Po siedmiu latach od jej wydania, moja
książka – w mojej opinii, literacko z
nich wszystkich najlepsza – „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”
ostatecznie się sprzedała. Ostatnich dziesięć egzemplarzy sam właśnie odkupiłem
od wydawnictwa po 10 zł i mam ich w tej chwili paręnaście. Oczywiście jakieś
egzemplarze krążą jeszcze po różnego rodzaju miejscach w Sieci, ale tak
naprawdę to już koniec. Więcej nie będzie. Z tej okazji chciałbym przypomnieć
swój tekst sprzed dwóch lat, wciąż bardzo aktualny, z tą różnicą, że – jak
mówię, nakład został wyczerpany. Poza tym nawet moja oferta skierowana do
wszystkich, którzy lubią sobie od czasu do czasu coś ładnego przeczytać, jest
aktualna.
Gdy myślę o mojej książce o, mam nadzieję,
bardzo intrygującym tytule „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”,
pojawiają się w mojej głowie dwie refleksje. Pierwsza z nich, związana z jednym
z bardzo nielicznych moich wypadów do biblioteki, kiedy to moja żona rozglądała
się, jak rozumiem, za jakąś żydowską literaturą wspomnieniową, a ja nudziłem
się jak pies i nagle wpadłem na książkę pisarza Stasiuka zatytułowaną „Dojczland”,
przeczytałem z niej dwie pierwsze strony i pomyślałem sobie, że nawet jeśli
wszyscy pozostali pisarze świata są ode mnie lepsi, to ja przynajmniej akurat
jestem lepszy od Stasiuka, i to lepszy w sposób dla niego wręcz kompromitujący.
Każde bowiem, choćby pojedyncze, zdanie z „Marek, dolarów, bananów…” to coś,
czego Stasiuk nie jest w stanie osiągnąć, choćby od tego miało zależeć całe
jego życie.
Drugie wspomnienie to sytuacja z wrocławskich targów książki sprzed kilku lat,
kiedy to do naszego stoiska podeszła pewna pani, być może zaintrygowana
okładką, wzięła do ręki tę właśnie książkę, zaczęła ją czytać, a po chwili
powiedziała: „To dobre. Poproszę”. Zapytałem, czy życzy sobie autograf, ona
powiedziała, że owszem, ja zacząłem szukać długopisu i w pewnym momencie coś mi
strzeliło do głowy, by jej powiedzieć, że to co ona właśnie przeczytała, to
całkowita prawda. W tym momencie kobieta zdębiała, zapytała: „Chce pan
powiedzieć, że pan tego nie wymyślił?”, a następnie westchnęła ponuro i
powiedziała: „To ja w takim razie dziękuję” i odeszła.
Dumny jestem bardzo z tej książki. Pod pewnymi względami, uważam, że jeśli po
tych wszystkich latach spędzonych na pisaniu, ma zostać jakieś wspomnienie, to
przede wszystkim po niej właśnie. Mówi się czasem, że prawdziwy mężczyzna
powinien wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Syna wprawdzie
spłodziłem, i to nie byle jakiego, niestety ani drzewa ani domu nie postawiłem
i już pewnie nie postawię. Natomiast napisałem książkę „Marki, dolary, banany i
biustonosz marki Triumph” i myślę, że w ten oto właśnie sposób owo zaniedbanie
nadrobiłem.
Ktoś zapyta, jaki jest powód by dziś zawracać głowę Czytelnikom, z których i
tak większość go czytała, owym „Biustonoszem”, a ja już odpowiadam. Otóż, jak
wiemy, tak zwana sytuacja zmusiła mojego kolegę i wydawcę Coryllusa do
przeprowadzenia gwałtownego czyszczenia magazynu, a ja się zadeklarowałem, że
jeśli z moich wcześniejszych książek zostały jakieś resztki, to niech on mi je
wyśle, a ja je będę sprzedawał, jak to mówią Brytyjczycy, head-to-head, jak
najbardziej z indywidualną dedykacją. I oto dziś, jak się dowiaduję, na początek
przyjdzie tu parędziesiąt sztuk owych „Biustonoszy”. Wszystkich więc, którzy
albo tej książki nie mieli okazji czytać, ale też tych, którzy ją i mają i
czytali, ale chcieliby z jakiegoś powodu otrzymać tak zwany egzemplarz
autorski, zachęcam do kontaktu pod adresem k.osiejuk@gmail.com.
A dziś, trochę na zachętę, a trochę dla nauki, jeden malutki fragment, który
tak bardzo się swego czasu spodobał pewnej pani z Wrocławia, że kiedy się
dowiedziała, że to prawda, dostała cholery.
Otóż
gdybym to dziś miał się upić z moim kolegą Hickiewiczem, a następnie ruszyć w
nocne miasto, od pięknych samotnych dziewcząt bym się nie opędził. Każdego
wieczora, po 23 wychodzę z moim psem na ostatni przed snem spacer i widzę te
dziewczyny, wracające same do domu, najwidoczniej z tak pięknie kiedyś zwanych
wieczorków. I zastanawiam się, czemu nikt ich nie odprowadza? Czemu one są
takie samotne? Przecież to są często naprawdę bardzo ładne dziewczyny.
Wystrojone, wyszykowane, zgrabne i eleganckie. Wracają do domu bez nikogo, bo
nikt im nie zaproponował, że je odprowadzi. Bo zapewne w momencie jak wstały,
mówiąc, że na nie już czas, jedyne co usłyszały to owo okrutne „nara”. A może
nawet i nic nie usłyszały, bo usłyszeć nie miały od kogo.
I kiedy się zastanawiam, gdzie są ci chłopcy,
to widzę niekiedy i ich. Nawalonych, brudnych bałwanów w bejbolówkach, lub w
kapturach, wyżelowanych, pokrzywionych straceńców, bez rozumu, bez ambicji i
perspektyw. I tylko raz na jakiś czas, pomiędzy jednych a drugich, spadnie
kromka z masłem, wyrzucona z okna na piątym piętrze przez jedną Dominikę, która
powoli umiera. Jak oni wszyscy. I tylko mój pies idzie spokojnie, jakby nic już
nie istniało poza tym spacerem. Zadowolony jak jasna cholera. Mój labrador.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.