Z okazji kolejnej rocznicy napaści
Związku Sowieckiego na Polskę, chciałbym przypomnieć swój tekst jeszcze z roku
2009. Od tego czasu nie mam nic nowego w tej kwestii do dodania.
Nie wiem absolutnie, jak to się stało, ale od czasu, jak zacząłem samodzielnie myśleć, czyli mniej więcej tak długo, jak sięgam pamięcią, nienawidziłem wszystkiego co ruskie. Prawie wszystkiego, ale o tym później. Ta moja niechęć do rosyjskich sportowców, do rosyjskiego języka, do rosyjskiej nauki, i – jakże by inaczej – do rosyjskiej wielkomocarstwowej polityki była o tyle dziwna, że moi rodzice i dziadkowie nigdy szczególnie mnie w tym kierunku nie prowadzili. On sami, oczywiście, nie znosili w sposób naturalny komuny i całej duszącej nas bolszewii, ale, o ile sobie przypominam, ten temat nigdy nie dominował naszych rozmów. Kiedy próbuję zgadnąć, jak to się stało, ze przez tyle lat potrafiłem w sobie pielęgnować tę moją nienawiść, to dochodzę do wniosku, że może ma rację pewien mój dobry kolega, który twierdzi, że to jest wszystko kwestią tego, kim się było w poprzednim wcieleniu i – na ile go znam – to on pewnie by mi powiedział, że mnie zapewne bolszewicy zamordowali w Katyniu, lub zatłukli po wojnie we Wronkach i teraz tak mam.
Czy jest to wina reinkarnacji, czy może
powody są zupełnie inne, fakt pozostaje faktem. Mój antykomunizm, a przy okazji
tę antyrosyjskość, nosiłem ze sobą zawsze jak relikwię. Kiedyś już tu się
chwaliłem, jak to w czasie moich studiów, odmówiłem współpracy z SB i jak ten
gest był z mojej strony aktem nie tyle odwagi, co absolutnie naturalnego
odruchu. Dziś, jeśli to zdarzenie przypominam, to już nie po to, żeby wypinać
pierś do orderów (choć, przyznaję, do dziś jest to moim zdaniem jedna z
piękniejszych rzeczy, jakie udało mi się w życiu wykonać). Robię to po to, żeby
jeszcze raz się zastanowić, jak to się stało, że w tamten dzień, kiedy
wiedziałem, że się prawdopodobnie ważą moje losy, powiedziałem temu ubowcowi,
żeby na mnie nie liczył. Nie byłem ani bojownikiem, ani bohaterem, ani
człowiekiem w sposób naturalny poszukujący adrenaliny. Nie byłem szczególnym
patriotą, nie nosiłem w klapie opornika, nie goniłem się z milicją po mieście.
Ale wtedy, tamtego ranka, wiedziałem na pewno, że prędzej dam się wyrzucić ze
studiów, niż zgodzę się pracować dla Ruskich. I wciąż nie wiem, dlaczego ja.
Piszę dziś o tym, bo mamy 17 września,
czyli rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę. Czyli rocznicę
wydarzenia, które przez wiele lat, było dla mnie centralnym punktem mojej
historycznej świadomości. Wydarzenia, o którym, jak idzie o historyczne
szczegóły, zawsze wiedziałem znacznie mniej, niż o 1 września i o wszystkim, co
się działo między nami, a Niemcami, ale które jak żadne inne sprawiało, że
czułem dumę z tego, że jestem Polakiem. Że to ja jestem członkiem tego narodu,
który został tak straszliwie zduszony przez to połączone i zorganizowane zło.
Myślę sobie, że ten mój brak wiedzy na temat tego, co się działo w latach wojny
po sowieckiej stronie, był trochę spowodowany tym, że w latach, kiedy się
wychowywałem, ten akurat temat praktycznie nie istniał, a – jak już wspomniałem
– w moim domu szczególnej atmosfery pod tym względem też nie było. Ale też tym,
że cała moja rodzina, w czasie wojny, raczej cierpiała z rąk Niemców, niż
Sowietów, a po wojnie żyła raczej w biedzie, ale za to w spokoju.
A mimo to, 17 września dla mnie znaczył
zawsze znacznie więcej, niż jakakolwiek inna historyczna data. I dziś, kiedy
piszę ten rocznicowy tekst, wiem, że muszę coś powiedzieć takiego, żeby nie
było wątpliwości, że ten dzień odpowiednio uczciłem. A więc, pamiętam, jak
kiedyś rozmawiałem z – nieżyjącą już dziś – babcią mojej żony, która w momencie
wybuchu wojny mieszkała we Lwowie. Opowiadała ona, jak przypomina sobie pociąg
stojący na dworcu we Lwowie, do którego Rosjanie pakowali mające być wywiezione
na Sybir polskie rodziny, wewnątrz pociągu był straszliwy ścisk, a na zewnątrz
panował równie straszliwy mróz. I od czasu do czasu, widać było, jak od ludzi z
pociągu, stojący na peronie odbierali zamarznięte na śmierć niemowlęta. Nie
wiem, czy to prawda, ale tak mi opowiadała babcia mojej żony, która podobno
stała wtedy na tym peronie i to wszystko widziała.
To byłoby jedyne właściwie wspomnienie,
jakiego stałem się przez te wszystkie lata biernym uczestnikiem, a dotyczące
początków tego, czego już jako bezpośredni obserwator miałem okazję dotykać
przez całe moje życie w komunie. Byłoby to wspomnienie jedyne, gdyby nie to, ze
dopiero co spotkałem się z moim wujkiem, o którym już tu parokrotnie
wspominałem, a który – w moim najszczerszym przekonaniu – jest najwybitniejszym
ekspertem od wszystkiego tego, co się wiąże z II Wojną Światową. Powiedział mi
on mianowicie, że po tym jak Niemcy uderzyli na Związek Sowiecki, w ciągu
bardzo krótkiego czasu do niemieckiej niewoli trafiło pięć milionów sowieckich
żołnierzy, z czego prawie milion wstąpiło do niemieckiej armii. Te miliony
jeńców wojennych zmarły następnie w straszliwej nędzy i rozpaczy, z głodu i z
chorób, w niemieckich obozach. Wujek mój twierdzi, że te pięć milionów w
większości poddało się głównie z głodu i z nadziei, że w niewoli przynajmniej
dostaną coś jeść. Mówi dalej mój wujek, że gdyby Niemcy zapewnili każdemu z
nich talerz gęstej zupy i kromkę chleba na dzień, to niemiecka armia
powiększyłaby się o pięć milionów wiernych żołnierzy. A tak, ci co nie zgodzili
się kolaborować, a jeśli zdezerterowali to tylko dlatego, że liczyli bardzo na
to, że ktoś wreszcie ich nakarmi, zwyczajnie zmarli.
Biedni sowieccy żołnierze. Tak sobie o
nich dziś myślę i teraz, kiedy piszę ten tekst i tyle razy wcześniej, kiedy
oglądałem wspaniałe rosyjskie filmy wojenne, które zawsze mnie wzruszały. Czy
to "Lecą żurawie", czy to "Dziecko wojny", czy "Ballada o żołnierzu"… zawsze sobie
myślałem, jak to fatalnie się dla nich ułożyło życie, że ktoś im któregoś dnia
kazał umierać za sowiecką ojczyznę i za światową rewolucję. I wtedy znów wracam
do tej sceny na dworcu we Lwowie w tamten mroźny wieczór, a później przypominam
sobie ten niemiecki dokument z pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami
skazujący więźnia na dwa dni karceru za zrobienie kupy za barakiem. I zaczynam
myśleć o Niemcach. I już się czuję pewniej. Tu teren jest czysty. Tu jest
zdecydowanie łatwiej.
I
to jest mój obiecany już parę tygodni temu wpis z okazji rocznicy napaści
Sowietów na Polskę i początku tej gehenny, dzięki której marszałek Komorowski
ze swoim kumplem Niesiołowskim mogą się dziś poczuć prawdziwymi politykami i
poślizgać się po temacie ludobójstwa i jego znamion.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.