czwartek, 6 sierpnia 2020

Czy Maria Nurowska to młoda śliczna dziewczyna?


       Niemal od zawsze znam dość blisko pewną panią, osobę nadzwyczaj elegancką, starannie wykształconą, wedle wszelkich dostępnych standardów – co też warto zauważyć – nadzwyczaj atrakcyjną. Choć przez całe swoje życie była ona bardzo aktywna towarzysko, do końca życia pozostała samotna. Zdarza się. Z biegiem lat jednak zauważyłem, że wciąż zachowując swoją klasę i urodę, ona coraz bardziej robi wrażenie swojej karykatury z lat młodości i czym była starsza, tym bardziej widać było, jak bardzo stara się utrzymać swój dawny szyk. I to się również zdarza. To co jednak zdecydowanie już robiło wrażenie, to sposób w jaki ona relacjonowała swoje przygody, gdzie mianowicie niemal każdego zapoznanego mężczyznę, często jeszcze starszego od niej, nazywała „chłopakiem”.
      Wyobraź sobie, że szłam sobie wczoraj do sklepu i nagle minął mnie przystojny, wysoki chłopak, uśmiechnął się i zapytał mnie po francusku o drogę”; „Byłam w zeszłym roku w Chorwacji i obok mieszkał wysoki chłopak”; „Wczoraj spędziłam cudowny wieczór z pewnym bardzo przystojnym chłopakiem”. Znamy to? Pewnie że znamy.
     Ale było jeszcze coś. Normalnie bowiem, człowieka w swoim wieku, o ile tylko nie była nim zainteresowana, traktowała bez zbędnych ceregieli i nazywała go zwyczajnie „starcem”. Właśnie tak: starcem. I choćby był naprawdę wysoki, ten akurat aspekt jej w żaden sposób nie interesował. Dziś jest moja znajoma już naprawdę bardzo posuniętą w latach, i niestety również w różnego rodzaju sprawnościach, staruszką, jednak wciąż owi „wysocy chłopcy” wciąż gdzieś tam w jej opowieściach się kręcą i każą jej wierzyć, że miała naprawdę piękne życie.
       Przypomniała mi się moja znajoma, gdy przeczytałem kolejny facebookowy komentarz pisarki Marii Nurowskiej na tematy polityczne, i znalazłem tam następujący fragment:
Nikt po 1945 roku nie skrzywdził tak Polski, jak Kaczyński. Komunę nam narzucono, byliśmy niewolnikami, a ten starzec podzielił nasz naród”.
      Zanim jednak wróciły owe wspomnienia, w pierwszej chwili aż podskoczyłem z wrażenia, bo rzeczywiście jest coś zaskakującego w tym, że osoba było nie było 76-letnia nazywa „starcem” kogoś, kto nie dość że jest od niej wyraźnie młodszy, to jeszcze robi zarówno fizycznie jak i psychicznie wrażenie kogoś od niej bez porównania bardziej sprawnego. Ale też przypomniałem sobie wcześniejsze słowa innej pisarki, Manueli Gretkowskiej, lat 56, która Rafała Trzaskowskiego człowieka niemal 50-letniego nazwała „chłopakiem”. A jak już się zacząłem zastanawiać nad tym, co tu się wyprawia, odezwał się aktor Gajos – 81 lat, 169 cm wzrostu – i z pogardą określił Jarosława Kaczyńskiego jako „małego”, i wtedy to właśnie pomyślałem sobie o mojej znajomej i zacząłem się bardzo mocno zastanawiać, czy jej zdaniem, no i naturalnie zdaniem obu pań pisarek,  Janusz Gajos jest „wysokim chłopakiem”, czy „małym starcem”. Otóż odpowiedź wydaje się tu zupełnie oczywista, a moim zdaniem wszystko sprowadza się do tego, że mamy do czynienia z pewnym dość powszechnym zjawiskiem, które polega na powszechnej i dramatycznej infantylizacji całej naszej elity, i niestety nie tylko. To co kiedyś dotyczyło wyłącznie samotnych starszych pań i być może wyżelowanych podstarzałych dżolerros, dziś obejmuje wszystkich: pisarzy, polityków, aktorów, artystów, naukowców, prawników.... można wymieniać. Oni wszyscy, z jednej strony sami uważają się za młodych, pięknych i inteligentnych, a z drugiej tolerują wyłącznie tych, których za inteligentnych, pięknych i młodych uważają. Również w tych dniach, jeden z nich, pisarz Stasiuk w wywiadzie dla „Newsweeka” stwierdził, że Andrzej Duda jest brzydki i ma brzydki głos, jednak już po chwili dodał, że prawdziwym problemem nie jest on, lecz Jarosław Kaczyński, który „mści się za to za to, że Bóg go stworzył takim jaki jest”. Dla nich zatem ktoś taki jak Jarosław Kaczyński jest współczesnym Quasimodo, a jednocześnie, moim zdaniem, ciężkim wyrzutem sumienia, z którym oni sobie nigdy nie poradzą i jedynym dla nich z tej fatalnej sytuacji wyjściem jest jego jak najrychlejsza śmierć. Bo dopiero wtedy będą mogli się rozkoszować swoim odbiciem w lustrze.
       Piszę ten tekst, widzę Prezesa w całej jego okazałości i nagle przypomina mi się oczywiście „Ojciec Chrzestny”, tym razem nie film, lecz książka, a tam sprawa twarzy Michaela Corleone, tak paskudnie uszkodzonej przez kapitana policji McCluskeya. Gdyby ktoś nie wiedział, rzecz polegała na tym, że McCluskey tak ciężko uderzył Michaela, że mu złamał kość twarzy, sprawiając tym samym, że Michael nie dość że już nie był tak ładny jak wcześniej, to jeszcze musiał nieustannie zakrywać chusteczką nos, z którego leciały mu smarki. Wszyscy, włącznie z Kay, wręcz go błagali by sobie dał tę twarz zoperować, on jednak się uparł, utrzymując, że gdyby to zrobił, czułby się przez to jako mężczyzna okropnie upokorzony.
       Film „Ojciec Chrzestny” widziałem w roku jego premiery, lub może z lekkim opóźnieniem. Książkę przeczytałem w roku 1976. I w życiu bym się nie spodziewał, że przyjdą czasy, kiedy ona dla wielu z nas stanie się jeszcze bardziej niezrozumiała niż „Ulisses” Joyce’a.

  

1 komentarz:

  1. @toyah

    To ja im podeślę paru zuluskich chłopców. Z tym, że do ich poziomu trzeba nieco dorosnąć:

    https://www.youtube.com/watch?v=nEII2X2SeuE

    Oni serdecznie zapraszają: come along


    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...