Po raz pierwszy opublikowałem tu ten tekst w roku 2009, a potem uznałem za konieczne go powtórzyć jeszcze dwa razy. Ponieważ jednak w tych dniach po raz kolejny pojawiła się w Polsce kwestia niemiecka, pomyślałem że nie zaszkodzi przypomnieć go po raz kolejny. Bezpośrednią jednak tego przyczyną był tekst, który, jak rozumiem, w ramach wspominania dawnych wspaniałych osiągnięć niemieckiego narodu, ni stąd ni z owąd opublikował Onet, a dotyczący opublikowanego w roku 1943 przez wydawnictwo Baedekera tak zwanego „turystycznego przewodnika” po Generalnym Gubernatorstwie. Oto interesujący nas, przypomniany przez Onet, fragment:
„Kraków?
Stare niemieckie miasto, które potrafi zachwycić! Przyjezdni mogą
tam wybierać spośród dwunastu hoteli, osiemnastu restauracji i dziewięciu
kawiarni. Mogą też pójść do kina, teatru, filharmonii, albo wziąć udział w
muzycznym wieczorku. Miłośników historii z pewnością zadowoli spacer po Adolf
-Hitler-Platz, gdzie stoi kościół Mariacki - najwspanialsza budowla tamtejszego
niemieckiego mieszczaństwa. Kraków... Tu rzeźbił Veit Stoβ, studiował Nikolaus
Kopernikus - znani Niemcy z Kraju Wisły, a teraz na wawelskim wzgórzu rezyduje
dr Hans Frank, który mozolnie przywraca tym ziemiom niegdysiejszy polor.
Z serca Generalnego Gubernatorstwa
warto wyruszyć dalej. Linie kolejowe na terytorium byłej Polski podczas niedawnej
wojny zostały co prawda w znacznej części zniszczone, ale teraz, pod nowym
zarządem, powoli podnoszą się z upadku. Na dworcach Niemcy są obsługiwani przy
oddzielnych okienkach, mają swoje poczekalnie, odrębne perony, w pociągach
czekają na nich wydzielone wagony. Kontakty
z tubylcami naprawdę można ograniczyć do absolutnego minimum, a w razie
potrzeby sięgnąć po podręczny słowniczek z podstawowymi zwrotami w języku
polskim. Choć to raczej miejscowi powinni starać się, by zrozumieć niemiecki [...].
W podróż można się też wybrać
samochodem. Stan dróg co prawda jest przeważnie zły, zaś liczba stacji
benzynowych i warsztatów nieporównanie niższa niż w starej Rzeszy, ale nic to.
Tutaj dokładnie tak, jak na kolei - wszystko idzie ku lepszemu. Główne trasy,
jak ta do Warszawy i Lwowa, posiadają już nawet niepylącą nawierzchnię. Tak,
czy inaczej w podróż dobrze zabrać ze sobą kanister, trochę części zamiennych i
więcej zapasowych dętek. A także broń. Tak, broń się może przydać, zwłaszcza, jeśli kto chciałby przemierzać
słabiej zaludnione tereny, albo obawia się, że nie dotrze do hotelu przed
zapadnięciem zmroku
[...].
A więc w
drogę! Do zdrojowych wód, w góry, do miast. Zachwycać się cudami natury i
wytworami germańskiego ducha”.
Czytam owe fragmenty w
Onecie i przyznaję, że tam oczywiście nie ma słowa o prawdziwych powodach
dzisiejszej publikacji. Oni wręcz używają tam takich słów jak „przerażający”, „kuriozalny”,
czy „upiorny”, nas jednak te słowa ani ziębią ani parzą, bo mamy swój rozum, swoje
emocje, a z nimi sobie radzimy znakomicie bez łaskawej pomocy obcych. Poza tym, podziwiając bardzo bardzo bogatą galerię zdjęć pokazującą, jak to choćby góralom w Zakopanem było dobrze pod niemieckim butem, wiemy że choć o wspomnianych powodach słowa nie ma, to obraz mówi sam za siebie, więc gdy chodzi o tę bandę folksdojczów, nie potrzebujemy dodatkowych słów. Skupmy się więc na samych panach.
I ja oczywiście byłbym bardzo szczęśliwy,
gdyby udało mi się w tym momencie napisać jakiś bardziej oryginalny komentarz,
poświęcony choćby temu, że rozmawiamy nie o początkach minionego tysiąclecia,
ale o samym centrum europejskiej cywilizacji, w czasach, których świadkowie
wciąż jeszcze żyją. Ale myślę że nie warto, i stąd właśnie przyszła mi do głowy
myśl, by przypomnieć tamten tekst, jeszcze sprzed 11 lat. O niemiectwie. Bardzo
proszę:
Kiedy wybuchła wojna, mój wujek,
brat mojej mamy, miał 6 lat i mieszkał w maleńkiej wiosce nad Bugiem. Któregoś
dnia przez wieś przejeżdżały okupacyjne oddziały niemieckie i żołnierze
postanowili zatrzymać się obok naszego domu. Ponieważ wyglądali jak żołnierze,
mieli dużo wojskowego sprzętu i w ogóle stanowili bardzo egzotyczną odmianę w
życiu małego dziecka, wujek mój – właśnie jak to dziecko – polazł tam za płot,
żeby popatrzeć na wszystko, co się tam działo. W pewnym momencie, jeden z
Niemców, przechodząc obok mojego wujka – ot tak sobie, z rozpędu – walnął go w
twarz tak mocno, że wujek się wywrócił, a następnie z płaczem pobiegł do
swojego ojca, a mojego dziadka. Opowiada mi wujek, że dziadek był bardzo dumnym
i dzielnym człowiekiem, który w sytuacjach tego typu niesprawiedliwości zawsze
reagował honorowo. A więc i tym razem, wziął mojego wujka za rękę i poszedł do
dowódcy tych żołnierzy, żeby powiedzieć mu co się stało. Niemiecki oficer
wysłuchał relacji dziadka, powiedział, że rozumie jego wzburzenie, ale z
formalnego punktu widzenia, nie ma powodów do interwencji. Polska jest krajem
okupowanym, Polacy mają prawa bardzo ograniczone, więc takie rzeczy mogą się
zdarzać.
Opowiada mi wujek, że on do
dziś, bardzo intensywnie, pamięta z tego zdarzenia jeden szczegół. On stał tam
z dziadkiem, dziadek obejmował go swoimi wielkimi, mocnymi ramionami, przed
nimi stał ten niemiecki oficer, a wujek czuł, jak dziadkowi drżą ze
zdenerwowania dłonie.
Kiedy wojna się skończyła,
wujek mój twierdzi, panowało na wsi powszechne przekonanie, że z powodu tego,
co Niemcy zrobili światu, niemieckie państwo przestanie istnieć. Dobrzy ludzie
bardzo szczerze wierzyli, że cały teren, który dotychczas był zamieszkały przez
Niemców zostanie zaorany, a na tej ziemi posadzi się kartofle. Co się miało
stać z samymi Niemcami, o tym już nikt nie myślał. Nikt się nad tym nie
zastawiał i – prawdę powiedziawszy – każdy miał tę kwestię głęboko w nosie.
Od zakończenia wojny upłynęło
już niemal 65 lat i – jak widzimy – Niemcy poradzili sobie ze sobą i ze swoją
historią zupełnie dobrze. Co ja mówię, zupełnie dobrze? Wręcz znakomicie! Nie
dość, że powoli, ale konsekwentnie przestali się czerwienić na dźwięk słowa „wojna”,
nie dość, że przestali się nerwowo wiercić na wspomnienie o tym, co się im
zagnieździło pod tymi nordyckimi czołami w pewnym momencie ich dziejów, nie
dość, że się zaczęli nagle w sposób zupełnie niewyobrażalny rozpychać, to
ostatnio – jak się dowiaduję – niektórzy z nich nabrali na tyle odwagi, że
zaczynają mi tłumaczyć, że w gruncie rzeczy cały ten chwilowy sukces ich
chorego projektu, nie mógłby być w połowie tak spektakularny, gdyby nie aktywna
współpraca ze strony tych wszystkich, których oni postanowili złapać za kark i wydusić
jak wszy. Jak się dowiadujemy, niemiecki tygodnik „Der Spiegel” przedstawił
ostatnio listę tych, z którymi Niemcy życzą sobie dzielić winę za to wszystko,
co się stało przed 70 laty. A na tej liście znalazł się również mój dziadek,
moja babcia, moja Mama, mój Tata, a może nawet i mój wujek. Może nawet i on.
Słucham w telewizji wyjaśnień
jednego z akredytowanych w Polsce korespondentów niemieckiej prasy, którego
nazwiska akurat nie chce mi się pamiętać, a który tłumaczy mi, że nic takiego
się nie dzieje. Że to z czym mamy do czynienia, to część zwykłej, historycznej
debaty, która się toczy w całej Europie. Staram się jakoś zrozumieć ten dziwny
skręt chorego umysłu. Staram się wyobrazić, co mógł mój dziadek zrobić, żeby
dziś ten Niemiec potrafił wykrzesać z siebie nieco więcej szacunku do Polski i
się zamknął. I jedyne co mi przychodzi do głowy, to tylko to, że miał zamiast
trząść tymi swoimi polskimi, chłopskimi dłońmi, wziąć nóż i poderżnąć szwabowi
gardło.
No a gdy chodzi o nas, to przede
wszystkim – choć boję się że to już zdecydowanie za późno – może warto by było
wrócić do pomysłu z kartoflami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.