Muszę
uczciwie przyznać, że tak jak chyba nigdy wcześniej ostatnio obserwowany atak
czystego bezbożnictwa tak mnie osłabił, że zwyczajnie poczułem niemoc. Najpierw
jakaś studentka medycyny oświadczyła publicznie, że gdy do niej do szpitala
zgłosi się jakiś homofob, to ona znajdzie sposób, by on tam sobie odpowiednio
pocierpiał. Po niej pojawiła się psycholożka i ta z kolei wyraziła oburzenie,
że dziecko sąsiadów podczas wychodzenia na spacer „drze pizdę” i ona życzy
sobie, by coś z tym zrobić. Po niej przyszła tak zwana behawiorystka i o pewnej
13-letniej dziewczynce spotkanej w Sieci napisała, że „dla
takich gówniar jest specjalne miejsce w piekle – trafiają tam ludzie kleszcze.
Roznoszą syf, zatruwają życie i są obrzydliwi”. A na koniec, by wszystko to skutecznie podsumować, pojawił się
pewien lekarz i zakomunikował, że coś takiego jak nienarodzone dziecko nie
istnieje, podobnie jak nie istnieje nienarodzony pies. Dziecko oraz pies są
dopiero wtedy gdy się urodzą.
To
zaledwie kilka przykładów tego co na fali tak zwanego „humanizmu” aktualnie się wyprawia w tak zwanej publicznej
przestrzeni, a ja, jak już wspomniałem, czuję że tracę siły. W tej sytaucji,
zanim ochłonę, chciałbym wspomnieć swój stary tekst, jeszcze z roku 2009, w
którym opowiedziałem pewną filmową historię, dla mnie nadzwyczaj ważną. Warto.
Nie
wiem, jak na to rozwiązanie zapatrują się współtwórcy tego bloga, ale wyszło na
to, że ani tekst pełen miłości o Marii z Egiptu nie był tekstem na Święta, ale
też ani, jak się okazuje – wbrew moim najszczerszym zapowiedziom – tekst
kolejny, ów pełen wściekłości wybuch o tatuażach. Może gdyby Smiłowicz siedział
cicho. Może wtedy. Ale w sytuacji, gdy on sam tę sprawę ostatecznie zamknął,
czuję że trzeba coś z tym zrobić. Jutro Wigilia, pojutrze ten wielki, radosny
Dzień Narodzenia. Trzeba coś zrobić. Kilku z przyjaciół tego miejsca,
skomentowało ostatni wpis pięknymi wierszami. Pojawił się nawet wielki Ezra.
Trzeba coś zrobić. Dać znak.
I oto
pojawia się okazja. Pewien uczony mąż z Krakowa nazwiskiem Hartman oburza się,
że w języku polskim słowo ‘bezbożnik’ ma pejoratywne konotacje. To dobrze.
Niech się oburza. Niech się dławi ze złości. Niech cierpi. Niech mu ta
tradycja, ta kultura, świat, który zastał, nie dają spać. Może w końcu zrozumie,
że ów świat to jest świat stworzony przez Boga, na Jego chwałę, a na nasze
zbawienie. Niech go ta świadomość tak pali, że w końcu zrozumie. Życzę mu, żeby
zrozumiał. Oto nadchodzi dzień Bożego Narodzenia. I nie ma takiej siły, która
będzie w stanie to zmienić.
Skoro
pojawił się nawet Ezra Pound, to i ja chciałem opowiedzieć coś pięknego na Boże
Narodzenie. Jednak nie będzie to ani wiersz, ani nawet moje osobiste
wspomnienie. Będzie to bożonarodzeniowa historia z filmu „Dym”, który
uwielbiam. Z filmu „Dym”, który – kto wie, czy nawet nie wbrew intencjom
twórców – uważam za głęboko religijny. A więc jakże ściśle przylegający do
podstawowego wymiaru, w jakim ten świat trwa. Dla mnie „Dym”, to był film o
realności boskiego tchnienia i dlatego dziś, mały fragment własnie stamtąd.
Harvey Keitel prowadzi sklep z tytoniem. Oprócz tego robi zdjęcia. Przez całe
lata, codziennie, robi jedno zdjęcie, jednego miejsca, tylko dlatego, że
wierzy, że ten jeden moment ma swój ciężar. Papierosy u niego kupuje autor książek,
William Hurt, który pewnego dnia przychodzi i, ponieważ ma zamówienie na tekst,
z „New Yorkera” chyba, i musi coś napisać. prosi go, by mu opowiedział jakąś
historię bożonarodzeniową. I Keitel mu opowiada swoją historię, historię tego
jak zdobył swój pierwszy aparat fotograficzny. Moje tłumaczenie.
Było lato siedemdziesiątego szóstego,
kiedy ledwo zaczynałem pracować u Vinniego. Najgorsze lato w historii. Pewnego
ranka wszedł do sklepu chłopak i zaczął ściągać rzeczy z półek. Stoi koleś pod
ścianą z gazetami i pakuje pod koszulę pornosy. Przy ladzie była kupa ludzi,
więc go z początku nawet nie zauważyłem. Kiedy zobaczyłem co się dzieje, to z
pyskiem na niego! A on – dyla. Zanim udało mi się wygrzebać zza lady, on już
pędzi Siódmą Aleją. Goniłem go prawie do skrzyżowania, ale w końcu machnąłem
ręką. Upuścił coś po drodze, a że nie chciało mi się już za nim biec, schylam
się, patrzę - portfel. Żadnych pieniędzy, tylko prawo jazdy i kilka zdjęć.
Mogłem wezwać gliny, to by go capnęłi. Miałem przecież nazwisko i adres. Ale
jakoś zrobiło mi się go żal. To był zwykły, biedny dupek, a jak jeszcze
zobaczyłem te zdjęcia, to już w ogóle cała złość ze mnie zeszła…
Roger Goodwin. Tak się nazywał. Na jednym zdjęciu, pamiętam, stoi obok swojej
mamy. Na kolejnym, trzyma jakąś szkolną nagrodę i uśmiecha się jakby wygrał
konkurs talentów. Normalnie, nie miałem serca. Jeszcze jedno biedne dziecko z
Brooklynu, z tym całym swoim nędznym życiem... a poza tym, chrzanić parę gazet
z gołymi babami. Tyle tylko że zatrzymałem ten portfel. Parę razy myślałem,
żeby mu go odesłać, ale zawsze coś mi przeszkadzało i w końcu kompletnie o nim
zapomniałem.
Nadeszły Święta, a ja nie mam pojęcia, co z sobą zrobić. Miałem iść do
Vinniego, ale mama mu się pochorowała, i musiał w ostatniej chwili jechać z
żoną na Florydę. Siedzę więc u siebie od rana, użalam się nad sobą, i nagle
patrzę, a na półce w kuchni leży portfel Rogera Goodwina. I myślę sobie nagle,
a co, kurde? Czemu raz w życiu nie mam zrobić czegoś dobrego? Zakładam więc
płaszcz i idę oddać ten portfel. To było gdzieś na Boerum Hill, tam w tych
blokach. Okropnie było zimno i pamiętam, że kiedy szukałem tego domu, wciąż się
gubiłem. Tam wszystko wygląda identycznie i człowiek wciąż włazi w to samo
miejsce. No ale wreszcie trafiam pod te drzwi, naciskam dzwonek… Cisza. Myślę
sobie, pewnie nikogo nie ma w domu, ale dzwonię jeszcze raz, czekam trochę
dłużej i kiedy już mam wracać, słyszę człapanie. A po chwili głos jakiejś
staruszki.
– Kto tam?
Mówię, że szukam Rogera Goodwina.
– To ty, Roger? – ona na to. I nagle odkręca z piętnaście zamków i otwiera
drzwi. Ma pewnie z 80, a może nawet 90 lat, i od razu widzę, że jest ślepa.
– Wiedziałam, że przyjdziesz, Roger – mówi. – Wiedziałam, że jak przyjdą
Święta, nie zapomnisz o babci Ethel.
I wyciąga ręce, jakby chciała mnie objąć. Nawet nie miałem czasu, by się
zastanawiać. Wiem że muszę coś zrobić i zanim się zorientowałem, już z nią
rozmawiam.
– Tak, babciu – powiedziałem. – Przyszedłem odwiedzić cię na Święta.
Nawet nie pytaj, czemu tak zrobiłem. Nie mam pojęcia. Tak po prostu wyszło. A
ona nagle przytula mnie do siebie. No to ja ją też. To było jak gra, w którą
oboje zgodziliśmy się wejść, jeszcze przed ustaleniem reguł. Przecież ona
świetnie wiedziała, że nie jestem jej wnukiem. Była stara i stuknięta, ale nie
na tyle stuknięta, żeby nie odróżnić obcego faceta od wnuka. Ale ponieważ jakoś
było jej przyjemnie udawać, a ja z kolei nie miałem nic lepszego do roboty, to
pomyślałem, że i ja mogę poudawać…
A więc wchodzimy do jej mieszkania i siedzimy już razem przez cały wieczór. Ona
mnie pyta, jak mi leci, a ja kłamię. Mówię, że znalazłem dobrą pracę w sklepie
z papierosami. Mówię jej, że się żenię. Mówię jej setki miłych historii, a ona
oczywiście udaje, że mi wierzy.
– To cudownie, Roger – mówi, kiwając z uśmiechem głową. – Zawsze wiedziałam, że
życie ci się ułoży…
Po jakimś czasie zgłodniałem. W domu nie bardzo było co jeść, więc wyszedłem do
sklepu obok i przyniosłem pełno wszystkiego. Pieczonego kurczaka, zupę
jarzynową, koszyk sałatki z ziemniaków. Ethel miała w swojej sypialni kilka
butelek wina, no to i udało się wspólnie zorganizować zupełnie porządną
Wigilię. Pamiętam, że po winie obojgu nam lekko zaszumiało w głowie, więc
poszliśmy do salonu, gdzie były fotele, no i wygodniej. Zachciało mi się sikać,
więc przeprosiłem babcię Ethel i poszedłem do łazienki. I właśnie wtedy
wszystko stanęło na głowie. To że postanowiłem zrobić z siebie idiotę udając
wnuka Ethel było wystarczająco nienormalne, ale to co odstawiłem potem, to już
kompletny idiotyzm. I tego akurat już nigdy sobie nie wybaczyłem.
Wchodzę więc do tej łazienki i patrzę, a tu, obok prysznica, pod ścianą, sześć
czy siedem aparatów fotograficznych. Jeden na drugim, Kompletnie nowe, trzydzieści
pięć milimetrów, jeszcze w pudełkach. Od razu uznałem, że to jest robota
Rogera. Że tu trzyma wszystko co uda mu się ukraść. Nigdy wcześniej nie
zrobiłem jednego zdjęcia, a już z pewnością, nigdy w życiu nic nikomu nie
ukradłem. Ale widzę te aparaty i już wiem, że chcę taki jeden mieć dla siebie. Ot
tak. Po prostu. I nawet się nie zastanawiając, biorę jeden z nich pod pachę i
wracam do pokoju.
Nie mogło minąć więcej niż trzy minuty, ale przez ten czas, kiedy mnie nie
było, babcia Ethel zasnęła. Za dużo pewnie tego Chianti. Poszedłem więc do
kuchni, umyłem naczynia, a ona przez cały ten czas spała jak niemowlę. Nie było
sensu jej budzić, to sobie poszedłem. Nawet kartki jej nie napisałem , żeby się
pożegnać, bo po co, skoro i tak była niewidoma i w ogóle. Więc wyszedłem. Na
stole tylko zostawiłem portfel jej wnuka, wziąłem aparat i wyszedłem…
I to koniec tej historii. A ja tylko zwrócę uwagę na
jeden szczegół, którego większość nie zauważyła. Otóż w filmie, na ścianie w
mieszkaniu babci Ethel wisi jak najbardziej obraz Matki Boskiej
Częstochowskiej.
Kiedy
Keitel kończy swoją świąteczną opowieść, patrzy przez chwilę w oczy Hurta i tak
się w siebie wpatrują. I uśmiechają się. I Hurt w pewnym momencie mówi
Keitelowi – To znaczy, że swoje ostatnie Święta spędziła z tobą.
A po
chwili – To był dobry uczynek, Auggie. Postąpiłeś wobec niej dobrze.
Na co
Keitel się śmieje i odpowiada – Najpierw ją okłamałem, a potem okradłem. Jakie
w tym dobro?
Jak
można w tym zobaczyć dobro? Jak można zważyć dym? Jak można ujrzeć sens w
pogardzie stwierdzenia: ‘bezbożnik’? Jak można dostrzec niezniszczalną potęgę
tradycji? Jak można wreszcie zrozumieć, że to jest coś, czego się zwyczajnie
nie da pokonać?
"...kto wie, czy nawet nie wbrew intencjom twórców..."
OdpowiedzUsuńTeż właśnie się zastanawiałem nad tymi intencjami. W sklepie z tytoniem też wisiał wizerunek Pana Jezusa, było to trochę dziwne biorąc pod uwagę styl życia Auggie'go.
Potwierdzam, że film dobry, wart obejrzenia, ale jednak smutny, ta historia z córką byłej sympatii(tą bez oka) Auggie'go bardzo dołowała.
Widziałeś może drugą część(Blue in the Face się nazywało)?
@Mateusz
OdpowiedzUsuńOczywiście że widziałem. Nie raz, nie trzy.
@toyah
UsuńCzyli warto. Będę musiał w takim razie, kiedyś, zobaczyć.
@Mateusz
UsuńKiedyś to za późno.
@toyah
UsuńTo znaczy przy najbliższej okazji chciałem powiedzieć. :)
@Mateusz
UsuńTylko pamiętaj by słowem ani o jednym ani o drugim nie wspominać na Szkole, bo Ci tego nie darują.
@toyah
UsuńNie, aż tak to chyba nie. To tylko Valser ma coś do Ciebie(nie wiem co do końca), a reszta niepotrzebnie się angażuje. Ja w każdym razie pozostaje neutralny, nie wtykam nosa w nie swoje sprawy.
@Mateusz
UsuńMasz rację. Tylko Valser a reszta w gruncie rzeczy mnie szanuje. Tyle że się angażuje. Wbrew sobie. I niepotrzebnie. Mam nadzieję, że następnym razem starczy Ci odwagi by im zwrócić uwagę.
Już zwracałem kiedyś, ale to nie jest kwestia odwagi, tylko tego, że ja nie wiem o co w ogóle w tym wszystkim chodzi tak naprawdę.
UsuńNajpierw pokłóciłeś się z Valserem, ty po tym przestałeś publikować w SN, a on usunął wszystkie swoje notki i wpisy. On dalej coś tam do Ciebie ma i ja w ogóle nie chcę się w to angażować bo uważam, że to sprawa prywatna między wami, a to, że musi Ciebie w oddzielnych wpisach wyciągać i przy okazji wszyscy muszą przypominać, że Toyah "jest be" to już inna sprawa.
Ja nie chcę się angażować w nie swoje sprawy po prostu. Szanuję i Ciebie i Valsera i Betacool'a, a to co tam między wami się kotłuje mnie nie obchodzi.
@Mateusz
UsuńI to że Cię to nie obchodzi to bardzo źle, bo gdybyś się tu choć odrobinę zainteresował, to byś wiedział, że między nami się nic nie kotłuje. Ja mam swoje życie i jeśli od czasu do czasu Szkoła Nawigatorów dostaje wzmożenia na mój temat, to nie jest w ogóle mój problem. Jak chcesz ze mną na ten temat porozmawiać, to napisz do mnie na k.osiejuk@gmail.com.
Dobre!
OdpowiedzUsuń@Juliusz Wnorowski
UsuńTak długo zbierałeś się do tego jednego słowa?