No i zanów
wygląda na to, że się spóźniłem. Otóż już miałem wrzucać dzisiejszy tekst,
kiedy zajrzałem do Coryllusa, z Coryllusa przeszedłem na blog kolegi Rotmistrza, a tam wpadłem na ów Katechon i przypomniał mi się mój tekst sprzed
dziewięciu lat. Najpierw chciałem w komentarzu zamieścić odpowiedni link, no
ale mając świadomość, że linki mają zwykle siłę mocno ograniczoną, uznałem, że
trzeba mi będzie tu opublikować tamten
tekst osobno raz jeszcze. A zatem, bardzo proszę.
Pamiętam jak dawno, dawno temu,
kiedy sam miałem dwadzieścia parę lat, a wokół panowała atmosfera, którą pewien
– dziś już nie żyjący, niestety – Wojtek określił jako stan, w którym dla
prawdziwie ambitnego człowieka, to co się tak naprawdę liczy, to „rower i stówa
do jutra”, pojechałem z innym moim kolegą do Warszawy. Udałem się w tę podróż z
powodów bardzo szczególnych. Kolega, choć dopiero na samym progu swojej
uniwersyteckiej kariery, był już wtedy niezwykle zdolnym i bardzo szybko
awansującym naukowcem i – o ile dobrze pamiętam – przy okazji swojej pracy
doktorskiej, konstruował jakieś literacko-artystyczne wydarzenie na poziomie
Instytutu Badań Literackich, czy jakoś tak. Więc zaprosił mnie, żebym
przyjechał i wziął w tym czymś udział. Pamiętam, że tamtej nocy nie spałem,
ponieważ – już po imprezie – do bladego świtu przesiedziałem w jakimś
zadymionym pokoju z jego koleżankami i kolegami, nudząc się jak pies i nie
będąc w stanie zrozumieć choćby jednego zdania z tego, o czym oni tam
rozprawiali i ostatecznie mając już tylko ochotę najpierw im powiedzieć, co o
nich wszystkich myślę, a później wyjść i się kulturalnie wyrzygać w jakiejś
bramie.
Innym razem, trochę nawet
później w latach, pojechałem z przyjaciółmi ze studiów w góry, ale tak się
jakoś złożyło, że po drodze ktoś zaproponował, żeby zahaczyć o Bielsko-Białą,
więc poszliśmy do jakiegoś mieszkania, gdzie funkcjonował tak zwany ‘otwarty
dom’ i już tam zostaliśmy na cały dzień i następnie na całą noc. Też wtedy nie
spałem, bo raz że się nie dało, a dwa, że to były takie czasy, że się nie
spało. Więc zamiast spać, siedziałem w jednym pokoju z małą kuchnią z bandą
jakiś intelektualistów, którzy znów ględzili o kompletnie absurdalnych
sprawach, o kórych wcześniej przeczytali w tysiącu jakichś nikomu
niepotrzebnych książek. A wszyscy byli mądrzy jak cholera. Wtedy jednak
przynajmniej była wódka, więc można się było upić.
Ktoś mnie spyta, czemu ja się
zadawałem z ludźmi, którzy mnie tak bardzo irytowali, a ja być może tylko to
pytanie trochę zmodyfikował i sformułował je tak: Dlaczego ja się zadawałem z
ludźmi mądrzejszymi od siebie? No, własnie nie wiem. Tak się jakoś złożyło, że
gdziekolwiek mnie dni rzuciły, wśród wielu wspaniałych, pięknych ludzi, którzy
zostali moimi cudownymi przyjaciółmi, raz po raz trafiałem na miejsca, gdzie
nie było ani rowerów, ani stów na przeżycie, ani normalnej, ludzkiej rozmowy,
ale wyłącznie książki i tabuny mądrali, wydzierających sobie te książki z rąk.
I ile razy na nich trafiałem, to okazywało się, że im z jakiegoś powodu bardzo
zależy, żebym z nimi trochę pobył i posłuchał, jak oni mówią. Nawet zupełnie
niedawno, rozmawiałem z pewnym bardzo słynnym profesorem, takim co to się mówi,
że nie w kij dmuchał, i on mi długo opowiadał o czymś, czego ja kompletnie nie
rozumiałem, a on później wszystkich informował, jak to on lubi ze mną
rozmawiać, bo ja należę do tych nielicznych w mojej rodzinie, z którymi się
rozmawiać da. Kosmos.
No więc nie wiem, czemu przez
tyle lat nie udało mi się wokół siebie stworzyć takiej skorupy, która by mnie
od intelektualistów – bo to przecież o nich jest tu mowa – skutecznie
odgrodziła. Ale myślę, że to nie jest naprawdę istotne. To co dla mnie dziś
ważne, to fakt, że ja od czasu, gdy poszedłem do liceum – a w tej sytuacji, można
powiedzieć, że od zawsze – miałem bardzo silnie rozwinięty kompleks niechęci w
stosunku do wykształcenia i wykształconych intelektualistów. Kompleks, który
mnie doprowadził do tego, że ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to ta, by
ktokolwiek o mnie myślał, że jestem mądry, oczytany i wykształcony. Jeśli mogę
wybierać, to zawsze wolę być idiotą. Ja tu jestem trochę jak Mr. Anus z duetu
Happy Flowers, który śpiewa (jeśli to co on robi w ogóle nazwiemy śpiewaniem),
jak to w jego rodzinie wszyscy są mądrzy i piękni, siostra tańczy w balecie,
brat skończył studia, etc., a o sobie z dumą powtarza tylko jedno zdanie: „I’m
the stupid one”.
Więc prawda jest właśnie taka.
Ja nie znoszę świata ludzi wykształconych, a już do szału doprowadza mnie
sytuacja, gdzie bycie intelektualistą jest stawiane mi za wzór i argument. No i
wiem przy tym, oczywiście, że to jest kwestia jakiegoś mojego kompleksu,
którego już chyba do końca życia nie wyjaśnię. Kompleksu, na dodatek, z którego
wprawdzie jestem bardzo dumny, ale co do którego jednocześnie, z drugiej
strony, zawsze się obawiałem jest coś zdecydowanie nie w porządku. Który, przez
swoją całkowitą irracjonalność, znosi mnie w stronę wręcz jakiejś psychicznej
skazy.
O czym już miałem okazję tu
poinformować, wczoraj i przedwczoraj byłem w górach na góralskim weselu,
ponieważ mój syn chrzestny żenił się z dziewczyną z tychże gór. Kiedy tylko
okazja pozwalała wchodziłem przez moją komórkę do Internetu i patrzyłem, co
słychać w Salonie. Wczoraj przed południem, wyszedłem na pole, znalazłem ten
jednometrowy punkt, gdzie był jakikolwiek zasięg, napisałem parę komentarzy i
na głównej stronie znalazłem tekst Adama Wielomskiego, zatytułowany Profesorowi
Bartyzelowi w odpowiedzi http://adamwielomski.salon24.pl/.
Zszedłem z pola, siadłem na
ławce przed chałupą, między koniem, traktorem, a dwoma baranami i zacząłem
Wielomskiego czytać. Dlaczego? Ze względu na nazwisko Bartyzela. Mam w domu
jedną starą książkę z jego felietonami. Ksiązka napisana jest prosto, jasnym
językiem, mądrze i nawet kilka fragmentów z niej znam na pamięć. A więc
chciałem sobie w ten niedzielny poranek w górach poczytać, co Wielomski (jakby
ktoś nie pamiętał, to ten od Jaruzelskiego) może mieć do powiedzenia
Bartyzelowi.
Nie przeczytałem tekstu
Wielomskiego z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że był dla mnie zdecydowanie za
długi i nudny, a drugi to ten, że ja w ogóle nie rozumiałem tego, co on tam
pisze. Zawartość tego tekstu, pomijając tych parę fragmentów, gdzie Wielomski
się chwali, że, podobnie jak Bartyzel jest profesorem i że kiedyś jechał z nim
pociągiem… no i że jak jeszcze był głupi jak inni, to jeździł na sankach z
górki, z mojego punktu widzenia stanowi tak niemiłosierny bełkot, że gdyby to
ode mnie zależało, to ja bym Wielomskiego pokazywał w cyrku. A kto wie, czy
nawet nie w zoo. Jak już wspomniałem, w moim życiu nasłuchałem się
intelektualistów wszelkiego autoramentu, ale pod pewnym względem – o którym za
chwilę – Wielomski jest tu zjawiskiem wyjątkowym. Jeśli ktoś ma ochotę, niech
rzuci okiem na blog tego człeka. Tam na samej górze jest napisane „W
oczekiwaniu na Katechon”, a jakby komuś było mało, to obok jeszcze znajdzie
informację, że Wielomski uważa się za „ultramontanina”.
Jeśli już to nie zrobiło na
kimś wrażenia, niech poszuka trochę niżej, już wewnątrz samego tekstu, i tam
znajdzie całe stosy zdań typu: „Czy Jacek Bartyzel jest uczniem Richera i
Febroniusza?”, albo „Tak by się też mogło wydawać, że prof. Bartyzel
jest ultramontaninem, tak jak tradycjonaliści francuscy na czele z Josephem de
Maistre’m, nie wspominając już o hiszpańskich karlistach”,albo „Niestety,
w praktyce prof. Jacek Bartyzel okazuje się zwolennikiem gallikanizmu,
richeryzmu, józefinizmu i febroniaryzmu”, albo „Postawa prof. Bartyzela
jest typowa dla tzw. konserwatyzmu radykalnego /Guénon, Strauss, Voegelin,
Gómez Davila”, albo „Tak, z punktu konserwatystów radykalnych, taki
Carl Schmitt, Oliveira Salazar, Francisco Franco czy Charles Maurras – podobnie
jak i Adam Wielomski – to konserwatyści ‘kauczukowi’”, czy dalej „Bardzo
dobrze pisze o tym Jaime Balmes, sugerując, że legitymizm był tylko sztandarem
pod którym zbierali się wrogowie liberalnej monarchii.” I proszę sobie
teraz pomyśleć. Siedzi sobie taki Wielomski przy swoim biurku, obłożony tymi
wszystkim dziwnymi książkami, które przeczytał od czasu, gdy zlazł z sanek,
pisze ten śmieszny tekst, a następnie wkleja go w Internecie na stronie
Salonu24, obok Mireksa, gw1990, toyaha, czy Galopującego Majora. Czy to jest
normalne?
Mało tego. On ten tekst wkleja,
obok zdjęcia prezydenta Kaczyńskiego, które między jedną a drugą przeczytaną
książką, tak sprytnie zrobił, że kiedy się na nie najedzie myszą, to pokazuje
się, ile jeszcze dni musimy czekać aż tę prezydenturę szlag trafi na zawsze.
Takie jaja na poziomie Voegelina i Febroniusza. Kiedyś, kiedy pierwszy raz w
życiu dowiedziałem się, że ktoś taki jak Wielomski w ogóle istnieje, znalazłem
w necie zdjęcie, jak on stoi obok Jaruzelskiego i się z dumą napina, wsadziłem
mu to zdjęcie jako komentarz, a on to kompletnie zlekceważył. Dziś jest mi
wyłącznie wstyd, ze sobie w ogóle pomyślałem, że to będzie sprytny gest. Że w
ogóle przyszło mi do głowy odzywać się do Wielomskiego na poziomie ludzkim. No
ale, jak już wspominałem, ja zbyt mądry nigdy nie byłem.
Niezbyt mądry, ale tez nie na
tyle głupi, żeby nie móc sobie pozwolić na refleksję na temat zjawiska, z
którym mamy do czynienia w osobie Adama Wielomskiego. Otóż dziś, kiedy myślę o
swojej obsesyjnej niechęci do intelektualistów, mam wrażenie, że tu jednak coś
musi być na rzeczy. I to już nawet nie chodzi tylko o intelektualistów, ale w
ogóle o ludzi z obsesjami. Myślę więc sobie, że jeśli obsesja pozostaje na
poziomie tylko instynktów, to większego niebezpieczeństwa w tym nie ma. Na
przykład ktoś, kto jest zagorzałym kibicem piłkarskim, jak Galopujący Major na
przykład, czy Grześ, jeśli będzie chciał swoje teorie wprowadzić w życie, to w
najgorszym wypadku pójdzie i będzie się prał z policją i innymi kibicami. Jeśli
ktoś ma obsesję na punkcie czytania książek, to – w najgorszym dla siebie przypadku
– kiedyś, w czasie przemeblowania, za dużo tych książek podniesie i coś mu się
urwie w kręgosłupie. Jeśli ktoś się uzależni od seksu lub alkoholu, to też
najwyżej go okradną inni pijacy, czy prostytutki. Co najważniejsze jednak,
każdy z nich zawsze może od czasu do czasu pójść z dzieckiem na rower, albo
pokłócić się z żoną. Gorzej jest właśnie w przypadku intelektualistów
działających na poziomie idei. Oni, kiedy już przeczytają wszystko co jest do
przeczytania i przemyślą wszystko, co im zostało podane do przemyślenia, to
stamtąd nie mają już dokąd iść. Oczywiście, mogą, jak dziś Wielomski, wydawać
jakieś pismo dla podobnych sobie wariatów, albo prowadzić bloga. A w przerwie
pogadać z jakimś innym intelektualistą. Poza tym, taki Wielomski (bo o nim przecież
dziś myślę) ani nie napije się wódki, ani nie pójdzie do kina, ani nie uda się
na koncert, bo w jego łbie wyłącznie kotłują się jakieś obco brzmiące nazwiska
i terminy, które jeśli go gdzieś prowadzą, to tylko do kompletnego zatracenia.
Najgorzej jest, kiedy te idee
są tak straszliwie egzotyczne i nikomu niepotrzebne, że można nimi żyć
wyłącznie na poziomie własnych myśli, a jedyne zainteresowania związane z
realnym światem i innymi ludźmi, jakie dany intelektualista ma poza nimi. Jak
na przykład polityka. Co taki więc Wielomski może robić w polityce? Oczywiście,
może prowadzić blog, na którym wklei animację z prezydentem Kaczyńskim i będzie
tam coś przestawiał. Może też napisać o tym tekst. No ale co dalej? Przecież
się od tego nie oderwie, bo nie ma się w którą stronę odrywać. A do sanek też
już przecież nie wróci. I stąd już mu pozostaje tylko oszaleć i dać się
zamknąć, albo oszaleć i zacząć strzelać. I może to najszybciej, bo w końcu
okaże się, że to jest jedyny praktycznie dostępny gest, jaki mu pozostał.
I tu już będę kończył, a
jednocześnie powiem, o co mi tak naprawdę od początku chodzi. Zawsze wydawało
się, że jeśli ktoś miał kiedykolwiek kompletnego fioła na punkcie wiedzy, to
byli albo jacyś marksiści, albo masoni, czy inni okultyści. Ci którzy uznali,
jak – za podszeptem szatana – nasi pierwsi rodzice, że wiedza jest czymś
absolutnie pięknym. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ktoś kto się uważa za
konserwatystę da się zaczadzić do tego stopnia czymś tak fałszywym jak wiedza.
A tu proszę, mamy takiego Wielomskiego. I co on zrobi z tym wszystkim, co
przeczytał w tych swoich głupkowatych książkach? Jeśli idzie o dzień
dzisiejszy, może najwyżej przestać chodzić do kościoła, albo sobie otworzyć
inny. A w dalszej perspektywie, to już faktycznie pozostaje mu kupić sobie ten
pistolet.
Uważam mianowicie, że jest coś
bardzo szczególnego w imieniu Lucyfer. Ten Który Niesie Światło. Zaznaczmy –
światło zupełnie niepotrzebne, zupełnie zbędne, światło nie oświetlające
niczego innego, jak tylko siebie. Światło z którego wyniknąć może wyłącznie
grzech. Po co? Od tak, dla zabawy. Dla diabelskiej uciechy. Żeby zaliczyć
kolejne opętanie. Bo tak to właśnie jest. Wielomski jest najzwyczajniej w
świecie opętany. Siedziałem sobie wczoraj pod tą góralską chałupą, patrzyłem na
lekko zamglone góry, czułem jak leciutko deszcz mi kapie na głowę i wiedziałem,
że inaczej mój biedny rozum tego opisać nie da rady.
Przypominam, że
książki nasze są do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjalniedzwiedz.pl, a moje
dodatkowo jeszcze można zamawiać pod mailowym adresem k.osiejuk@gmail.com.
Zachęcam gorąco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.