Kiedy w archiwach tego bloga szukałem
notki, która mogłaby nas choć odrobinę ubogacić, trafiłem na nazwisko pewnej
ślicznej dziewczyny, Pauliny Pruskiej, o której dziś oczywiście mało kto już
pamięta, a która swego czasu zachorowała na raka, zaczęła w związku z tym prowadzić
blog na temat swojego życia w owej strasznej chorobie, dzięki niemu zyskała
bardzo dużą popularność i ostatecznie zmarła jeszcze latem roku 2011, budząc
oczywiście powszechny żal. Trafiłem na ten tekst i najpierw pomyślałem, że
wypadałoby po tych wszystkich latach ją wspomnieć, a później zajrzałem dalej i
wtedy pojawił się pewien Janek, no i wtedy już wiedziałem na pewno, że tego
tematu dziś nie unikniemy. Bardzo więc zachęcam do refleksji.
Wczoraj media podały informację o
śmierci Pauliny Pruskiej. Domyślam się, że na mieszkańcach mojej wsi, jeśli w
ogóle do nich dotarła, wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, natomiast
na mnie osobiście – owszem. Otóż ja przede wszystkim wiem, kim była owa
Paulina, a mogę nawet powiedzieć, że raz miałem ją okazję zobaczyć realnie,
kiedy odbierała nagrodę za swój blog. Pamiętam ją z dwóch powodów. Przede
wszystkim, kiedy ona szła w stronę sceny, wszędzie wokół słychać było szept „Patrz, to ta Paula. No wiesz, ta chora na
raka”. Poza tym – dla mnie może nawet bardziej – ona wyglądała przepięknie.
Była śliczna i kolorowa. Dziś Paulina Pruska już nie żyje i w ogóle nie ma już
o czym gadać. Ona umarła i przed tą śmiercią nie uratował jej ani jej blog, ani
jej popularność, ani przyjaźń ludzi znanych i majętnych, ani nawet najbardziej
zaawansowane zdobycze światowej medycyny. A więc, powtarzam – nie ma w ogóle
już o czym gadać.
Tak się jednak składa, że jest pewien
rodzaj śmierci, który przykuwa uwagę zarówno mediów, jak i całej popularnej
kultury, a, co za tym idzie, szeroko pojętej publiczności. Tak było kiedyś w
przypadku pewnej siatkarki, tak jest dziś w przypadku Pauli i jej – popularnego
niemal tak jak ona sama – „Pana Śmieciucha”. Obejrzałem wczoraj reportaż w
TVN24 poświęcony walce Pauliny Pruskiej z nowotworem, no i tej jej ostatecznej
w tej bitwie porażce. Reportaż tak typowy, jak typowe jest wszystko co powstaje
w dzisiejszym przekazie popularnym. A więc były czarnobiałe zdjęcia, był
kompletnie pusty, pozbawiony jakiegokolwiek już nawet nie przesłania, ale
treści, komentarz, była niezwykle znacząca sesja filmowa – skierowana zapewne
pod adresem bardziej inteligentnych telewidzów – kiedy to Paulina Pruska
próbuje chodzić po morskim falochronie, ale jej się oczywiście ta sztuka nie
udaje i wciąż spada do wody, no i – jak najbardziej – był Zbigniew Hołdys,
który, jak się nagle okazuje, nie tylko potrafi życzyć ludziom śmierci, ale
również zdrowia i w tym zdrowiu życia. Wiemy więc już wszystko. Paulina Pruska
była młoda, piękna, chciała bardzo żyć, wszyscy ją kochali, no i umarła. I nie
ma już o czym dłużej gadać.
Skoro jednak wszyscy jesteśmy już w
nastroju tak bardzo podniosłym, a nasze serca osiągnęły poziom wrażliwości,
który praktycznie oczyszcza nas z wszelkich wcześniejszych grzechów, chciałem powiedzieć
parę słów na temat innej śmierci. Śmierci nędznej i nieciekawej, jak jasna
cholera. Śmierci człowieka brzydkiego. Otóż tak się złożyło, że parę ostatnich
dni spędziłem u siebie na wsi, tam gdzie, jak mówię, wieści o kimś takim jak
Paula i jej nowotwór nie docierają. Nie wiem, czy już kiedyś o nim nie
wspominałem, ale możliwe, że nie. Otóż na tej mojej wiosce mieszka pewien pan
Bolek. Pan Bolek ma już 90 lat, z pochodzenia jest autentycznym Nadberezeńcem i
mam wrażenie, że pod wieloma względami jest znacznie sprawniejszy choćby i ode
mnie. Pan Bolek jest osobiście człowiekiem bardzo porządnym i uczciwym, a przez
to, że ma za sobą te wspomniane już 90 lat życia, stanowi prawdziwą kopalnię
wiedzy przeróżnej. Co ja mówię, wiedzy! Pana Bolka wystarczy posłuchać, jak
opowiada o latach spędzonych w wojsku w Bielsku-Białej i o tym, co z nim
wówczas robiły miejscowe dziewczęta. A trzeba nam wiedzieć, że on był
żołnierzykiem niezwykle urodziwym.
Pan Bolek osobiście nie pije i nigdy nie
pił więcej niż przeciętny człowiek. A można wręcz powiedzieć, że jeśli o to
idzie, on się zawsze utrzymywał poniżej przeciętnej. Tak się jednak zdarzyło,
że miał pan Bolek syna imieniem Janek, który od swojej wczesnej młodości był
zwykłym, wiejskim pijakiem. Mieszkał ów Janek całe życie ze swoim ojcem, nigdy
szczególnie nie zarabiał na życie, upijał się codziennie, a za to że pan Bolek
oddawał mu część swojej emerytury i płacił za niego tak zwany KRUS, ten
traktował go dobrze, przynosił do domu złowione akurat w Bugu ryby, gotował dla
niego i pomagał mu ile mógł w domu.
Ciekawa sprawa z tym KRUS-em. Opowiada mi
pan Bolek, że on płacił za Janka to ubezpieczenie nie na wypadek choroby, czy
pobytu w szpitalu, bo Janek miał to do siebie, że nawet jeśli chorował, to nie
na tyle, by dać się zaciągnąć do szpitala, ani nawet na tyle, by o tej chorobie
komukolwiek cokolwiek wspominać. Pan Bolek opłacał za swojego syna KRUS na
wypadek jego śmierci, bo to przecież każdy wie, ile taki pogrzeb kosztuje, a
człowiek znowu jakimś milionerem nie jest, co nie?
Jak się może już niektórzy domyślili,
Janek zmarł, a ja tylko dodam, że zmarł całkiem niedawno, ledwo zeszłej zimy. I
to wódka go zabiła. Ponieważ z panem Bolkiem jesteśmy niezwykle zaprzyjaźnieni,
a w dodatku szczycę się tym, że on mnie lubi niemal tak samo bardzo jak ja jego
i możemy sobie rozmawiać swobodnie o wszystkim, zapytałem go jak to się stało,
że Janek zmarł, no i w ogóle, jak on to przeżył, a on mi wszystko bardzo
dokładnie opowiedział. Janek chorował oczywiście od dłuższego już czasu, zachowując
jednak, zgodnie ze swoim charakterem, kłopoty tylko dla siebie, natomiast
śmierć zabierała go od nas przez około tydzień. I opowiada mi pan Bolek, jak to
on zaszedł któregoś dnia do domu, Janek leżał bardzo już słaby w łóżku i pan
Janek spytał go jakoś tak: „Co byś
chciał, Janeczku, żeby ja ci przyniósł?” Na co Janek odpowiedział: „Nic nie chcę, Tatuniu, tylko tak mnie
strasznie tu pali, że ja by chciał się napić zimnego piwka”. Pan Bolek
poszedł więc do sklepu, kupił Jankowi dwie puszki piwa, no ale niestety
sytuacja była już tak rozpaczliwa, że biedny Janek nie był w stanie nawet wypić
z tego piwka więcej niż parę łyków. Później tylko jeszcze zdążył powiedzieć
swojemu ojcu, że on wie, że to wszystko przez tę wódkę. A parę dni później pan
Bolek zobaczył, że Janek jest jeszcze słabszy, zapalił więc gromnicę i tak już
tylko przy nim siedział. I w pewnym momencie Janek powiedział tylko „Odchodzę”. I umarł. Właśnie tak.
Powiedział, że odchodzi i od razu umarł.
Pan
Bolek opowiada mi, jak to on każdego ranka tak bardzo płacze za swoim synem, że
mu już na resztę dnia łez nie starcza. Ale cieszy się z jednego powodu. Że
odkładał na ten KRUS, a jednocześnie też co miesiąc wkładał jakąś tam sumę do
szuflady. A więc kiedy Janek umarł, on mógł bez problemu zapłacić za pogrzeb, a
teraz właśnie jeszcze dostał zwrot tych pieniędzy od państwa. Więc będzie miał
też gotówkę, kiedy sam umrze.
Opowiadam te historię, i oczywiście mam
poczucie, że obraz, jaki ona niesie, nie jest w żaden sposób fascynujący w taki
sposób, w jaki przyzwyczailiśmy się traktować to słowo. No bo cóż jest
fascynującego w tym, że gdzieś, w jakiejś zapadłej dziurze na Podlasiu, jakiś
najstarszy na świecie wieśniak pochował swego syna pijaka? Cóż jest
fascynującego w tym, że zmarł jeszcze jeden pijak, zwłaszcza taki, który nie
był ani artystą, ani pisarzem, ani nawet lokalnym bohaterem? No dobra. Zgodzę
się, że to końcowe „odchodzę” może
robić pewne wrażenie. Jednak nie ulega wątpliwości, że przy tym całym brudzie i
przy tej szarości, no i jeszcze przy tym niewątpliwym smrodzie końca lata, czy
środku zimy – obojętne – na wiejskim podwórku, jakoś trudno jest się wzruszać.
Dla tych więc, których wrażliwość wymaga
czegoś specjalnego – ale też, przyznać muszę, i dla tych, którzy są wrażliwi
tylko ot tak sobie – mam na koniec coś zupełnie ekstra. Otóż podczas tego
samego mojego pobytu na wsi, miałem okazję spędzić znaczną część czasu z dwoma
kotami. Były to koty malutkie i tak słodkie, jak tylko można sobie wyobrazić
dwa małe, rude, słodkie kociaki. Nie wiem, skąd się one wzięły, ale z całą
pewnością urodziły się bardzo niedawno i z jakiegoś powodu spodobało im się
zamieszkać na naszym ganku. Spędzały sobie one swoje dnie i noce głównie na tym
ganku, co nie znaczy oczywiście, że od czasu do czasu nie wychodziły
pomyszkować sobie po okolicy. A zatem niekiedy znikały, by jednak zaraz wrócić.
Któregoś dnia przyszedł jeden i położył się pod ławką. I nagle za nim pokazał
się drugi, jednak z jakiegoś powodu nie szedł, lecz się czołgał w jakiś
przedziwny sposób, kręcąc się przy tym jak bąk wokół swojej osi i przypominając
– zupełnie nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy – tego kalekę z wiersza
Leśmiana, który zamiast chodzić skakał. Prześlizgnął się jakimś cudem przez
siatkę w płocie i od razu położył się na trawie. Zmartwiłem się tym widokiem
okrutnie, obróciłem się do Ani i mówię jej: „Popatrz. On jest cały połamany”. Spojrzeliśmy, a jego już nie było.
Szukaliśmy go dookoła, ale już go nie znaleźliśmy.
Mądrzy ludzie mówią, że kiedy zwierzę
umiera, odchodzi i chowa się tak głęboko, by umrzeć w samotności. A ja jakoś to
rozumiem. Bo umieranie, to z całą pewnością zawsze – i na zawsze – samotność. I
nie zmienią tego ani pochyleni nad nami ze świecami bliscy, ani tym bardziej
wpatrzone w nasze spierzchnięte wargi kamery telewizji. Tylko oczy gwiazd. I to
gwiazd w sensie podstawowym, a nie przenośnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.