Niemal od zawsze znam dość blisko pewną
panią, osobę nadzwyczaj elegancką, starannie wykształconą, wedle wszelkich
dostępnych standardów – co też warto zauważyć – nadzwyczaj atrakcyjną. Choć przez
całe swoje życie była ona bardzo aktywna towarzysko, do końca życia pozostała
samotna. Zdarza się. Z biegiem lat jednak zauważyłem, że wciąż zachowując swoją
klasę i urodę, ona coraz bardziej robi wrażenie swojej karykatury z lat
młodości i czym była starsza, tym bardziej widać było, jak bardzo stara się utrzymać
swój dawny szyk. I to się również zdarza. To co jednak zdecydowanie już robiło
wrażenie, to sposób w jaki ona relacjonowała swoje przygody, gdzie mianowicie niemal
każdego zapoznanego mężczyznę, często jeszcze starszego od niej, nazywała „chłopakiem”.
„Wyobraź
sobie, że szłam sobie wczoraj do sklepu i nagle minął mnie przystojny, wysoki
chłopak, uśmiechnął się i zapytał mnie po francusku o drogę”; „Byłam w zeszłym roku w Chorwacji i obok
mieszkał wysoki chłopak”; „Wczoraj spędziłam cudowny wieczór z pewnym bardzo
przystojnym chłopakiem”. Znamy to? Pewnie że znamy.
Ale było
jeszcze coś. Normalnie bowiem, człowieka w swoim wieku, o ile tylko nie była
nim zainteresowana, traktowała bez zbędnych ceregieli i nazywała go zwyczajnie „starcem”.
Właśnie tak: starcem. I choćby był naprawdę wysoki, ten akurat aspekt jej w
żaden sposób nie interesował. Dziś jest moja znajoma już naprawdę bardzo
posuniętą w latach, i niestety również w różnego rodzaju sprawnościach, staruszką, jednak wciąż owi „wysocy chłopcy” wciąż gdzieś tam w jej
opowieściach się kręcą i każą jej wierzyć, że miała naprawdę piękne życie.
Przypomniała mi się moja znajoma, gdy
przeczytałem kolejny facebookowy komentarz pisarki Marii Nurowskiej na tematy
polityczne, i znalazłem tam następujący fragment:
„Nikt po 1945 roku nie skrzywdził tak Polski,
jak Kaczyński. Komunę nam narzucono, byliśmy niewolnikami, a ten starzec
podzielił nasz naród”.
Zanim jednak wróciły owe wspomnienia, w
pierwszej chwili aż podskoczyłem z wrażenia, bo rzeczywiście jest coś
zaskakującego w tym, że osoba było nie było 76-letnia nazywa „starcem” kogoś, kto
nie dość że jest od niej wyraźnie młodszy, to jeszcze robi zarówno fizycznie
jak i psychicznie wrażenie kogoś od niej bez porównania bardziej sprawnego. Ale
też przypomniałem sobie wcześniejsze słowa innej pisarki, Manueli Gretkowskiej,
lat 56, która Rafała Trzaskowskiego człowieka niemal 50-letniego nazwała
„chłopakiem”. A jak już się zacząłem zastanawiać nad tym, co tu się wyprawia,
odezwał się aktor Gajos – 81 lat, 169 cm wzrostu – i z pogardą określił
Jarosława Kaczyńskiego jako „małego”, i wtedy to właśnie pomyślałem sobie o
mojej znajomej i zacząłem się bardzo mocno zastanawiać, czy jej zdaniem, no i
naturalnie zdaniem obu pań pisarek,
Janusz Gajos jest „wysokim chłopakiem”, czy „małym starcem”. Otóż
odpowiedź wydaje się tu zupełnie oczywista, a moim zdaniem wszystko sprowadza
się do tego, że mamy do czynienia z pewnym dość powszechnym zjawiskiem, które
polega na powszechnej i dramatycznej infantylizacji całej naszej elity, i
niestety nie tylko. To co kiedyś dotyczyło wyłącznie samotnych starszych pań i
być może wyżelowanych podstarzałych dżolerros, dziś obejmuje wszystkich:
pisarzy, polityków, aktorów, artystów, naukowców, prawników.... można
wymieniać. Oni wszyscy, z jednej strony sami uważają się za młodych, pięknych i
inteligentnych, a z drugiej tolerują wyłącznie tych, których za inteligentnych,
pięknych i młodych uważają. Również w tych dniach, jeden z nich, pisarz Stasiuk w wywiadzie
dla „Newsweeka” stwierdził, że Andrzej Duda jest brzydki i ma brzydki głos,
jednak już po chwili dodał, że prawdziwym problemem nie jest on, lecz Jarosław
Kaczyński, który „mści się za to za to,
że Bóg go stworzył takim jaki jest”. Dla nich zatem ktoś taki jak Jarosław
Kaczyński jest współczesnym Quasimodo, a jednocześnie, moim zdaniem, ciężkim
wyrzutem sumienia, z którym oni sobie nigdy nie poradzą i jedynym dla nich z
tej fatalnej sytuacji wyjściem jest jego jak najrychlejsza śmierć. Bo dopiero
wtedy będą mogli się rozkoszować swoim odbiciem w lustrze.
Piszę ten tekst, widzę Prezesa w całej
jego okazałości i nagle przypomina mi się oczywiście „Ojciec Chrzestny”, tym
razem nie film, lecz książka, a tam sprawa twarzy Michaela Corleone, tak
paskudnie uszkodzonej przez kapitana policji McCluskeya. Gdyby ktoś nie
wiedział, rzecz polegała na tym, że McCluskey tak ciężko uderzył Michaela, że
mu złamał kość twarzy, sprawiając tym samym, że Michael nie dość że już nie był
tak ładny jak wcześniej, to jeszcze musiał nieustannie zakrywać chusteczką nos,
z którego leciały mu smarki. Wszyscy, włącznie z Kay, wręcz go błagali by sobie
dał tę twarz zoperować, on jednak się uparł, utrzymując, że gdyby to zrobił,
czułby się przez to jako mężczyzna okropnie upokorzony.
Film „Ojciec Chrzestny” widziałem w roku
jego premiery, lub może z lekkim opóźnieniem. Książkę przeczytałem w roku 1976.
I w życiu bym się nie spodziewał, że przyjdą czasy, kiedy ona dla wielu z nas
stanie się jeszcze bardziej niezrozumiała niż „Ulisses” Joyce’a.
@toyah
OdpowiedzUsuńTo ja im podeślę paru zuluskich chłopców. Z tym, że do ich poziomu trzeba nieco dorosnąć:
https://www.youtube.com/watch?v=nEII2X2SeuE
Oni serdecznie zapraszają: come along