niedziela, 13 maja 2018

O ludziach, którzy wzięli cierpienie za gardło i je zadusili


Kiedy napisałem wczorajszą notkę o proteście Adriana, Kuby i ich mam, pomyślałem, że sprawa jest na tyle kluczowa, że zostawię tu ów tekst jeden dzień dłużej, jednak przez ten cały czas chodził mi po głowie mój kolega Czesiu i pomyślałem, że przypomnę wspomniany wcześniej rozdział mojej książki o markach, dolarach, bananach i pewnym biustonoszu, w taki sposób by sprawę ostatecznie zamknąć. A zatem proszę bardzo. Oto mój kumpel Czesiu.    


      Dom do którego się przeprowadziliśmy po latach użerania się z niemiecką rodziną państwa Bilgerów, to długi, ośmiopiętrowy blok, z podwójnym tarasem na wysokości ósmego piętra. Oryginalnie chyba, całe to ósme piętro stanowiły strychy, jednak w pewnym momencie znajdujące się tam pomieszczenia zostały podzielone ściankami, i zagospodarowane na mieszkania, do których wejściowe drzwi prowadziły od jednego z tych tarasów.  W jednym z tych mieszkań mieszkał mój wielki, dziś już nieżyjący, przyjaciel imieniem Czesiu.
      Czesiu był w moim wieku i mieszkał z ciocią, siostrą swojej mamy, która umarła, gdy go rodziła, i jej mamą, tak zwaną Babcią. A zatem mieszkali oni tam w trójkę. Czesiu, Ciocia i Babcia – tak się do nich wszystkich zwracaliśmy: Czesiu, Ciociu, Babciu. Kiedy Czesiu miał roczek, zachorował na postępujący zanik mięśni i jego ojciec zostawił go na wychowanie Cioci i Babci.
      Ciocia była wówczas 18-letnią, niezwykle piękną dziewczyną i kiedy okazało się, że trzeba się będzie zająć Czesiem, postanowiła poświęcić życie właśnie jemu. Czesiu nigdy nie chodził, a przez to że jego mięśnie były zbyt słabe, od dziecka był uwięziony w specjalnym gorsecie. Przez całe jego życie – a żył ponad 40 lat – Ciocia i Babcia nosiły go, myły, obsługiwały go w łazience i ubikacji. Mówi mi dziś Ciocia, że ona nie może zrozumieć, skąd ona miała tyle siły. W pewnym momencie on ważył 50 kilo, a ona go przenosiła tak jak się nosi małe dziecko. Bez najmniejszego wysiłku. Ale ona nie umie zrozumieć jeszcze czegoś. Jak to możliwe, że ona przez te wszystkie lata ani razu nie zachorowała. Pewnie dlatego, że wiedziała, iż jej na chorowanie nie stać. Po prostu.
      Czesiu był człowiekiem bardzo mądrym, inteligentnym i wykształconym. Bardzo dużo czytał, dużo myślał i bardzo dużo się modlił. Słuchał muzyki, interesował się wszystkim i wszystko wiedział. Umiał naprawiać sprzęt elektroniczny. Robił też bardzo dobre czarno-białe zdjęcia, które sam wywoływał. Wiele z nich mam do dziś.
       No  i miał coś czego mu zawsze zazdrościłem. Nikt tak jak on nie potrafił robić wrażenia na dziewczynach. Siedział w tym swoim krześle, lekko odchylony do tyłu, z tym pozornie pogardliwym uśmiechem na twarzy i zmrużonymi oczyma i śmiał się tak jak nikt nie potrafił. Dziewczyny, które miały to szczęście się z nim znać, wszystkie jak jedna po pewnym czasie były w nim po uszy zakochane, a ponieważ wiedziały, że choćby ze względu na jego chorobę, sprawa jest beznadziejna, już tylko cierpiały. Ten jego talent, jak idzie o relacje z dziewczynami bardzo mi się przydawał, ile razy zdarzało mi się zakochać w którejś z moich koleżanek. To on mnie zawsze potrafił uchronić od kolejnej kompromitacji, tłumacząc jak dziecku, żebym nie robił z siebie błazna tam gdzie mnie nikt nie chce.
       Nigdy nie miał specjalnego wózka inwalidzkiego. Na spacery wyjeżdżał zwykłym wózkiem dziecięcym, ze specjalnie wzmocnionym podwoziem, tak by mogło ono utrzymać osobę dorosłą. Ile razy trzeba było wyjść na świeże powietrze, Ciocia pakowała go do tego wózka, zwoziła go z ósmego piętra na dół, następnie znosiła ten wózek po kilku schodkach… no i już – można było jechać. Po wielu latach tej mordęgi, udało się załatwić przeprowadzkę do mieszkania w tym samym bloku, tyle że na pierwszym piętrze. W ten sposób, wyjścia na spacer stały się zdecydowanie bardziej wygodne. Prosto z mieszkania wjeżdżał Czesiu do windy, windą zjeżdżał do piwnicy, a z piwnicy – już bez pośrednictwa schodów – można było wyjechać na podwórko. A dalej już, jak po maśle.
      Po kilku latach, postanowiono w bloku wymienić wszystkie windy, w rezultacie czego drzwi do nich zostały na tyle zwężone, że wózkiem nie dało się już wjechać. Czesiu został uwięziony na tym swoim pierwszym piętrze. Oczywiście Ciocia wielokrotnie zwracała się do odpowiednich instytucji, w tym oczywiście do czegoś, co wciąż chyba nosi dumną nazwę Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, by zainstalowano dla niego specjalną windę, albo chociaż położono na schodach coś w rodzaju szyn, jednak bez efektu. W tej sytuacji, ile razy uznano, że przydałoby się wyjść na spacer, trzeba było Czesia znosić po parędziesięciu schodach, razem oczywiście z tym wózkiem.
       Byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Odwiedzałem go często, jak najczęściej, jednak z biegiem lat te wizyty topniały, chyba głównie dlatego, że wszyscyśmy się robili coraz starsi, ja miałem swoje życie, które mnie zaczęło, jak to życie,  wciągać, przyszły lata 90. i wtedy pojawił się ów nigdy dotychczas w naszym świecie tak intensywnie obecny czas, który zawsze mnie wyprzedzał o kilka długości. A więc widywaliśmy się rzadziej, rozmawialiśmy głównie przez telefon, a i to też bardzo, coraz bardziej zdawkowo, a ja wciąż, gdyby ktoś mnie spytał, kto jest moim najbliższym kolegą, wymieniłbym właśnie jego.
      Ale też był inny powód. Rzecz w tym, że Czesiu był coraz słabszy i trudno mu było przyjmować gości. Ile razy przychodziłem, widziałem, jak on się męczy, i coraz częściej miałem wrażenie, że jego te wizyty zbyt dużo kosztują. Któregoś dnia zadzwonił do mnie, i poinformował, że już ledwie potrafi oddychać, i w związku z tym zabierają go do szpitala.
       Z jednej strony jest mi głupio, że nie umiałem na tę okoliczność wymyślić nic mądrego, a z drugiej cieszę się, że znalazłem to jedno miejsce w moich myślach, by go poprosić, by kiedy już się znajdzie Tam, miał na mnie i na moją rodzinę oko. Obiecał, że zrobi, co będzie mógł. Do dziś mam bardzo silne wrażenie, że może wiele. I stąd te modlitwy.


To jest zaledwie jeden z wielu rozdziałów wspomnianej książki. Jeśli ktoś ma na tyle wrażliwości by sięgnąć głębiej, proszę o kontakt pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Dedykacja w cenie.  


3 komentarze:

  1. Toś ty Osiej mieszkoł na Curie-SkLodowskiej? Niedaleko mje,. No że jo cie nie znoł.

    https://www.google.pl/maps/@50.2518353,19.0133785,3a,75y,304.4h,90.11t/data=!3m6!1e1!3m4!1s6a31JqirOc-eesrELZEMbA!2e0!7i13312!8i6656?hl=pl

    OdpowiedzUsuń
  2. @Manfred Polok
    Okna miałem na Skłodowską.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam to opowiadanie. Bardzo budujące, aż wstyd wobec większości ludzi. Za miłość ich powinni wynieść na ołtarze.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...