Choć pewne ryzyko oczywiście jest, myślę sobie, że czytających ten tekst mieszkańców Warszawy ani szczególnie nie oburzy, ani zwłaszcza nie zdziwi – najwyżej uznają, że jest głupi i będący wynikiem wyłącznie prowincjonalnych kompleksów – jako że oni doskonale wiedzą co polski zaścianek o nich myśli. Tymczasem ja nawet nie zamierzam z tego miasta i tych którym przyszło tam mieszkać ani szydzić, ani ich obrażać, a jedynie porozpaczać nad stanem naszych polskich umysłów, który to stan akurat Warszawa doskonale wyraża.
A powód do tego mam dwojaki, jeden dość już stary, a drugi całkiem świeży. Stary to ten wynikający z politycznych wyborów znacznej części z nas, które wskazują na to, że choćby Donald Tusk wraz z Kosiniakiem-Kamyszem i Włodzimierzem Czarzastym ogłosili nagle, że ze względu na ośmioletnie złodziejstwo Prawa i Sprawiedliwości i kryzys do którego ich rządy doprowadziły Polskę, państwo przejmuje wszystkie nasze oszczędności i przekazuje je Niemcom z prośbą o to, żeby ci łaskawie zechcieli za nie wyprowadzić kraj z upadku, to bardzo wielu z nas zareagowałoby na to wyłącznie zawołaniem „Jebać PiS!”, a następnie grzecznie położyło uszy po sobie i ogłosiło swoje niewzruszane poparcie dla Koalicji Obywatelskiej, dawniej Koalicji Obywatelskiej. Świadomość tego jest dla mnie czymś tak bolesnym, że ja już się nawet przestałem przejmować kolejnymi wybrykami premiera Tuska, włącznie z niedawną obietnicą, jaką ten złożył Niemcom w kwestii zapłaty za ich zbrodnie z lat 1939-1945. Nie ma bowiem słów i gestów, czy to ze strony Donalda Tuska, czy kogokolwiek z jego szajki, które przebiłyby ból jaki odczuwam, widząc jak wielkie poparcie zachowują oni wszyscy w polskim społeczeństwie. I ból ów nie zmniejszy się nawet jeśli się szczęśliwie okaże, że tych obłąkańców z każdym dniem coraz mniej.
No ale jest też drugi powód, dla którego postanowiłem napisać ten tekst i jest to powód, jak już wspomniałem, bardzo świeży. Otóż, jak wiemy, gdzieniegdzie w Europie już chyba miesiąc temu, a u nas dopiero przed tygodniem czy dwoma, branża handlowa ruszyła z przedświąteczną histerią i z tej okazji porozstawiała w miastach tak zwane „świąteczne jarmarki”. Osobiście jestem do tego szaleństwa odpowiednio przyzwyczajony i zwyczajnie przez te kilka tygodni omijam rynek Katowic, nie mówiąc o rynkach innych miast, szerokim łukiem, zarówno ciałem jak i duszą. Zdarzyło się jednak, że najpierw w telewizji Republika usłyszałem, że Warszawa w temacie Świąt Bożego Narodzenia postanowiła wybić się do europejskiej czołówki i pod Pałacem Kultury zorganizowała „jarmark jakiego jeszcze nie było”, a następnie wpadłem na artykuł w Wirtualnej Polsce, który mi sprawę naświetlił z bliska. Tu może się na chwilę zamknę i zostawię Państwa z fragmentami wspomnianego artykułu:
Ze względu na liczbę odwiedzających już samo wejście na teren jarmarku było problematyczne. Ciasne przesmyki między zewnętrznymi krańcami stoisk z trudem przyjmowały napierający z miasta tłum. Zbita masa ludzi formowała się w wąskich przestrzeniach między straganami w naciskające na siebie z każdej strony skupiska. Turyści ocierali się o siebie, prąc na ślepo naprzód. „Litości”; „Ani do przodu, ani do tyłu”; „Korek jak na autostradzie”; „Boże, ile ludzi. Dramat”; „Wyjdźmy stąd”; „Trzymaj mnie, bo mnie ktoś zaraz ukradnie” – majaczyli zdezorientowani warszawiacy i turyści. Z tłumu padało co chwila to samo pytanie: „Którędy do grzanego wina”? Zarówno billboardy i sklepowe neony z ul. Marszałkowskiej, jak i agresywnie wyrastające zza świątecznych stoisk biurowce czy neonowe odcienie diabelskiego młyna i podświetlonego wściekłą zielenią Pałacu Kultury i Nauki powodowały jeszcze większy wizualny chaos. W efekcie znaleźliśmy się w świątecznej „cepelii”, zamkniętej w neonowym akwarium.
Choć organizatorzy próbowali zbudować atmosferę świątecznego miasteczka, to obecność atrakcji rodem z odpustowego placu – gry losowe, wielkie pluszaki, strzelanie do kaczuszek czy nachalnie migoczące stanowiska z plastikowymi gadżetami – nadawała raczej tej przestrzeni przaśny, momentami wręcz kiczowaty charakter.
A żeby przekonać się osobiście o smaku zachwalanych produktów, trzeba było odstać swoje w gigantycznych kolejkach. Pajda chleba ze smalcem? Godzina. Langosz? Godzina. Grzane wino? Godzina. Przejażdżka kołem widokowym? Półtorej godziny. Wiele osób zajadało się jedzeniem na stojąco, bez stolików, wciśniętych w niewielkie wolne przestrzenie między stoiskami a rzeką ludzi.
Czy Państwo widzą to co ja widzę? Czy widzą Państwo ten tłum obłąkańców, którzy na wieść o tym, że pod ich Pałacem Kultury powstał najpiękniejszy Jarmark Świąteczny rzucili wszelką robotę i ruszyli między te stoiska? Ruszyli żeby co? Żeby postrzelać sobie do kaczuszek? Żeby przejechać się na „diabelskim kole”? Żeby kupić sobie wielkiego pluszowego misia? A może po to, by zjeść kromkę chleba ze smalcem, a kto wie, czy nie jeszcze z ogórkiem? A może tylko po to, by zielonym świetle Pałacu Kultury oddać pokłon swojemu szczęściu z powodu bycia jednym z nielicznych wybranych? Przychodzi sobotnie zimowe popołudnie i dziesiątki, a może nawet setki tysięcy warszawiaków wbijają się w to piekło ludzi i straganów… Po co? W imię czego?
Ja oczywiście na to odpowiedzi nie znam i mogę jedynie z bólem serca spekulować, natomiast swojej odpowiedzi udziela nam autorka tekstu w Wirtualnej Polsce. Proszę o jeszcze chwile uwagi:
Za rekompensatę za długi czas oczekiwania w kolejkach można uznać ceny, które mieszczą się w granicach przyzwoitości. Za grzane wino czy poncz alkoholowy na jarmarku bożonarodzeniowym na placu Defilad w Warszawie zapłacimy 20 zł. Za pajdę chleba ze ze smalcem (z ogórkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i natką pietruszki) czy pieczone kasztany zapłacimy tyle samo. Króla wszystkich jarmarków, czyli węgierskiego langosza, można na jarmarku bożonarodzeniowym kupić za 30 zł. Za ser smażony z żurawiną zapłacimy 9 zł. Uczciwie prezentują się również ceny klasycznych, polskich, świątecznych przysmaków. Za kiełbasę w zestawie z kajzerką, kiszoną kapustą, ogórkiem i sosem zapłacimy 29 zł. Bigos, żurek, grochowa czy gulaszowa również mieszczą się w kwocie 25 zł.
A więc już być może wiemy. Udręka, którą ci biedni ludzie przeżyli jednak się opłaciła. Oni po wszystkich tych przeżyciach mogli spokojnie wrócić do domu, bo za niecałe 50 zł ich pot został godnie zrekompensowany grzańcem pod kiełbasę z kajzerką, kiszoną kapustą, ogórkiem i – uwaga uwaga – sosem. Cóż że na stojąco?
Napełnieni grzańcem i kiełbasą, a kto wie, czy też widokiem z diabelskiego koła, mogli wrócić do domu i może jeszcze zdążyć na Fakty TVN. Żeby się dowiedzieć, co mają robić i jak się zachowywać jutro i w dniach kolejnych, by godnie zasiąść przy światecznych stołach.
Zmiłuj się nad nami Panie, bo zgrzeszyliśmy przeciw Tobie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.