niedziela, 25 października 2020

Donald Tusk, czyli elegia na odejście

 

Dziś, troszkę dla nabrania oddechu, chciałbym zamieścić mój najświeższy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Bardzo lekki, bo i temat nieciężki. Bardzo proszę.

 

      Nie wiem czy czytelnicy „Warszawskiej” zwrócili uwagę na moment, w którym Donald Tusk zwolnił stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej i przez swoich niemieckich animatorów został skierowany do organizowania pracy jednej z wchodzących w skład Parlamentu Europejskiego partii. Z naszego punktu widzenia, a więc z pozycji ludzi dla których Unia Europejska jako taka, wraz z tworzącymi ją licznymi strukturami, stanowi projekt na tyle absurdalny, że nie ma najmniejszego znaczenia – prawdopodobnie również finansowego, bo tam, jak w porządnym kołchozie, nikt nie jest ani szczególnie poniżony, ani wywyższony – czy się jest tam posłem jakiejś egzotycznej paroosobowej partii komunistycznej, czy wspomnianym Przewodniczącym Rady Europejskiej, jednak obserwując zachowanie Donalda Tuska, widzę, że to co się stało, stanowiło dla niego cios któremu psychicznie on zwyczajnie nie podołał.

       Popatrzmy z czym mamy do czynienia. Oto człowiek, który przez bite pięć lat robił to co najbardziej ukochał, czyli brylował na międzynarodowych salonach, zadawał szyku w tak zwanym „lengłydżu”, pozował do zdjęć z przywódcami największych i najbardziej eksponowanych państw świata, a za to wszystko przez te wszystkie lata otrzymywał miesiąc w miesiąc grubo ponad €30 000, plus na zakończenie dodatkowe ponad €300 000 odprawy, plus obietnicę emerytury 30 tys. zł miesięcznie. I oto ten sam człowiek, gdy przychodzi moment, że w światowych mediach, nagle w tych wszystkich miejscach i obok tych wszystkich osób, o które on się wcześniej ocierał, widzimy kogoś zupełnie innego, najpierw popada w kompletny stupor, a następnie stopniowo zaczyna tracić przytomność.

       Wydawałoby się, że po tych pięciu latach prawdziwego używania, mógłby Donald Tusk pójść na przysłowiowe ryby, albo za zarobione pieniądze, do czasu aż mu sił starczy, zwiedzać świat. W końcu on ma już swoje sześćdziesiąt parę lat, nie wiadomo ile jeszcze pociągnie, więc mógłby naprawdę spróbować poużywać życia. I chrzanić Małgosię. W końcu przy osiągniętym już przez niego poziomie zdemoralizowania, raz że w ogóle nie wiadomo, czy on już sobie nie znalazł czegoś na boku, a dwa – jak mówię, chrzanić Małgosię. Niech jej odpali bańkę lub dwie, a ona będzie wiedziała, jak to wykorzystać.   

       Tymczasem on, niegdyś Wielki Donald, nie dość że zaczyna się prezentować publicznie jak pierwszy lepszy menel spod dworca, zarośnięty, z podkrążonymi oczami i szarą cerą, to jeszcze, wzorem samego Lecha Wałęsy, czepia się komputera i zaczyna się udzielać jako rasowy internauta. Od czasu gdy Andrzej Duda po raz drugi został wybrany przez Polaków prezydentem, mam wrażenie, że niemal cała publiczna aktywność Donalda Tuska ograniczyła się do Twittera i to w dodatku na poziomie najbardziej najgłupszej pyskówki. Ostatnio zamieścił on tam komentarz, w którym się pochwalił, że za jego rządów wybudowano więcej Orlików niż w czasie pandemii zakupiono respiratorów.

       Na ile zdążyłem zaobserwować, ów tweet został kompletnie zlekceważony. Niech więc ten felieton będzie moim gestem wobec tego nieszczęśnika.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...