Jak już to parę dni temu
zapowiadałem, na zaproszenie naszego księdza Rafała Krakowiaka, znanego starym
czytelnikom tego bloga jako Don Paddington, udałem się do Poznania, a następnie
w jego okolice, by wziąć udział w prowadzonych przez Księdza rekolekcjach, no i
przy okazji poużywać życia. W związku z owym wyjazdem, od dwóch dni, aż do
końca tygodnia na naszym blogu publikuję teksty-wspomnienia, do komentowania
bieżących wydarzeń zachęcając kolegów. Dziś jednak, kiedy przeglądałem archiwum
tego bloga, trafiłem na fantastyczny zupełnie tekst wspomnianego księdza
jeszcze z roku 2012, i pomyślałem sobie, że nie zaszkodziłoby go dziś
przypomnieć. Ale oto pojawiło się coś jeszcze. Otóż wspomniany tekst Ksiądz
sprokurował w odpowiedzi na moją wcześniejszą notkę, notkę – muszę to bez
fałszywej skromności – nadzwyczaj ważną i, co ciekawe, ważną dziś jeszcze być
może bardziej niż wtedy. A zatem plan mamy taki. Dziś moja notka z lutego 2012
roku zatytułowana „Gdy nadlatują sępy”, a jutro, cudowny na jej temat komentarz
księdza Krakowiaka, naszego Don Paddingtona. Amen.
Poranny niedzielny program telewizji
TVN24 „Kawa na ławę” oglądałem kiedyś dość regularnie, jednak od dłuższego
czasu, z dość oczywistych, jak sądzę, względów, zdecydowanie i zupełnie
naturalnie, obchodzę go szerokim łukiem. W końcu, przepraszam bardzo, ale jaki
ja mogę mieć interes, czy choćby satysfakcję, ze śledzenia, jak grupka kumpli z
pracy spotyka się w tefauenowskim studio na ciasteczkach, i wszyscy oni
popisują się elokwencją i dowcipem. Przyznaję, był taki czas, gdy wydawało mi
się – dziś widzę, jak naiwnie i głupio – że tam dochodzi do pewnego, może
niezbyt wielkiego, ale jednak autentycznego napięcia, i wyobrażanie go sobie
sprawiało mi pewną satysfakcję. No ale, jak mówię, okres ten w moim życiu już
minął, i dziś czuję się tak, jakby go wręcz nigdy nie było.
Wspomniałem o względach oczywistych, choć
wydaje mi się, że za tamtym gestem stał jeszcze jeden, może już nie tak prosty
powód, i myślę, że warto go tu, jeszcze na początku tej notki, przedstawić.
Otóż pamiętam, jak kilka lat temu dziennikarze prowadzący audycje w rodzaju
„Kawy na ławę” właśnie, mieli zwyczaj zwracać uwagę zaproszonym gościom, by nie
mówili w tym samym czasie, a już na pewno, by na siebie jednocześnie nie krzyczeli,
bo przekaz mikrofonowy ma to do siebie, że przy tego typu sytuacjach do
słuchacza dochodzi wyłącznie niezrozumiały zgiełk. A więc i tak nikt nie będzie
w stanie docenić choćby najbardziej błyskotliwych argumentów. Pamiętam, że
napomnienie to było powtarzane na tyle często i dobitnie, że po pewnym czasie,
jakichś bardziej znaczących awantur praktycznie już nie było. Jedni
przynajmniej starali się cierpliwie słuchać drugich, i wszystko jako tako
grało. Ostatnio jednak dziennikarze przestali zwracać uwagę na ten jazgot, a
czasem wręcz robią wrażenie, jakby go chcieli nawet sprowokować, i ostatnio ów
sztandarowy typ telewizyjnego przekazu, a więc konfrontacja dwóch, czy więcej,
politycznych stanowisk, najwidoczniej ma już kompletnie inny cel, niż zwykłą, nudną
prezentację poglądów. A więc i znów, cóż tu po nas?
Kiedy wciąż jeszcze oglądałem „Kawę na
ławę”, organizacja tego procederu wyglądała następująco. Włączałem telewizor
przed godziną 11, zahaczałem o początek rozmowy, potem wszyscy szliśmy na Mszę,
a w ciągu dnia, przy jakiejś spokojniejszej okazji, oglądałem to co się przed
południem nagrało. Dziś, jak mówię, układ dnia jest zupełnie inny. Jednak
akurat w niedzielę dwa tygodnie temu tak się porobiło, że „Kawę na ławę”,
owszem, obejrzałem. We fragmencie, przyznaję, ale za to we fragmencie z punktu
widzenia dzisiejszej notki, bardzo istotnym. Było więc tak, że z okazji
rocznicy śmierci mojej i pani Toyahowej mamy poszliśmy wszyscy do kościoła już
w sobotę, i w związku z tym, w niedzielę zostaliśmy w domu. Ponieważ nastąpiła
taka dość pusta godzina, włączyliśmy sobie telewizor, a tam, jak najbardziej,
Bogdan Rymanowski i jego goście, a wśród nich, jak najbardziej, Waldemar Pawlak
ze swoim tabletem. I oto w pewnym momencie Rymanowski zwrócił się do Pawlaka w
ten oto mniej więcej sposób: „Panie premierze, gdyby młodzi ludzie zapytali
pana, jak się zabezpieczyć, by w przyszłości otrzymywać godną emeryturę, co by
pan im doradził?” Na to Pawlak – znów mniej więcej – odpowiedział tak: „Jak
idzie o mnie, to ja akurat nie jestem najlepszym adresatem tego pytania, bo
osobiście raczej nie liczę na państwową emeryturę, i bardziej już jestem za
tym, by dobrze wychowywać dzieci, tak by one nas w przyszłości wspierały”.
Oczywiście już wiem, co większość czytających
ten tekst powie. Że mi się wszystko pomyliło, bo owszem – Pawlak, owszem –
emerytury, tyle że nie dokładnie tak, a poza tym nie wtedy, no i że
zdecydowanie powinienem zacząć zażywać magnez, czy diabli wiedzą, co tam działa
na głowę. Że, zgoda, Pawlak faktycznie wyraził brak zaufania do państwowej
opieki emerytalnej, tyle że nie w „Kawie na ławę”, ale kilka dni później,
podczas krótkiej, przeprowadzonej z zaskoczenia, rozmowie z dziennikarką TVN
CNBC, która go zaczepiła w korytarzu sejmowym, no i on, głupek, chlapnął coś o
tych dzieciach. I że to jest fakt dziś już tak powszechnie znany i omawiany, że
powinno być mi wstyd.
Otóż proszę sobie wyobrazić, że nic z
tego. Ja doskonale wiem, co mówię. Waldemar Pawlak wspomniał o swoim braku
zaufania do ZUS-u dwukrotnie, a po raz pierwszy w tamtą niedzielę u
Rymanowskiego. Słyszałem to ja, słyszała to pani Toyahowa, słyszeli to
zaproszeni do studia koledzy Pawlaka, słyszał to wreszcie sam Rymanowski, tyle
że tak się jakoś zdarzyło, że wówczas, z jakiegoś kompletnie dla mnie
tajemniczego powodu, nikogo te jego słowa nie poruszyły. I oto, kilka dni
potem, słyszę, że jest afera, bo Pawlakowi coś się niechcąco powiedziało na
temat tego, że rozsądny Polak na ZUS nie powinien liczyć, i wszyscy się tą jego
niezręcznością nagle bardzo podniecają. W pierwszej chwili uznałem, że to musi
chodzić o tamtą wypowiedź w „Kawie na ławę” sprzed paru dni, a ów poślizg, to
klasyczna medialna zagrywka, której sensu i tak nie zrozumiemy i nic nam do
niej. Tymczasem nic podobnego. Bo oto okazuje się, że o „Kawie na ławę” akurat
nikt nic nie wie, natomiast szedł sobie Waldemar Pawlak sejmowym korytarzem,
kiedy to ni z tego ni z owego – całkowicie oczywiście niespodziewanie –
doskoczyła do niego ambitna i niezwykle sprytna dziennikarka TVN CNBC, i zadała
mu – niczego nie spodziewającemu się Premierowi – to podstępne pytanie… no i on
wpadł jak śliwka w kompot.
Pierwsze reakcje były takie, że to z
pewnością przejęzyczenie. Że Pawlak gdzieś się spieszył, no a ci dziennikarze,
wiadomo jacy są, no i wyszło jak wyszło. Że to przecież niemożliwe, żeby on tak
myślał naprawdę. No ale, z drugiej strony, kto wie? Pawlak, co by o nim nie
mówić, to jednak kuty na cztery nogi, wytrawny gracz, i chyba wie co mówi. Może
więc on to zrobił specjalnie, żeby zdenerwować premiera Tuska? No ale za chwilę
jest już sam Główny Premier i zapewnia, że on jest pewien, że Pawlak się
przejęzyczył, bo przecież kto by to widział, żeby takie rzeczy mówić? Po Tusku
przychodzi minister Rostowski i stwierdza surowo, że skoro Pawlak widział, że
coś się złego dzieje w ZUS-ie, to mógł chyba coś na ten temat powiedzieć na
posiedzeniu rządu. A ja to wszystko słyszę, trzymam się za moją biedną głowę, i
czuję, że to mnie zwyczajnie przerasta. I myślę sobie – co za cholera! Czyżby
już wszyscy zwariowali i tylko ja tu jeden zostałem na tym zdziwaczałym
świecie? Idę więc do Toyahowej i pytam, czy pamięta, jak Pawlak u Rymanowskiego
powiedział, że on na ZUS nie liczy i jego będą utrzymywać jego dzieci. Pamięta.
Oczywiście że pamięta. W końcu- śmy razem go słuchali. Nie śniło mi się? Pewnie
że nie.
Mija tydzień, i oto zaledwie wczoraj
oglądam sobie jakąś konferencję prasową właśnie Pawlaka, i w pewnej chwili z
kolejnym pytaniem startuje do niego dziennikarka TVN CNBC – ta sama co wtedy,
na korytarzu. Tym razem jednak, pan Premier jest już ostrożny. Uśmiecha się
leciutko, robi swoją popisową minę człowieka przygotowanego na wszystko, i
mówi: „O nie! Tym razem mnie pani nie zaskoczy. Na panią to ja muszę teraz
uważać”. Wszyscy z szacunkiem wzdychają, że a to sprytna bestia ta ich
koleżanka, jak to ona ustawiła samego Waldemara Pawlaka, a wokół cały
dziennikarski świat dyskutuje, co to teraz będzie z Pawlakiem i z koalicją. I
co on chciał powiedzieć przez to, co tak nierozważnie powiedział. A ja to
wszystko słyszę, trzymam się za moją biedną głowę, i czuje, że świat mi umyka.
To wszystko jest oczywiście bardzo
trudne, a ja muszę przyznać, że chyba jednak nie znam odpowiedzi. Z drugiej
jednak strony, kim byśmy byli, gdybyśmy chociaż nie próbowali. A zatem
spróbuję. Spróbuję znaleźć wyjaśnienie tego, co się stało i co się – tak
wyjątkowo już chyba bezczelnie – dzieje. Otóż przede wszystkim uważam – i
wierzę, że większość czytelników tego bloga moje w tym przekonanie podziela – że
to jest gra. Nie ma bowiem takiej możliwości, by do czegoś podobnego, zarówno
po stronie samego Pawlaka, jak i po stronie ogłupiałych rzekomo mediów, mogło
dojść przypadkowo. Takie rzeczy zwyczajnie się nie dzieją. Musiało więc być
tak, że tamtej niedzieli zarówno Rymanowski wyszedł do Pawlaka ze swoim
pytaniem w sprawie ZUS-u, jak i Pawlak powiedział to co powiedział, nie
dlatego, bo tak wyszło, ale dlatego, że taka była umowa. Oczywiście, nie mam tu
na myśli umowy między Rymanowskim a Pawlakiem – oni akurat w tego typu sprawach
o niczym nie decydują – ale mówię o decyzjach na znacznie wyższym szczeblu.
Chodziło więc o to, by Waldemar Pawlak, siedząc z tym swoim tabletem w tym
tefauenowskim studio, powiedział, że on już ZUS skreślił. I teraz, przyznaję, że
mam kłopot, bo kompletnie nie wiem, dlaczego na te jego słowa Rymanowski nie
krzyknął: „Ależ panie premierze! Czy pan tak naprawdę?” i czemu już w tamtą
niedzielę nie ruszyła „sprawa Pawlaka”. Czemu trzeba było czekać tyle dni? I
czemu, wreszcie, nie można było zwyczajnie wrócić do tej „Kawy na ławę”, lecz
zamiast tego, odstawiać ten teatr z Pawlakiem napadniętym przez podstępną
dziennikarkę?
Po raz kolejny powtarzam, że nie wiem.
Ale uważam, że tu chodziło o to, by, bez żadnego większego szumu, wypowiedź
Pawlaka z „Kawy na ławę” ktoś sam zauważył. Kto? Nie mam pojęcia. Tyle że ten
ktoś jej nie zauważył. Ponieważ jednak z jakiegoś powodu nie można było temu
komuś podać jej w formie donosu, lub owej rewelacji, typu „Czy wiecie, co
Pawlak w ubiegłą niedzielę powiedział?”, bo albo już było za późno, albo zaszło
tam coś innego, całą akcję trzeba było powtórzyć raz jeszcze. Tyle że tym
razem, z całą tą oprawą i z całą tą historią, która nam od tylu dni jest
przekazywana, ku naszej wręcz niebywałej ekscytacji.
Ktoś mi powie, że przesadzam. Że to
wszystko nie jest warte nawet wspomnienia, a co dopiero tak głębokiej analizy.
I, powiem szczerze, że może i bym się nawet z tym zgodził. No bo w końcu, tych
absurdów jest wokół nas tyle, że jeden więcej, czy jeden mniej naprawdę nie
robi różnicy. Jednak ta wczorajsza reakcja Waldemara Pawlaka na konferencji
dała mi naprawdę wiele do myślenia. Przecież to już był najbardziej tandetny
cyrk. Z jednej strony, szybkie, nowoczesne dziennikarstwo, a z drugiej polityk,
który udowodnił, czym jest nieostrożność w świecie, gdzie trzeba stale być
czujnym wobec społecznej, realizowanej oczywiście przez nowoczesne media,
kontroli.
O co więc poszło? Jaki był cel tej
maskarady? Jak mówię, nie wiem. To jest dla mnie za trudne. Jedno w każdym już
razie wiem na pewno. Zabawa ZUS-em, emeryturami, funduszami emerytalnymi,
ubezpieczeniami, służbą zdrowia, lekarstwami, i wreszcie naszym życiem, trwa w
najlepsze. Te pieniądze, które są od dziesiątek lat, miesiąc w miesiąc odprowadzane
z naszych pensji, które z takim trudem otrzymujemy za naszą ciężką, tak
strasznie ciężką, i często tak okropnie beznadziejną i nikomu niepotrzebną
pracę, to już chyba jedna z ostatnich okazji, żeby jeszcze, już na sam koniec,
coś dla siebie wyszarpać. A więc to właśnie wokół nich, wokół tych naszych
pieniędzy, możemy zaobserwować te szare cienie. Leżą sobie te pieniądze, a
wokół nich zbiera się jakieś mocno szemrane towarzystwo. Na razie jeszcze nikt
się przed szereg nie wypuścił, ale prędzej czy później dojdzie do bardzo
poważnej akcji. Niech nas tylko Bóg broni, byśmy, kiedy już dojdzie do
najgorszego, nie tumanieli w blasku świateł lokalnych galerii handlowych, nic
nie widząc, nic nie słysząc i nic już nie czując. Obojętni i już do końca
wydrążeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.