Kiedy napisałem
wczorajszą notkę o proteście Adriana, Kuby i ich mam, pomyślałem, że sprawa
jest na tyle kluczowa, że zostawię tu ów tekst jeden dzień dłużej, jednak przez
ten cały czas chodził mi po głowie mój kolega Czesiu i pomyślałem, że przypomnę
wspomniany wcześniej rozdział mojej książki o markach, dolarach, bananach i
pewnym biustonoszu, w taki sposób by sprawę ostatecznie zamknąć. A zatem proszę
bardzo. Oto mój kumpel Czesiu.
Dom do
którego się przeprowadziliśmy po latach użerania się z niemiecką rodziną
państwa Bilgerów, to długi, ośmiopiętrowy blok, z podwójnym tarasem na
wysokości ósmego piętra. Oryginalnie chyba, całe to ósme piętro stanowiły
strychy, jednak w pewnym momencie znajdujące się tam pomieszczenia zostały
podzielone ściankami, i zagospodarowane na mieszkania, do których wejściowe
drzwi prowadziły od jednego z tych tarasów.
W jednym z tych mieszkań mieszkał mój wielki, dziś już nieżyjący,
przyjaciel imieniem Czesiu.
Czesiu był w
moim wieku i mieszkał z ciocią, siostrą swojej mamy, która umarła, gdy go
rodziła, i jej mamą, tak zwaną Babcią. A zatem mieszkali oni tam w trójkę.
Czesiu, Ciocia i Babcia – tak się do nich wszystkich zwracaliśmy: Czesiu,
Ciociu, Babciu. Kiedy Czesiu miał roczek, zachorował na postępujący zanik
mięśni i jego ojciec zostawił go na wychowanie Cioci i Babci.
Ciocia była
wówczas 18-letnią, niezwykle piękną dziewczyną i kiedy okazało się, że trzeba
się będzie zająć Czesiem, postanowiła poświęcić życie właśnie jemu. Czesiu
nigdy nie chodził, a przez to że jego mięśnie były zbyt słabe, od dziecka był
uwięziony w specjalnym gorsecie. Przez całe jego życie – a żył ponad 40 lat –
Ciocia i Babcia nosiły go, myły, obsługiwały go w łazience i ubikacji. Mówi mi
dziś Ciocia, że ona nie może zrozumieć, skąd ona miała tyle siły. W pewnym
momencie on ważył 50 kilo, a ona go przenosiła tak jak się nosi małe dziecko.
Bez najmniejszego wysiłku. Ale ona nie umie zrozumieć jeszcze czegoś. Jak to
możliwe, że ona przez te wszystkie lata ani razu nie zachorowała. Pewnie
dlatego, że wiedziała, iż jej na chorowanie nie stać. Po prostu.
Czesiu był
człowiekiem bardzo mądrym, inteligentnym i wykształconym. Bardzo dużo czytał,
dużo myślał i bardzo dużo się modlił. Słuchał muzyki, interesował się wszystkim
i wszystko wiedział. Umiał naprawiać sprzęt elektroniczny. Robił też bardzo
dobre czarno-białe zdjęcia, które sam wywoływał. Wiele z nich mam do dziś.
No i miał coś czego mu zawsze zazdrościłem. Nikt
tak jak on nie potrafił robić wrażenia na dziewczynach. Siedział w tym swoim
krześle, lekko odchylony do tyłu, z tym pozornie pogardliwym uśmiechem na
twarzy i zmrużonymi oczyma i śmiał się tak jak nikt nie potrafił. Dziewczyny,
które miały to szczęście się z nim znać, wszystkie jak jedna po pewnym czasie
były w nim po uszy zakochane, a ponieważ wiedziały, że choćby ze względu na
jego chorobę, sprawa jest beznadziejna, już tylko cierpiały. Ten jego talent,
jak idzie o relacje z dziewczynami bardzo mi się przydawał, ile razy zdarzało
mi się zakochać w którejś z moich koleżanek. To on mnie zawsze potrafił
uchronić od kolejnej kompromitacji, tłumacząc jak dziecku, żebym nie robił z
siebie błazna tam gdzie mnie nikt nie chce.
Nigdy nie
miał specjalnego wózka inwalidzkiego. Na spacery wyjeżdżał zwykłym wózkiem
dziecięcym, ze specjalnie wzmocnionym podwoziem, tak by mogło ono utrzymać
osobę dorosłą. Ile razy trzeba było wyjść na świeże powietrze, Ciocia pakowała
go do tego wózka, zwoziła go z ósmego piętra na dół, następnie znosiła ten
wózek po kilku schodkach… no i już – można było jechać. Po wielu latach tej
mordęgi, udało się załatwić przeprowadzkę do mieszkania w tym samym bloku, tyle
że na pierwszym piętrze. W ten sposób, wyjścia na spacer stały się zdecydowanie
bardziej wygodne. Prosto z mieszkania wjeżdżał Czesiu do windy, windą zjeżdżał
do piwnicy, a z piwnicy – już bez pośrednictwa schodów – można było wyjechać na
podwórko. A dalej już, jak po maśle.
Po kilku
latach, postanowiono w bloku wymienić wszystkie windy, w rezultacie czego drzwi
do nich zostały na tyle zwężone, że wózkiem nie dało się już wjechać. Czesiu
został uwięziony na tym swoim pierwszym piętrze. Oczywiście Ciocia wielokrotnie
zwracała się do odpowiednich instytucji, w tym oczywiście do czegoś, co wciąż
chyba nosi dumną nazwę Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób
Niepełnosprawnych, by zainstalowano dla niego specjalną windę, albo chociaż
położono na schodach coś w rodzaju szyn, jednak bez efektu. W tej sytuacji, ile
razy uznano, że przydałoby się wyjść na spacer, trzeba było Czesia znosić po
parędziesięciu schodach, razem oczywiście z tym wózkiem.
Byliśmy
wielkimi przyjaciółmi. Odwiedzałem go często, jak najczęściej, jednak z biegiem
lat te wizyty topniały, chyba głównie dlatego, że wszyscyśmy się robili coraz
starsi, ja miałem swoje życie, które mnie zaczęło, jak to życie, wciągać, przyszły lata 90. i wtedy pojawił
się ów nigdy dotychczas w naszym świecie tak intensywnie obecny czas, który
zawsze mnie wyprzedzał o kilka długości. A więc widywaliśmy się rzadziej,
rozmawialiśmy głównie przez telefon, a i to też bardzo, coraz bardziej
zdawkowo, a ja wciąż, gdyby ktoś mnie spytał, kto jest moim najbliższym kolegą,
wymieniłbym właśnie jego.
Ale też był
inny powód. Rzecz w tym, że Czesiu był coraz słabszy i trudno mu było
przyjmować gości. Ile razy przychodziłem, widziałem, jak on się męczy, i coraz
częściej miałem wrażenie, że jego te wizyty zbyt dużo kosztują. Któregoś dnia
zadzwonił do mnie, i poinformował, że już ledwie potrafi oddychać, i w związku
z tym zabierają go do szpitala.
Z jednej
strony jest mi głupio, że nie umiałem na tę okoliczność wymyślić nic mądrego, a
z drugiej cieszę się, że znalazłem to jedno miejsce w moich myślach, by go
poprosić, by kiedy już się znajdzie Tam, miał na mnie i na moją rodzinę oko.
Obiecał, że zrobi, co będzie mógł. Do dziś mam bardzo silne wrażenie, że może
wiele. I stąd te modlitwy.
To jest zaledwie
jeden z wielu rozdziałów wspomnianej książki. Jeśli ktoś ma na tyle wrażliwości
by sięgnąć głębiej, proszę o kontakt pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Dedykacja w cenie.
Toś ty Osiej mieszkoł na Curie-SkLodowskiej? Niedaleko mje,. No że jo cie nie znoł.
OdpowiedzUsuńhttps://www.google.pl/maps/@50.2518353,19.0133785,3a,75y,304.4h,90.11t/data=!3m6!1e1!3m4!1s6a31JqirOc-eesrELZEMbA!2e0!7i13312!8i6656?hl=pl
@Manfred Polok
OdpowiedzUsuńOkna miałem na Skłodowską.
Pamiętam to opowiadanie. Bardzo budujące, aż wstyd wobec większości ludzi. Za miłość ich powinni wynieść na ołtarze.
OdpowiedzUsuń