Nie napisałem wczoraj żadnego tekstu
z tego prostego powodu, że albo nie umiałem znaleźć odpowiednio interesującego
tematu, albo, owszem, takich tematów znalazłem parę, jednak nie umiałem znaleźć
odpowiedniego środka, by z tematu powstał tekst na poziomie, do którego się tu
przyzwyczailiśmy. Zrobiłem więc sobie tę przerwę i kiedy przyszedł kolejny
dzień, przeżyłem dokładnie tę samą pustkę. Ponieważ jednak nie mam sumienia, by
sprawiać zawód tym z Państwa, dla których ten blog stanowi coś, co uważają w
pewnym sensie za zagwarantowane, uznałem, że zamiast znów pozostawić tu puste
miejsce, przypomnę któryś ze swoich bardzo stary teksów, licząc na to, że większość
Czytelników, albo go nie pamięta, albo zwyczajnie nie miało okazji czytać.
Szukałem więc w tym swoim toyahowym
archiwum i nagle wpadłem na coś, co dało mi powód do pewnej wręcz dumy. Okazuje
się bowiem, że już w roku 2009 przedstawiłem tu tekst, który bardzo mocno
zapowiadał nadejście czegoś, co w końcu nadeszło pod symboliczną nazwą #MeToo.
Przedstawiam tu więc tamtą notkę, a przy okazji mam jeszcze pewną refleksję a
propos tego, jak oni wszyscy potrafią być daleko, daleko spóźnieni. Oto
niedawno trafiłem gdzieś na informację, że naukowcy na jednym z uniwersytetów w
Irlandii, studiując problem tak zwanych fake newsów, doszli do wniosku, że to
jest problem jeszcze większy niż się dotychczas wydawało, a to z tego względu –
i oni to potwierdzili naukowo – że owe fake newsy nie tylko oszukują naszą
bieżącą świadomość, ale również nasze wspomnienia. Irlandzcy naukowcy naukowo
zbadali, że człowiek, któremu pewnego dnia wdrukowano w mózg jakieś kłamstwo,
może nawet po latach być przekonany co do owego kłamstwa realności.
Kto by pomyślał, prawda? A teraz już
właściwy tekst i nadzieja, że może jutro uda mi się napisać coś nowego.
Z jednej strony z przykrością, a z
drugiej, tylko ze zdziwieniem, stwierdziłem fakt, że cała seria ostatnich
wpisów na tym blogu nie dotyczy już polityki. Z przykrością dlatego, że może to
świadczyć o tym wprawdzie, że – jakoś tam podświadomie – uznałem, że w polityce
sprawy idą w dobrym kierunku, ale też, może być i tak, że wręcz przeciwnie, nie
ma już o czym gadać. Bo przyznać tu muszę, że kolejne tematy nie są wynikiem
mojej przemyślanej decyzji. One pojawiają się dokładnie według wzoru, w jaki
układają się moje codzienne myśli (i to jest właśnie kwestia tego zdziwienia).
A, ostatnio, tak się jakoś dzieje, że ja o polityce zwyczajnie nie myślę. I,
gdyby miało się okazać, że ze zwykłej rezygnacji, i zupełnie podświadomie,
wyparłem z siebie wszelkie kwestie związane z moim pragnieniem, by ostatecznie
ujrzeć Donalda Tuska i jego jedenastkę, na peryferiach polskiej polityki, to
byłoby mi bardzo przykro.
Polityka więc wisi gdzieś w najdalszej
perspektywie, a ja patrzę przede wszystkim na to, co z takim poczuciem bólu
przedstawiłem w obu tekstach na temat projektu zatytułowanego ‘Alicja Tysiąc’,
czyli w efekcie czegoś co niechybnie przypomina koniec czasów. Co widzę dziś?
Otóż widzę to przede wszystkim, że amerykański system wymiaru sprawiedliwości
wreszcie znalazł sposób, by wyegzekwować swoje pretensje do osoby Romana
Polańskiego. No i jednocześnie, niestety, widzę, jak kulturowa i cywilizacyjna
dostojność tego wydarzenia zostaje, najpierw z pełnym wyrachowaniem, a później
już tylko na zasadzie odtwarzania głosu tzw. autorytetów, przykryta przez
powszechny krzyk w obronie tego, co wydarzyło się już ponad 30 lat temu.
Zanim przejdę do rzeczy, bardzo proszę
posłuchać pewnej historii, którą zaczerpnąłem z powieści, a jednocześnie z filmu,
który dla mnie zawsze stanowił jedno z pierwszych źródeł pewnej szczególnej
wiedzy moralnej. Mam na myśli Ojca Chrzestnego. Z całą pewnością w książce, a
również – o ile pamiętam – w telewizyjnej, bardzo poszerzonej, wersji filmu
Coppoli, tradycyjnie znana scena wizyty Hagena w Hollywood została poszerzona o
jeden niezwykły epizod. Sytuacja w każdym razie jest taka, że Hagen przybywa do
Hollywood, żeby się spotkać z Woltzem, słynnym filmowym producentem, by
poprosić go o rolę dla Johnnego Fontane. Kiedy czeka na niego w recepcji, widzi
przed sobą, na kanapie „najpiękniejsze dziecko, jakie Hagen widział
kiedykolwiek. Dziewczynka ta miała nie więcej, niż jedenaście, czy dwanaście
lat, była ubrana bardzo kosztownie, ale prosto, jak dorosła kobieta. Miała
niewiarygodnie złote włosy, ogromne, niebieskie jak morze oczy i świeże,
malinowe usta. Towarzyszyła jej kobieta będąca najwyraźniej jej matką…”
Po jakimś czasie, kiedy już wiadomo, że
Woltz – człowiek, w oczywisty sposób, zły i zepsuty – nie da roli Johnnemu i
Hagen musi wracać do Nowego Jorku, by przekazać złe wieści Donowi, opuszczając,
tym razem już prywatną, posiadłość Woltza, widzi jeszcze raz tę dziewczynkę. I
tak tę (fikcyjną absolutnie przecież) scenę opisuje Puzo, w tłumaczeniu
Bronisława Zielińskiego: „Czekając pod oświetloną kolumnadą na samochód,
Hagen zobaczył dwie kobiety wsiadające do długiej limuzyny, która już stała na
podjeździe. Była to owa piękna, dwunastoletnia złotowłosa dziewczynka i jej
matka, które widział rano w biurze Woltza. Teraz jednakże prześlicznie
wykrojone usta dziewczynki były jakby rozmazane w obrzmiałą, różową masę.
Błękitne oczy miała zamglone, a kiedy schodziła po schodach do samochodu, jej
długie nogi chwiały się jak nogi okulawionego źrebięcia. Matka podtrzymywała
dziewczynkę, pomagała jej wsiąść, sykała jej do ucha rozkazy. Obróciła głowę,
by rzucić Hagerowi krótkie, ukradkowe spojrzenie, i dostrzegł w jej oczach
płonący, jastrzębi tryumf. A potem i ona zniknęła we wnętrzu limuzyny”.
Jeśli ktoś nie zna Ojca Chrzestnego i
całej filozofii, która stanowi oczywisty przekaz tej historii, powinien mieć
świadomość, że brutalność tej sceny przekracza wszelkie pozostałe opisy gwałtu
i mafijnej przemocy, jakie tam znajdujemy. Z punktu widzenia ludzi mafii,
wszystko to, co oni robili, było oczywiście złe, było czymś za co każdy z nich
miał najprawdopodobniej trafić do piekła, ale utrzymywało się zawsze w ramach
jakiejś – dziwnej i perwersyjnej – ale jednak, etyki. Hagen wiedział, że w
momencie kiedy oni wszyscy przybyli do Ameryki i zdecydowali o swoim przyszłym
życiu, tym samym podpisali na siebie cyrograf. Wiedziała to też pani Corleone,
codziennie modląc się za duszę, wciąż jeszcze przecież, żyjącego męża. Kiedy
jednak patrzył na to dziecko, wyprowadzane nad ranem z apartamentów Woltza,
wiedział choćby to, że Johnny Fontane ostatecznie dostanie swoją rolę. Z tej
prostej przyczyny, że Woltz to człowiek, który nie ma honoru. A zatem, jego da
się zmusić do wszystkiego.
Obawiam się, że gdyby Mario Puzo pisał
swoją książkę dziś, musiałby stanowczo tę scenę albo wyciąć, albo przedstawić
ją – w najgorszym wypadku – jako część tamtego świata, jako tamtego świata
kontekst, by nikt nie miał poczucia zbyt dokuczliwego dysonansu. Gdyby pisał tę
książkę dziś, musiałby, na przykład, dać do zrozumienia, że na tym własnie
polega Hollywood, a za nim i cały nasz świat, i że nawet jeśli to co się tam
dzieje nazwiemy złem, to będzie to jedynie takie samo zło jak każde inne, a
więc w rezultacie nasze, zaprzyjaźnione, dobrze nam znane zło. No a już z całą
pewnością nie sugerowałby, że z punktu widzenia kogoś takiego jak Don Vito
Corleone i jego zbrodnicze otoczenie, to co zrobił Woltz, wołało o pomstę do
nieba, lub choćby tylko wywoływało rumieniec wstydu na twarzy.
Roman Polański, ponad już trzydzieści lat
temu, na jednym z przyjęć zgwałcił trzynastoletnią dziewczynkę. A amerykańskie
prawo, a za nim ja, używa słowa ‘zgwałcił’, bo prawdopodobnie w języku,
wymierającej, ale jednak wciąż współczesnej cywilizacji, nie ma innego
określenia dla tego, co tam się wówczas stało. Wprawdzie dziś, banda zepsutych,
całkowicie zdemoralizowanych łajdaków, tłumaczy nam, że to nie był gwałt, bo to
dziecko wyglądało jak dorosła kobieta, i przede wszystkim samo bardzo chciało
zaspokoić zwierzęce instynkty Romana Polańskiego i jego ustosunkowanych
przyjaciół. Jednak fakt pozostaje faktem. Ktoś tę dziewczynkę tam przyprowadził
i nie zrobił tego po to, by te zwierzęta mogły zaczerpnąć intelektualnej
inspiracji z jej obecności. Ja nie mam pojęcia, jak wyglądają przyjęcia w
Hollywood i co trzeba zrobić, żeby się na nich znaleźć. Ale tyle, to się mogę
domyśleć, że tam nie wchodzi się ot tak sobie. A jeśli na tych przyjęciach
pojawiają się alkohol, narkotyki, czy małe dzieci, to nie na zasadzie magicznej
sztuczki, tylko dlatego, że ktoś złożył odpowiednie zamówienie.
Może i jestem naiwny i głupi, ale nie na
tyle z pewnością, by uwierzyć w te wszystkie bzdury, próbujące zracjonalizować
ówczesne pojawienie się tego dziecka obok Romana Polańskiego. Widzę dziś tę
dziewczynkę, już trzydzieści lat starszą, typową spasioną Amerykankę, która,
Bóg jeden wie, co zyskała na tym, że kiedy zaczynała swoje życie, znalazła się
wśród tych wilków. Z całą pewnością, ani Polański, ani jego kumpel Jack
Nicholson, ani nikt inny z tego chorego towarzystwa, nie załatwił jej
aktorskiej kariery. Domyślam się, że za ten jednorazowy gest, dostała jakieś
ciężkie pieniądze, dzięki którym ona i jej opiekunowie przeżyli swoje
dotychczasowe życie. To mnie jednak bardzo mało obchodzi. Czym się dziś
zadręczam, to wspomnianym na samym początku tego tekstu załamaniem i – obawiam
się – ostatecznym krachem tego co znaliśmy pod pojęciem nowoczesnej
chrześcijańskiej cywilizacji. A co z tak przerażającą wyrazistości obserwuję w
wypowiedziach najprzeróżniejszych obłąkańców, którzy apelują o objęcie tego odrażającego
czynu amnestią, by nie powiedzieć – zrozumieniem.
Bo – nie oszukujmy się – to są
zapowiedziane znaki. Matka, otoczona przez tabuny najbardziej czarnych
doradców, wyciągająca serię odszkodowań od najprzeróżniejszych instytucji za
to, że zmuszono ją do urodzenia dziecka. Dziecka, które żyje, chodzi do szkoły,
ogląda otaczający je świat i pewnie marzy o tym, że kiedyś stanie się coś, co
będzie dobre i piękne. Sędzia niezawisłego sądu, z bezwzględną surowością
potępiająca tych, którzy pokazali zło palcem. Ekskluzywne prostytutki zostające
prezesami państwowych firm. Zaczadzeni ludzie, z wykrzywionymi złością
twarzami, wołającymi o śmierć. I wreszcie „płonący jastrzębim tryumfem” świat.
Drżący z emocji na widok nadchodzącego końca.
Panie, zmiłuj się nad nami!
Alez to bylo dobre
OdpowiedzUsuń@Tobiasz11
UsuńUfff!
Baaaardzo dobre!
OdpowiedzUsuń@Wlasti
OdpowiedzUsuńTo baaaardzo dobrze!
Zgadzam się. Bardzo dobre. Jesienią zamierzam odkurzyć książkę i ponownie obejrzeć film. Moja polonistka z ogólniaka powiedziała, że niektóre książki lubi czytać co jakieś pięć lat, a ja na to (15 lat) zrobiłam oczy jak 5-złotówka z rybakiem. Perspektywa 5 lat to dla mnie był wtedy kosmos. Po przeczytaniu książki (16 jesieni miałam) chciałam się zapisać do Rodziny Corleone. Serio:) Dużo można by gadać o grzechach Rodziny, ale ja skupiłam się na poczuciu lojalności i granicach, których się nigdy nie przekracza. Zakochałam się w tej książce. Przepraszam za prywatę i dziękuję za pozytywne emocje.
OdpowiedzUsuń