W ostatnich dniach z pewnym zdziwieniem
zauważam, że znane mi w większym lub mniejszym stopniu osoby, dotychczas z
należnym spokojem obserwujące rozwój wydarzeń na politycznej scenie, zaczynają
jedna po drugiej wpadać w panikę, która manifestuje się głównie w wieszczeniu
nieuniknionego upadku miłościwie nam panującej od pięciu już lat władzy Prawa i
Sprawiedliwości. I pewnie bym na owym zdziwieniu poprzestał, gdyby nie to, że
co chwilę któryś ze znajomych pyta mnie, co ja o tym wszystkim sądzę i czy nie
wydaje mi się, że oto następuje koniec tego naszego projektu. Odpowiadam więc
zupełnie szczerze, że ja nie zauważam nic takiego, czego bym nie zauważał przez
minione 15 lat, a więc czas bardzo zmiennych losów PiS-u i jego przywództwa. No
i wtedy pojawiają się nazwiska: Ardanowski, Sasin, Lichocka, Moskal, Ziemkiewicz,
Szumowski, Wielgucki, Jackowski, Suski i znów to samo pytanie: czy ja nie
widzę, co się dzieje? No a ja znów odpowiadam, że widzę, ale to nie jest nic
takiego, czego bym nie widział wcześniej. Powiem więcej: to co widzę dziś ma
się nijak do tego, czym się ewentualnie mogłem martwić trzy, pięć, dziesięć,
czy piętnaście lat temu. Wszystko na nic. A więc w momencie gdy pewnie
wypadałoby splunąć, należy wyjaśniać. A zatem wyjaśniam.
Otóż przede wszystkim ja wciąż bardzo
dobrze pamiętam te wszystkie przypadki, gdy koniec Prawa i Sprawiedliwości
wróżyli nie tylko internetowi komentatorzy, ale ogólnopolskie media oraz
politycy ze wszystkich stron sceny. Pamiętam bardzo dobrze strasznie przenikliwe
analizy takich mędrców jak Piotr Semka, Rafał Ziemkiewicz, Tomasz Sakiewicz,
jeden czy drugi Karnowski, ale też kolejne wystąpienia prawicowych polityków,
takich jak Jacek Kurski, Adam Bielan, Jerzy Polaczek, czy Zbigniew Ziobro,
którzy ustawiali się w szeregu, by wyskakiwać z niechybnie już tonącego okrętu,
i wszyscy oni jednym głosem powtarzali, jak to tym razem to już naprawdę koniec.
I nigdy żaden koniec nie nastąpił, wręcz przeciwnie, ów projekt stał mocno na
nogach i potrafił nawet osiągnąć najbardziej spektakularną serię zwycięstw. A
przypominam: wtedy partia mogła zaledwie marzyć o pozycji, którą utrzymuje
dzisiaj.
Więc to po pierwsze. Ja jednak wciąż też
pamiętam wszystkie te przypadki, kiedy sam dostawałem cholery na różnego
rodzaju osoby czy zdarzenia, które były tolerowane przez Jarosława
Kaczyńskiego, a parę razy nawet i na niego samego. Prowadzę ten blog od ponad
12 lat i – wbrew wciąż powtarzającym sie oskarżeniem – gdy chodzi o Prawo i
Sprawiedliwość, nigdy nie wpadłem w ten rodzaj entuzjazmu, który by mnie
pozbawiał zdolności oceny tego co się dzieje. I nigdy też nie osiągnąłem
poziomu, na którym bym nie mógł sobie pozwolić pisać na każdy możliwy temat
wszystko to co mi leży na sercu. Dlatego też choćby na takim Twitterze większość
osób, które potraktowały mnie wrogą blokadą, to ludzie w pewnym momencie bardzo
mocno związani właśnie z szeroko pojętą prawicą, w tym jak najbardziej z Prawem
i Sprawiedliwością. Nigdy nie prowadziłem tu żadnej statystyki, również w
czasach niesławnego Salonu24, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że
zdecydowana większość osób mi serdecznie wrogich, to nie geje, lesbijki, żydzi,
czy komuniści, ale jak najbardziej nasi „prawi”. O co oni mieli do mnie
pretensje? Otóż o to mianowicie, że ja wyciągałem swój brudny palec w stronę
Prawa i Sprawiedliwości i mówiłem jasnym tekstem, że oni mają się natychmiast
przestać kompromitować.
Nie trzeba zresztą daleko sięgać. Oto
przypominamy sobie, nie taki żart, z jakim mamy do czynienia dziś, ale
prawdziwy kryzys, kiedy to przez nieodpowiedzialne kompletnie zachowanie
Antoniego Macierewicza między rządem a Prezydentem doszło do sytuacji, gdzie w
pewnym momencie wydawało się, że to już naprawdę koniec. Ja mogę dziś na
palcach wymieniać ludzi, którzy się na mnie śmiertelnie obrazili za to, jak ja
wówczas potraktowałem Antoniego Macierewicza. I do tego mogę dodać jeszcze
tych, którzy już po tym jak przez tego durnia musiał zostać wymieniony cały
rząd, mieli do mnie pretensje, że ja mam pretensje o to, że on jest wciąż przez
partię traktowany z powagą.
Pamiętam dawny bardzo wywiad z
Jarosławem Kaczyńskim, który na zarzut, że on nie ma ręki do ludzi,
odpowiedział, że owszem, błędy były, ale to nie one są najgorsze, lecz fakt, że
dziś jest rzeczą absolutnie wykluczoną stworzenie partii czysto kadrowej, a w
tej sytuacji należy brać to co jest. Ja oczywiście wolałbym o wiele bardziej,
by dyrektorem jego biura nie był ten bezczelny gówniarz, lecz słynna pani
Basia, żywcem wyjęta prosto z sekretariatu towarzysza Jabłońskiego, no ale,
przepraszam bardzo, proszę ode mnie nie wymagać, żebym ja, przez to, że
Jarosław Kaczyński sobie wymienił pierwszego asystenta, uznał, że mnie los
Polski już nie interesuje. Albo że ja za trzy lata nie pójdę na wybory, bo
ministrem rolnictwa przestał być Jan Krzysztof Ardanowski. Nie ma ani ludzkiej
ani jakiejkolwiek nadprzyrodzonej siły, bym po swoich doświadczeniach z posłem
Tarczyńskim, redaktorem Sakiewiczem, czy ministrem Macierewiczem – a przecież,
by ich wszystkich wymienić, nie starczyłoby miejsca na jedną notkę – nagle się
przejął tym, że minister Szumowski coś kręcił z tym swoim koronawirusem.
Polska jest dziś w stanie wojny nie tyle
związanej z pandemicznym atakiem, prowadzonym nie wiadomo skąd, ani przez kogo,
lecz wojny ściśle cywilizacyjnej. Ja sam właśnie przeszedłem na emeryturę i
choć bardzo chciałbym dożyć stu lat, liczę każdy dzień i mam nadzieję, że nie
będzie mi nigdy dane stanąć oko w oko z zepsuciem, z jakim mamy do czynienia
już niemal wszędzie dookoła. Mam tez oczywiście nadzieję, że również moje
dzieci i wnuki, kiedy mnie już nie będzie, będą żyły w tym huxleyowym
rezerwacie. No ale jest coś jeszcze. mam też wielką nadzieję, że doczekam dnia
gdy zobaczę gdzieś nazwisko Janusz L. Jeśli Jarosław Kaczyński mi tego nie
załatwi, to wrócę do tej rozmowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.