Dziś może przedstawię tu swój
najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety”, może nieco poważniejszy niż się
ostatnio przyzwyczailiśmy, ale w końcu raz na jakiś czas nie zaszkodzi.
Pamiętam jak
przed wielu laty rozmawiałem z kolegą ateistą. W pewnym momencie zapytałem
kolegę, czy chciałby założyć rodzinę i mieć dzieci, a kiedy mi odpowiedział, że
owszem, zadałem pytanie, które wydało mi się wówczas najbardziej logiczne: Po
co? Po co mu rodzina, a już zwłaszcza dzieci, gdy jego zdaniem w życiu nie
chodzi o nic innego jak przeżyć ten mikroułamek wieczności i umrzeć? Jeśli się
bowiem zastanowić, to możliwości są dwie: albo skazujemy się najpierw na
bezsensowne cierpienie i strach przed nicością, albo używamy życia póki można,
a na starość prosimy o zastrzyk. Jeśli człowiek ma dzieci, przede wszystkim
o używaniu życia mowy nie ma, natomiast albo owe niewinne istoty skazuje się na
wspomniane bezsensowne cierpienie, a siebie na wszelkiego rodzaju kłopoty,
również finansowe, albo za tym stoi kompletnie bezmyślna inwestycja, dla której
nie ma usprawiedliwienia. Kolega, proszę sobie wyobrazić, zadumał się przez
chwilę i nic na to nie odpowiedział.
A ja dziś po latach myślę sobie, że on
miał okropnego pecha, że tamtą rozmowę prowadził przed laty, kiedy nawet jeśli
już gdzieś tam się rodziła, to jeszcze nie była wystarczająco popularna
nowoczesna myśl o nazwie „antynatalizm”. Na czym to coś polega? Otóż osoby zainteresowane
twierdzą, że najlepiej dla człowieka jest się nie narodzić, a jeśli już, to jak
najszybciej umrzeć, bo w sytuacji w jakiej się wszyscy znaleźliśmy, nie ma mowy
o jakimkolwiek szczęściu. Tu zresztą antynataliści okazali się znacznie
bardziej konsekwentni niż starzy ateiści: tamci przynajmniej uważali, że zanim
się zestarzeją i odbiorą sobie życie, pieniądze, alkohol, kobiety i dobra
zabawa pozwolą im się na chwilę życiem upoić, dziś natomiast chodzi już tylko o
doprowadzenie świata do autodestrukcji.
Jeśli ktoś myśli, że ja żartuję lub w
najlepszym wypadku przesadzam, chciałbym zwrócić uwagę, że w tych dniach w
Kanadzie ruszyła zakrojona na bardzo szeroką skalę kampania, prowadzona przez
organizację pod nazwą „Jedna Planeta, Jedno Dziecko”, której celem, jak sama
nazwa wskazuje, jest doprowadzenie do tego, by ludzie wydawali na świat tylko
jedno dziecko. Osoby za ową kampanią stojące wprawdzie udają, że im chodzi
wyłącznie o to, by nasze ulice nie były tak zakorkowane, a świat zrobił się na
tyle przestronny, by ludzie, zwierzęta i rośliny zaczęły wreszcie żyć w pełnej
symbiozie, ale my oczywiście wiemy, że na końcu tego planu stoi koniec prawdziwy,
a za nim przekonanie o tym, że lepiej nam się było nie narodzić.
A ja mam już tylko nadzieję, że w tej
wojnie ideologicznej, która jest obecnie prowadzona na tak wielu frontach,
przyjdzie ktoś odpowiednio ważny i zapyta: A co z Czarnymi, których życie
podobno ma przecież znaczenie? By już nie wspomnieć o osobach niebinarnych. Oni
też się mają przestać rodzić? No, no. Tu jednak zachęcałbym do pewnej
ostrożności.
Jak się to gdzieniegdzie pisze, Chimeryka. Z tym, że Chińczycy są już mądrzejsi
OdpowiedzUsuń