Zacznę od wyjaśnienia, że przykładem z książki Duhigga pt. „Siła nawyku. Dlaczego robimy to, co
robimy i jak można to zmienić w życiu i biznesie” chciałem
posłużyć się już w innych, wcześniejszych tekstach. Jest on na tyle wymowny i
uniwersalny, że można wykorzystać go z powodzeniem przy różnych okazjach.
Opisuje bowiem pewien swoisty "modus operandi",
który pozwala osiągnąć założony cel z powodzeniem i trwale. Wymaga jedynie
konsekwencji i cierpliwości.
Co istotne, w sposobie tym tak naprawdę nie ma nic odkrywczego. Jestem
przekonany, że wielu z nas nie raz zastosowało go z powodzeniem w ogóle się nad
nim nie zastanawiając. Po prostu, tak jak zgodnie ze znaną maksymą intuicyjnie
czujemy, że nawet najdalsza podróż zaczyna
się od pierwszego kroku, tak samo skądś wiemy, że by osiągnąć finalny sukces,
potrzebujemy najpierw wygrać coś małego.
Dziś nie będę jednak pisał o przeczuciach, czy też naturalnej
umiejętności doboru właściwej metody, lecz o dobrze znanej, omówionej i co
najważniejsze z premedytacją stosowanej przez ludzi sprytnych i
zdeterminowanych tak zwanej „strategii małych zwycięstw”. Powód by wreszcie
teraz o niej wspomnieć jest bardzo dobry, gdyż przykład, którym zaraz się
posłużę idealnie wpisuje się dość głośny od kilku dni temat.
Ale po kolei.
Charles Duhigg w „Sile
nawyku” opisuje, jak w USA pod koniec lat sześćdziesiątych
ubiegłego wieku, organizacje starające się o uchylenie praw
umożliwiających ściganie z różnych paragrafów gejów ponosiły ciągłe porażki w
starciu z władzą ustawodawczą. Nic nie wskazywało, by istniała jakakolwiek szansa
na to, by Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne zaprzestało definiowania
homoseksualizmu jako zaburzenia psychicznego. Wreszcie, po wielu
niepowodzeniach, na początku lat siedemdziesiątych, jedna z lobbujących za
zmianą tego stanu rzeczy grup postanowiła zacząć od czegoś znacznie
skromniejszego, a mianowicie przekonania Biblioteki Kongresu, by
przeklasyfikowała książki traktujące o ruchu wyzwolenia osób homoseksualnych z
kategorii skupiającej pozycje dotyczące nienormalnych relacji seksualnych i przestępstw
z nimi związanych do innej, kojarzącej się mniej negatywnie. Po stosunkowo
niedługim czasie Biblioteka uległa temu żądaniu tworząc nową podgrupę
księbozbiorów nazwaną mniej więcej Homoseksualizm. Ruch wyzwolenia osób
homoseksualnych oraz ruch na ich rzecz.
Niby drobiazg, rzecz pozornie bez większego znaczenia; dotycząca czysto
porządkowego umiejscowienia książek na półkach, szkoda nawet wspominać.
Jak się szybko okazało, było to zdarzenie o
niebagatelnym, przełomowym znaczeniu.
Wieść o tej zmianie szybko rozeszła się po całym kraju.
Organizacje walczące o zwiększenie praw homoseksualistów zaczęły się na nią
powoływać i dzięki niej mogły z powodzeniem występować o dofinansowanie;
wreszcie jawnie homoseksualni politycy z różnych stanów postanowili ubiegać się
o urzędy powołując się właśnie na tę decyzję Biblioteki Kongresu.
Następnie „w roku 1973 Amerykańskie Towarzystwo
Psychiatryczne, po trwających kilka lat wewnętrznych dyskusjach, ponownie
sformułowało definicję homoseksualizmu, który nie był już zaburzeniem
psychicznym — otwierając tym samym drogę ustawom delegalizującym
dyskryminowanie ludzi ze względu na ich orientację seksualną.”*
Tak oto małe zwycięstwo, wydawałoby się że błahe i na mocno
niszowym polu, utorowało drogę sukcesowi, który w roku 1973 był przecież
zaledwie zalążkiem tego, co widzimy teraz.
Duhigg w „Sile nawyku” nadaje
temu triumfowi środowisk homoseksualnych wymiar raczej pozytywny, ale to nie ma
żadnego znaczenia. Jeżeli chcemy, wedle własnego uznania, możemy wskazywać coś
dokładnie odwrotnego utyskując, że tym właśnie kończy się danie komuś małego
palca. To zupełnie nieistotne z tego względu, że ocena samego mechanizmu w
żaden sposób nie wpływa na jego skuteczność i funkcjonowanie. On po prostu
działa. To jedyna lekcja, jaką powinniśmy wyciągnąć z tego przykładu. By tak
zwyczajnie nie mieć złudzeń.
Gdy więc wiceprezydent pogronkiewiczowej Warszawy Paweł Rabiej stwierdza, że nie
jest zwolennikiem zmieniania społeczeństwa na siłę; że jest za etapowaniem:
najpierw wprowadzi się związki partnerskie, potem równość małżeńską, a na
koniec przyjdzie czas na adopcję dzieci, to możemy mu tylko podziękować za
przypomnienie i - zapewne nieopatrzne tudzież zwyczajnie bezrefleksyjne lub
wręcz bezmyślne - wyartykułowanie wprost tego, co doskonale przecież czujemy.
Czy nam się to podoba czy nie, strategia małych kroków tak właśnie działa.
Powolutku, gdyż „małe zwycięstwa nie łączą się ze sobą gładko, bezszwowo,
seryjnie, sprawiając, że osiągnięcie każdego kolejnego małego zwycięstwa
przybliża nas o wyraźny krok do jakiegoś wcześniej określonego celu”**.
Obojetnie więc czego strategia ta by nie
dotyczyła, obroną przed nią jest nieustępowanie. Wydaje się, że innej opcji nie
ma.
*Charles Duhigg „Siła nawyku. Dlaczego robimy to, co
robimy i jak można to zmienić w życiu i biznesie”Copyright © for the Polish edition by Dom
Wydawniczy PWN, Warszawa 2013. Tłumaczenie: Małgorzata Guzowska. Str.
118-119
**Karl Weick. Tamże str. 118
Bardzo ciekawe z tą Biblioteką. Tyle że oni dziś mają znacznie łatwiej. O ile kiedyś musieli stworzyć fakt, tak w realu, tak jak ten katalog w Bibliotece by potem się na niego powoływać, dziś wystarczy tworzyć fakenewsa a powołają się na niego największe media i agendy.
OdpowiedzUsuńA z mediami można walczyć tylko mediami, i z tej perspektywy patrząc uważam, że te dziadostwo nie rozlało się po kraju tylko dlatego, że mamy TVP. A przede wszystkim dlatego, że Kurski dobrze wie jak działa metoda małych kroków.
"Tyle że oni dziś mają znacznie łatwiej."
OdpowiedzUsuńW sumie jest to też konsekwencją wcześniejsczego ustępstwa, czyli powszechnej zgody na upadek i bezkarność mediów.
"uważam, że te dziadostwo nie rozlało się po kraju tylko dlatego, że mamy TVP."
Zgadzam się. Nawet napisałem kiedyś o tym tekst :-)
http://przemsa.szkolanawigatorow.pl/telewizje-robi-sie-taka-jak-konkurencja-pozwala