sobota, 5 września 2020

O ogniu w którym spłonęła Anna Walentynowicz


O Annie Walentynowicz swój tekst napisałem przed wielu laty i on powinien wystarczyć. Tak się stało jednak, że przy okazji uroczystości 40 rocznicy owych dziwnych wydarzeń 1980 roku, jej nazwisko powróciło, a ja nie mogłem sie powstrzymać, by pewną bardzo istotną część tamtej notki przedstawić w swoim felietonie w „Warszawskiej Gazecie”, no a skoro tak, to i przypomnieć też ją tu na tym blogu. Bardzo proszę.     


      Mija 40 rocznica tak zwanych „Porozumień Sierpniowych” i powiem szczerze, że na same o nich wspomnienie ziewam i to ziewam w najlepszym dla pamięci o nich wypadku. Tak naprawdę bowiem, kiedy wspominam dziś tamten czas, to myślę sobie wyłącznie o tym, że bardzo bym chciał zanim umrę dowiedzieć się z wszystkimi szczegółami, jak ów przekręt został zorganizowany, kto był jego głównym pomysłodawcą i z jakim tak naprawdę zamiarem. Ale też muszę przyznać, że kiedy wraca do mnie wspomnienie owego sierpnia, to mam też w głowie Anne Walentynowicz, a więc kobietę, która któregoś dnia, jako młoda jeszcze dziewczyna przyjechała do Gdańska, podjęła pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną hołotę i rzuciła się w ogień, który po wielu kolejnych latach miał ją ostatecznie spalić.
       Przypominam sobie wypowiedź Adama Hodysza, jeszcze jednego bezlitośnie zapomnianego bohatera tamtych lat Solidarności:
To bzdura, że najłatwiej było zwerbować robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy wydawaniem książek, miękł łatwiej”.
       Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na przykład, raz Bolkiem był robotnik Wałęsa, innym razem Ketmanem intelektualista Maleszka. Raz bohaterem była wspomniana Anna Walentynowicz, innym razem tym, który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. A zatem nam pozostaje w takim razie ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem. Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w stanie się zejść.
       Ale mówmy dziś o Annie Walentynowicz. Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
        Kiedyś bardzo chciałem, żeby ktoś ją o to zapytał i żeby nam o tym opowiedziała. Dziś juz wiemy, że jej opowieści nie usłyszymy i to wcale nie dlatego, że swego czasu Bogdan Borusewicz powiedział, że on sobie nie życzy, żeby jego historia i historia tych, którymi on gardzi, były opowiadane równocześnie. Nie usłyszymy tej opowieści, bo ona spłonęła razem z jej bohaterką w kwietniu 2010 roku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...