadku Pauli i jej – popularnego niemal tak jak ona sama – „Pana Śmieciucha”. Obejrzałem wczoraj reportaż w TVN24 poświęcony walce Pauliny Pruskiej z nowotworem, no i tej jej ostatecznej w tej bitwie porażce. Reportaż tak typowy, jak typowe jest wszystko co powstaje w dzisiejszym przekazie popularnym. A więc były czarnobiałe zdjęcia, był kompletnie pusty, pozbawiony jakiegokolwiek już nawet nie przesłania, ale treści, komentarz, była niezwykle znacząca sesja filmowa – skierowana zapewne pod adresem bardziej inteligentnych telewidzów – kiedy to Paulina Pruska próbuje chodzić po morskim falochronie, ale jej się oczywiście ta sztuka nie udaje i wciąż spada do wody, no i – jak najbardziej – był Zbigniew Hołdys, który, jak się nagle okazuje, nie tylko potrafi życzyć ludziom śmierci, ale również zdrowia i w tym zdrowiu życia. Wiemy więc już wszystko. Paulina Pruska była młoda, piękna, chciała bardzo żyć, wszyscy ją kochali, no i umarła. I nie ma już o czym dłużej gadać.
      Skoro jednak wszyscy jesteśmy już w nastroju tak bardzo podniosłym, a nasze serca osiągnęły poziom wrażliwości, który praktycznie oczyszcza nas z wszelkich wcześniejszych grzechów, chciałem powiedzieć parę słów na temat innej śmierci. Śmierci nędznej i nieciekawej, jak jasna cholera. Śmierci człowieka brzydkiego. Otóż tak się złożyło, że parę ostatnich dni spędziłem u siebie na wsi, tam gdzie, jak mówię, wieści o kimś takim jak Paula i jej nowotwór nie docierają. Nie wiem, czy już kiedyś o nim nie wspominałem, ale możliwe, że nie. Otóż na tej mojej wiosce mieszka pewien pan Bolek. Pan Bolek ma już 90 lat, z pochodzenia jest autentycznym Nadberezeńcem i mam wrażenie, że pod wieloma względami jest znacznie sprawniejszy choćby i ode mnie. Pan Bolek jest osobiście człowiekiem bardzo porządnym i uczciwym, a przez to, że ma za sobą te wspomniane już 90 lat życia, stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy przeróżnej. Co ja mówię, wiedzy! Pana Bolka wystarczy posłuchać, jak opowiada o latach spędzonych w wojsku w Bielsku-Białej i o tym, co z nim wówczas robiły miejscowe dziewczęta. A trzeba nam wiedzieć, że on był żołnierzykiem niezwykle urodziwym.
      Pan Bolek osobiście nie pije i nigdy nie pił więcej niż przeciętny człowiek. A można wręcz powiedzieć, że jeśli o to idzie, on się zawsze utrzymywał poniżej przeciętnej. Tak się jednak zdarzyło, że miał pan Bolek syna imieniem Janek, który od swojej wczesnej młodości był zwykłym, wiejskim pijakiem. Mieszkał ów Janek całe życie ze swoim ojcem, nigdy szczególnie nie zarabiał na życie, upijał się codziennie, a za to że pan Bolek oddawał mu część swojej emerytury i płacił za niego tak zwany KRUS, ten traktował go dobrze, przynosił do domu złowione akurat w Bugu ryby, gotował dla niego i pomagał mu ile mógł w domu.  

      Ciekawa sprawa z tym KRUS-em. Opowiada mi pan Bolek, że on płacił za Janka to ubezpieczenie nie na wypadek choroby, czy pobytu w szpitalu, bo Janek miał to do siebie, że nawet jeśli chorował, to nie na tyle, by dać się zaciągnąć do szpitala, ani nawet na tyle, by o tej chorobie komukolwiek cokolwiek wspominać. Pan Bolek opłacał za swojego syna KRUS na wypadek jego śmierci, bo to przecież każdy wie, ile taki pogrzeb kosztuje, a człowiek znowu jakimś milionerem nie jest, co nie?
      Jak się może już niektórzy domyślili, Janek zmarł, a ja tylko dodam, że zmarł całkiem niedawno, ledwo zeszłej zimy. I to wódka go zabiła. Ponieważ z panem Bolkiem jesteśmy niezwykle zaprzyjaźnieni, a w dodatku szczycę się tym, że on mnie lubi niemal tak samo bardzo jak ja jego i możemy sobie rozmawiać swobodnie o wszystkim, zapytałem go jak to się stało, że Janek zmarł, no i w ogóle, jak on to przeżył, a on mi wszystko bardzo dokładnie opowiedział. Janek chorował oczywiście od dłuższego już czasu, zachowując jednak, zgodnie ze swoim charakterem, kłopoty tylko dla siebie, natomiast śmierć zabierała go od nas przez około tydzień. I opowiada mi pan Bolek, jak to on zaszedł któregoś dnia do domu, Janek leżał bardzo już słaby w łóżku i pan Janek spytał go jakoś tak: „Co byś chciał, Janeczku, żeby ja ci przyniósł?” Na co Janek odpowiedział: „Nic nie chcę, Tatuniu, tylko tak mnie strasznie tu pali, że ja by chciał się napić zimnego piwka”. Pan Bolek poszedł więc do sklepu, kupił Jankowi dwie puszki piwa, no ale niestety sytuacja była już tak rozpaczliwa, że biedny Janek nie był w stanie nawet wypić z tego piwka więcej niż parę łyków. Później tylko jeszcze zdążył powiedzieć swojemu ojcu, że on wie, że to wszystko przez tę wódkę. A parę dni później pan Bolek zobaczył, że Janek jest jeszcze słabszy, zapalił więc gromnicę i tak już tylko przy nim siedział. I w pewnym momencie Janek powiedział tylko „Odchodzę”. I umarł. Właśnie tak. Powiedział, że odchodzi i od razu umarł.
      Pan Bolek opowiada mi, jak to on każdego ranka tak bardzo płacze za swoim synem, że mu już na resztę dnia łez nie starcza. Ale cieszy się z jednego powodu. Że odkładał na ten KRUS, a jednocześnie też co miesiąc wkładał jakąś tam sumę do szuflady. A więc kiedy Janek umarł, on mógł bez problemu zapłacić za pogrzeb, a teraz właśnie jeszcze dostał zwrot tych pieniędzy od państwa. Więc będzie miał też gotówkę, kiedy sam umrze.
      Opowiadam te historię, i oczywiście mam poczucie, że obraz, jaki ona niesie, nie jest w żaden sposób fascynujący w taki sposób, w jaki przyzwyczailiśmy się traktować to słowo. No bo cóż jest fascynującego w tym, że gdzieś, w jakiejś zapadłej dziurze na Podlasiu, jakiś najstarszy na świecie wieśniak pochował swego syna pijaka? Cóż jest fascynującego w tym, że zmarł jeszcze jeden pijak, zwłaszcza taki, który nie był ani artystą, ani pisarzem, ani nawet lokalnym bohaterem? No dobra. Zgodzę się, że to końcowe „odchodzę” może robić pewne wrażenie. Jednak nie ulega wątpliwości, że przy tym całym brudzie i przy tej szarości, no i jeszcze przy tym niewątpliwym smrodzie końca lata, czy środku zimy – obojętne – na wiejskim podwórku, jakoś trudno jest się wzruszać.
      Dla tych więc, których wrażliwość wymaga czegoś specjalnego – ale też, przyznać muszę, i dla tych, którzy są wrażliwi tylko ot tak sobie – mam na koniec coś zupełnie ekstra. Otóż podczas tego samego mojego pobytu na wsi, miałem okazję spędzić znaczną część czasu z dwoma kotami. Były to koty malutkie i tak słodkie, jak tylko można sobie wyobrazić dwa małe, rude, słodkie kociaki. Nie wiem, skąd się one wzięły, ale z całą pewnością urodziły się bardzo niedawno i z jakiegoś powodu spodobało im się zamieszkać na naszym ganku. Spędzały sobie one swoje dnie i noce głównie na tym ganku, co nie znaczy oczywiście, że od czasu do czasu nie wychodziły pomyszkować sobie po okolicy. A zatem niekiedy znikały, by jednak zaraz wrócić. Któregoś dnia przyszedł jeden i położył się pod ławką. I nagle za nim pokazał się drugi, jednak z jakiegoś powodu nie szedł, lecz się czołgał w jakiś przedziwny sposób, kręcąc się przy tym jak bąk wokół swojej osi i przypominając – zupełnie nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy – tego kalekę z wiersza Leśmiana, który zamiast chodzić skakał. Prześlizgnął się jakimś cudem przez siatkę w płocie i od razu położył się na trawie. Zmartwiłem się tym widokiem okrutnie, obróciłem się do Ani i mówię jej: „Popatrz. On jest cały połamany”. Spojrzeliśmy, a jego już nie było. Szukaliśmy go dookoła, ale już go nie znaleźliśmy.
      Mądrzy ludzie mówią, że kiedy zwierzę umiera, odchodzi i chowa się tak głęboko, by umrzeć w samotności. A ja jakoś to rozumiem. Bo umieranie, to z całą pewnością zawsze – i na zawsze – samotność. I nie zmienią tego ani pochyleni nad nami ze świecami bliscy, ani tym bardziej wpatrzone w nasze spierzchnięte wargi kamery telewizji. Tylko oczy gwiazd. I to gwiazd w sensie podstawowym, a nie przenośnym.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...