Do wyborów pozostały zaledwie dwa
tygodnie, a ja wciąż – nie powiem, że bardzo często, ale, owszem, od czasu do
czasu – zadaję sobie pytanie, czemu ja się tak zaparłem, by na Prawo i Sprawiedliwość
nie dość, że głosować, to jeszcze do takiego właśnie wyboru kogo się da zachęcać.
I w tym momencie przychodzi mi do głowy parę odpowiedzi, z których być może ta
najbardziej dżwięczna nosi imię Józek. Czemu Józek? Otóż 20 kwietnia 2012 roku
zamieściłem tu tekst zatytułowany „Józek, czyli Polska w budowie”, poświęcony
pewnemu człowiekowi, w moim rozumieniu zniszczonemu przez funkcjonujący tu u
nas w tamtych latach system, w sposób absolutnie modelowy. Pamiętam tamten
czas, a wraz z nim parszywy los, na jaki ów czas Józka skazał, i dziś, jak
mówię, ile razy się zastanawiam, czemu trzeba zrobić wszystko, by tamten
koszmar nigdy już do nas nie wrócił, wśród paru różnych odpowiedzi pojawia się
i ta: Chodzi o to, by Józek nie był już nigdy pozbawiony radości życia.
Proszę mi pozwolić, że wrócę do tamtych
wspomnień bardziej konkretnie:
Mamy dwa balkony. Jeden od ulicy, drugi
od podwórka. Wprawdzie tak się jakoś złożyło, że w istocie korzystamy tylko z
jednego z nich, a na drugi machnęliśmy praktycznie ręką, któregoś dnia przyszło
nam do głowy, by ten, gdzie zdarza nam się spędzać czasem czas, odnowić.
Zrobiliśmy to w sposób całkowicie standardowy, a więc kupiliśmy ładne szare
płytki i zwróciliśmy się do znajomego fachowca, niejakiego Józka, by je nam tam
elegancko położył. Z fachowcami, jak wiemy, bywa różnie, przede wszystkim z
tego powodu, że oni są zwykle znacznie gorsi, niż się przedstawiają, a jeśli
wziąć pod uwagę, że pewna część z nich każde zarobione pieniądze lubi wydać na
flaszkę, mamy tu zawsze pewne ryzyko.
Jednak nasz człowiek był już tak skonstruowany,
że wydawał pieniądze głównie na utrzymanie rodziny, a jak idzie o robotę, to
wygląda na to, że z nim sytuacja była odwrotna od tradycyjnej. On był akurat
znacznie lepszy, niż można się było spodziewać. A zatem po jednym dniu
porządnej pracy, nasz balkon lśnił urodą i elegancją.
Józek nie jest naszym bliskim znajomym.
Tyle wszystkiego, że mieszka niedaleko, nasze dzieci chodziły do jednego
przedszkola, i kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry. Gdyby go nie znać
zupełnie i spojrzeć jak przechodzi obok nas, można by było pomyśleć, że to jest
własnie ktoś taki, kto za parę złotych położy nam płytki na balkonie, lub
ewentualnie może i nawet wytapetuje kuchnię, a więc tu zaskoczenia nie ma. To
co jednak może zaskakiwać, to to, że on praktycznie nigdy nie jest pijany. Ja
go spotykam stosunkowo często, jednak jeśli zdarzyło mi się widzieć, jak wraca
do domu z jakiegoś bardziej sympatycznego towarzyskiego spotkania, to najwyżej
parę razy. Poza tym, on jest zaledwie typowym człowiekiem w starszym wieku, z
bardzo typową zoną i typowymi dorosłymi dziećmi – jak znam życie, dziś pewnie
gdzieś w Londynie, lub w Hamburgu.
Niedawno szedłem sobie z rana z psem na
spacer i spotkałem Józka. Myślę, że to jednak musiało być z jego inicjatywy,
wyrażonej może gestem, a może ledwie spojrzeniem, ale tym razem przystanęliśmy
i troszkęśmy pogadali. Oczywiście najpierw, niezwykle oryginalnie, zapytałem go
co słychać, a on mi odpowiedział, że idzie szukać pracy. Wcześniej przez trzy
miesiące pracował na jakiejś budowie, ale kiedy minął ów trzeci miesiąc, a
właściciel firmy nadal mu nie płacił, zrezygnował, no i teraz chodzi i szuka
czegoś nowego. Ponieważ w Katowicach strasznie się ostatnio dużo wszędzie
buduje – włącznie z potężną budową w okolicach dworca kolejowego – on zdecydowanie
ma gdzie chodzić, tyle że jak dotychczas zdecydowanie bez efektu. No więc
opowiadał mi Józek, że był i tu i tam i jeszcze w wielu innych miejscach, ale
nigdzie takich jak on nie potrzebują. Ale ponieważ, jak mówię, tych miejsc jest
wciąż coraz więcej, on każdego ranka wychodzi z domu i chodzi po mieście w
poszukiwaniu czegoś do roboty.
Pogadaliśmy
jeszcze chwilę, po czym ja poszedłem do parku z psem, a on na jakąś kolejną
budowę. Kiedy wracałem do domu, znów spotkałem Józka, tyle że już nie w pobliżu
naszych domów, ale w drodze do parku. Oczywiście pracy nie dostał, a teraz
idzie do parku, bo nawet nie ma po co iść do domu. Nie bardzo jest się do czego
spieszyć, prawda? A ja własnie wtedy zrozumiałem nagle ów szczególny wymiar
tego naszego polskiego nieszczęścia, w jakim się nagle znaleźliśmy po tych
wszystkich latach. Bo mam wrażenie, że bardzo łatwo jest odebrać, a następnie
przyjąć do wiadomości informację, że iluś tam robotników zeszło z placu budowy
którejś z nowych polskich dróg, bo już nie mają siły czekać na zaległe wypłaty.
W końcu, jak wiemy, zawsze ktoś gdzieś na coś czeka, zawsze gdzieś ktoś kogoś
wystawia do wiatru, gdzieś powstają jakieś nieprzyjemne spięcia, a poza tym,
komu nie jest ciężko? No, proszę powiedzieć – komuż to nie jest dziś ciężko? I
w tym wszystkim jakoś umyka nam ów wymiar najbardziej podstawowy, wymiar który
zwykle potrafi dostrzec tylko on. Tylko Józek. Bo łatwo jest usłyszeć, że
gdzieś znowu szlag trafił kolejny plan i znów trzeba będzie ograniczyć swoje
oczekiwania, nieco trudniej jednak pójść ten krok dalej, że są też ludzie, dla
których zarówno ten plan, jak i te oczekiwania oznaczały może ich całe życie.
Spróbujmy pomyśleć o człowieku, który jest jakimś murarzem, malarzem, może
cieślą, czy diabli wiedzą kim jeszcze, każdego ranka wychodzi z domu w
poszukiwaniu pracy, a następnie – ponieważ już nie ma siły słuchać ciągłych
narzekań żony – idzie na samotny spacer do parku, i nagle, któregoś dnia
pojawia się ta tak długo oczekiwana szansa, bo oto albo powstaje jakaś autostrada,
albo most, albo nowy hotel, czy kolejne centrum handlowe i jakimś cudem on tam
idzie, a oni mu mówią: „Dobra, przyjdź pan jutro rano do roboty”.
No i on oczywiście przychodzi. A
ponieważ mu na tej pracy bardzo zależy, jest zawsze na czas, robi co do niego
należy, jak trzeba – w końcu Mistrzostwa już niedługo, a czas goni – zostaje
dłużej niż było umówione, a może i też pracuje w soboty, lub nawet w niedziele.
I jest tam każdego dnia, od rana do wieczora, i w pewnym momencie ogrania go
taka satysfakcja, że nagle myśli sobie, że jak dostanie pierwszą wypłatę, to
weźmie, cholera jasna, poświęci się i nawet wrzuci coś na tacę. I oczywiście
mija ten miesiąc pierwszy i kolejny i oczywiście – w końcu wszyscy wiemy jak
jest – wiadomo już, że o żadnych pieniądzach mowy być nie może, tyle że jakoś
tak głupio rzucić to wszystko i pójść sobie do domu, bo wtedy to już w ogóle
nie ma o czym gadać. Więc wstaje Józek dalej każdego ranka i idzie na tę budowę
i robi za trzech, żeby mu nikt nie powiedział, że się obija, więc mu się nie
należy, aż w końcu przychodzi ten moment, że się dalej tak już po prostu nie
da. Zwłaszcza że wcale nie jest tak łatwo wyjaśnić żonie, która jest dokładnie
tak samo bezradna jak on sam, że to wszystko to naprawdę nie jest jego wina.
Wczoraj w telewizji najpierw pokazano
tych kręcących się w kółko po rozgrzebanej autostradzie robotników, którzy ani
nie chcą się brać za te swoje łopaty, ani też kolejny dzień wracać do domu bez
grosza, a zaraz po nich jakąś bardzo elegancką kobietę, która mówi, że ponieważ
okazało się, że w Polsce budować drogi się nie opłaca, ona zwija ten interes,
natomiast jak idzie o Józka, to jej jest bardzo przykro, ale nawet nie ma za
bardzo czym mu zapłacić. Po niej pokazała się jakaś inna, równie elegancka
kobieta, i oświadczyła, że ona nic o tym nie wie, żeby tamta nie miała czym
płacić, a wręcz przeciwnie, wedle jej wiedzy, ona ma jak najbardziej, bo ona
sama jej te pieniądze dała. Później przyszedł któryś z ministrów i powiedział,
że wszystko jest na dobrej drodze, i jak trzeba będzie, to on da ze swoich. Na
koniec już przyszła tradycyjna publiczność, z których część powiedziała, że
pewnie, gdyby rządził Kaczyński, to on by wziął tę łopatę i sam wybudował tę
autostradę, a część tradycyjnie wyruszyła na kolejną demonstrację w obronie
wolnych mediów.
A Józek? Normalnie. Trochę tam postał,
trochę popyskował, i jeszcze zanim wrócił do domu, poszedł się przejść do
parku, żeby wszystko sobie odpowiednio przemyśleć i zastanowić się, co ma
powiedzieć, żeby było dobrze.
Dziś Józek
już nie żyje. Kiedy tak chodził szukając pracy, dopadł go jakiś paskudny
nowotwór, najpierw spędził jakiś czas w szpitalu, potem w hospicjum, no i w
końcu zmarł. Skąd to wiem? Od jego żony, którą znam z widzenia i niekiedy
spotykam. Co ciekawe, bardzo często, kiedy na nią wpadam, ona jedzie do parku,
lub z parku na rowerze i, powiem szczerze, że wygląda kwitnąco. Zupełnie jakby
na nowo odżyła.
W tych właśnie
momentach myślę sobie, że musi być coś w owej starej plotce, że jednym z głównych
czynników zwiększających prawdopodobieństwo raka jest brak radości życia. I już
w następnej chwili myślę sobie, jak ja tych skurwysynów potrzebuję tępić.
No to teraz taki Józek miałby prawdziwą radość życia. Dostałby pracę na budowie, o ile oczywiście imigrant ze wschodu nie okazałby się wydajniejszy, narobiłby się za najniższą krajową, a na koniec mógłby iść do marketu kupić pietruszkę po 20 zł za kg. I to by mu dało radość życia ;)
OdpowiedzUsuń@Diz
UsuńNie. On by dostał pracę u mojego syna, który przez kilka tygodni bezskutecznie szukał kogoś, kto by mu w kuchni położył kafelki i w końcu musiał to zrobić sam.
Co do pietruszki, to gorąco zachęcam. Płać te dwie dychy za kilogram. Jestem pewien, że osobników z Twoją mentalnością na to stać. Józek by płacił 5 zł.
Ta pietruszka to musi być bezpośrednio z upraw rodziców Grety Thunberg.
Usuń