No i nie trzeba było czekać długo, jak
stało się i mamy temat, w dodatku temat nie byle jaki. Otóż oglądałem wczoraj
trochę telewizję i powiem szczerze, że nie pamiętam dnia, kiedy działo się tak
mało i tak nieinteresująco. W pewnym momencie doszło wręcz do tego, że
praktycznie jedyną informacją, wałkowaną w koło Macieju, była wizyta ministra
Glińskiego w Łodzi. Powiem szczerze, że ani tego nie wiem, ani nie chciało mi
się też sprawdzać, czy nie jest przypadkiem tak, że Gliński kandyduje do Sejmu
z Łodzi właśnie i podobnie jak premier Morawiecki wozi się dzień za dniem po
Katowicach i okolicach, tak tenże Gliński zamieszkał ostatnio w Łodzi. Nie to
jest jednak tu ważne, w końcu każdy skądś kandyduje i jego zbójeckim prawem, a
i przy okazji zwykłym politycznym obowiązkiem, jest się pokazywać ludziom, o
których głosy się walczy.
No ale, jak już powiedziałem, nie wiem,
jak to jest z ministrem Glińskim, natomiast, owszem, siłą rzeczy sprawdziłem
nieco ścieżki, po których on się po owej Łodzi prowadzał, oraz, naturalnie,
wysłuchałem szeregu jego wystąpień i to co mnie zdecydowanie uderzyło, to, że
gdziekolwiek by on nie przemawiał, to każde jego wystąpienie ostatecznie
musiało się koncentrować na polskiej kinematografii, która rzekomo jest chlubą
Łodzi. Użyłem tu słowa „rzekomo”, choć przyznaję, że nie mogę wykluczyć iż dziś,
kiedy już dwa niegdyś słynne piłkarskie kluby ŁKS oraz Widzew przestały być
tego miasta chlubą i jedyną konkurencją dla każdego aspirującego tam jeszcze
podmiotu pozostała pani prezydent Zdanowska, polska kinematografia może robić
pewne wrażenie, ale nawet wtedy byłbym ostrożny z ocenami.
Bo o co chodzi? Otóż w moim najszczerszym
przekonaniu, gdy chodzi o polską kinematografię, to ona jest dziś w stanie
konkurować wyłącznie z książkami Szczepana Twardocha, a to i tak z tym
zastrzeżeniem, że nie mam na myśli całej polskiej kinematografii, ale,
powiedzmy tylko filmy Patryka Vegi, które, przyznaję, przynajmniej dają mu
zarobić. Cała reszta to już wyłącznie odpowiednik wspomnianego tu niedawno
literata Kazimierza Michała Ujazdowskiego. A więc jeśli minister rządu, który
ja, wbrew wszystkim i wszystkiemu, traktuję jako swój, jeździ po Łodzi i
pieprzy androny na temat polskiej kinematografii, to zaczynam się poważnie
zastanawiać, co przed nami.
Ale od początku. Proszę sobie wyobrazić,
że parę dni temu siedzieliśmy tu sobie w leniwej atmosferze przed telewizorem i
oglądaliśmy sport. Ponieważ sport był nieciekawy, przełączyliśmy na TVP Info,
ale TVP Info było jeszcze mniej ciekawe i w tym momencie moja żona zażądała
pilota i wzięła sprawy w swoje ręce, co skończyło się na tym, że nas zatkało na
Polsacie, a tam właśnie leciał program zatytułowany „Trudne sprawy”. Krótko
powiem, co to takiego. Otóż od pewnego czasu w różnych telewizjach, ze
szczególnym uwzględnieniem TVN-u, pojawia się format polegający na tym, że
aktorzy-amatorzy odgrywają jakieś pisane na kolanie scenariusze na temat tak
zwanego „prawdziwego życia”, których wspólnym wątkiem jest to, że między
bohaterami dochodzi do ciężkiego kryzysu, ale w końcu wszystko się szczęśliwie kończy,
a wszystko jest zrealizowane tak, jakbyśmy mieli do czynienia z historią
prawdziwą, by nie powiedzieć – dokumentem. Ze wstydem przyznaję, że wiem o czym
mówię stąd, że od kilku lat moja córka w chwilach szczególnego zgnuśnienia przełącza
telewizor na TVN i sobie to puszcza, muszę jednak powiedzieć, że to co trafiłem
niedawno na Polsacie, to było coś absolutnie wyjątkowego. Tam zawsze było
raczej słabo, jednak pewne standardy były zachowywane, tu natomiast, pomijając
to co sprawia, że człowiek jednak czeka na to co będzie dalej, wszystko było do
tego stopnia upiorne, że myśmy się autentycznie od tego nie mogli oderwać.
Przede wszystkim mieliśmy tam aktorów – i to zarówno kobiety jak i mężczyzn –
którzy robili wrażenie, jakby tam pracowali za kieliszek wódki i papierosa. I
nie chodzi mi tylko o ich grę, ale o samą prezencję. Czy mieliśmy przed sobą
dyrektora szkoły, czy panią nauczycielkę, czy jej kochanka, czy jej ucznia, czy
szkolnego psychologa, do tej roboty zostali wynajęci ludzie, w sposób oczywisty
i bez zachowania najbardziej podstawowych pozorów, w najlepszym razie
wyciągnięci z opieki społecznej, a najpewniej zwyczajnie znalezieni na ulicy. A
więc najpierw ich tam sprowadzono, przeprowadzono podstawowy casting, kazano
się im nauczyć odpowiednich kwestii, oni owe kwestie wyrecytowali, a myśmy to oglądali
jak wryci.
Ktoś mi w tym momencie powie, że ani
Gliński, ani Łódź nie ma z tym nic wspólnego, a ja z miłą chęcią potwierdzę, że
owszem, ani on ani owo miasto nie odpowiadają za to, co produkuje Polsat. Tym
gorzej jednak dla nich, bo oto, proszę sobie wyobrazić, w momencie gdy doszło
do punktu gdzie się tego już oglądać nie dało, żona moja znów wzięła w dłoń
pilota, zaczęła szukać dalej i... na ekranie naszego telewizora pojawił się
film „Zimna wojna”.
Gdyby ktoś nie wiedział, o czym mówię, to
rzecz jest o najwybitniejszej polskiej produkcji filmowej ostatnich dekad. Ja
wiem, że właściwie każda polska produkcja powstała w ostatnich latach jest
wybitna, niemniej „Zimna wojna” to jest wydarzenie. Mówimy tu o filmie, który
odniósł międzynarodowy sukces, od Paryża przez Berlin po Nowy Jork,
nieporównywalny z niczym, co powstało wcześniej i zapewne jeszcze długo
później. Ja oczywiście „Zimnej wojny” wcześniej nie oglądałem, więc jak zawsze
tliło się we mnie marzenie, że może faktycznie mamy do czynienia z przełomem,
jednak to co zobaczyliśmy podczas opisywanego przeze mnie wieczoru, załatwiło
owe marzenie krótko i do końca. Nie będę tu recenzował tych w sumie zaledwie
kilku minut wspomnianej produkcji, wystarczy że powiem, że bardzo nam się
spodobało, że Canal+ wyposażył ów film w napisy. Skąd ten pomysł, nie mam
pewności, natomiast z naszego punktu widzenia, był to pomysł pierwszorzędny,
ponieważ bez tych napisów, ze względu na realizację dźwięku, nie mielibyśmy
pojęcia, o czym bohaterowie rozmawiają. A więc to akurat było okay.
I to jest moment kiedy zmuszony jestem
wrócić do ministra Glińskiego i jego uwag na temat Łodzi i jej zasług dla
naszej kinematografii. Otóż wszystko – włącznie z Vegą, Pasikowskim,
Smarzowskim, czy Saramonowiczem – jest jakie jest, i Bogu niech będą dzięki,
jeśli w którymkolwiek z tych filmów pojawi się wystarczająco dużo grepsów,
byśmy dali radę zmęczyć te dwie godziny. Gdy chodzi jednak o „Zimną wojnę” –
przypomnijmy że mamy do czynienia ze zdobywcą kiludziesięciu międzynarodowych
nagród filmowych czy to za zdjęcia, czy też scenariusz, reżyserię, czy grę
aktorską – to było coś tak strasznego, że po kilku minutach wspólnie i w
porozumieniu zdecydowaliśmy, że przełączamy się na Polsat i dalej oglądamy
tamtych meneli, jak ciężko pracują na swoją flaszkę.
Mówię to z pełną odpowiedzialnością.
Program Polsatu był zrealizowany zdecydowanie bardziej profesjonalnie, a przede
wszystkim był znacznie, znacznie ciekawszy niż produkcja w ten czy inny sposób
reklamowana przez ministra Glińskiego, jako polska duma i sukces.
Sytuacja, jak widzimy, jest coraz
bardziej dramatyczna i powstaje pytanie, jakie na to wszystko mamy propozycje.
Otóż moja jest taka, że gdy już Prawo i Sprawiedliwość wygra jesienne wybory, w
pierwszej kolejności likwidujemy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego,
jednocześnie budżet państwa przestaje finansować tak zwaną „sztukę”, czy to
filmową, czyli teatralną, czy plastyczną, czy jakąkolwiek inną, a pozostaje
wyłącznie Dziedzictwo Narodowe. Gdy chodzi o mnie, korzyści z tego ruchu będą
do tego stopnia wymierne, że może być nawet z Gombrowiczem.
No i jeszcze jedno. Minister Gliński
niech idzie wykładać na którejś z wielu polskich uczelni. Jestem pewien, że
znajdzie coś odpowiedniego dla siebie, no i sobie tam świetnie poradzi.
Zachęcam wszystkich do kupowania
mojej ostatniej książki o języku Imperium Brytyjskiego. To jest druga odsłona
tego, co opisałem w swoim „listonoszu”, tyle że szerzej i moim zdaniem znacznie
ciekaiej. Książkę zamawiać można albo w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, albo
bezpośrednio u mnie pisząc na adres k.osiejuk@gmail.com.
Napisy to dobra rzecz. Oglądam TV przed zaśnięciem, i żeby nie budzić żony, wyciszam dźwięk.
OdpowiedzUsuń@Toyah
OdpowiedzUsuńOdnośnie polityki prowadzionej przez Min. Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz samego min. Glińskiego muszę wspomnieć o reklamowanym przez całe wakacje w Polskim Radiu koncercie finałowym "Lato z Radiem", gdzie jedną z gwiazd była piosenkarka Natalia Przybysz. Kim jest Natalia Przybysz, co robi (zrobiła) i gdzie bywa, gdy nie śpiewa soul'u, to z pewnością wiesz. Ja się zastanawiam, że w Polskim Radiu, tj. organizatorze tej imprezy oraz Ministerstwie Kultury, które zarządza tą instytucją, nie znalazł się choćby jeden człowiek, który po usłyszeniu jej nazwiska nie miał refleksji: "hej, coś tu nie halo". Muszę powiedzieć, że kiedy dzień w dzień słyszałem w PR zapowiedzi tego koncertu i jej nazwisko, to nóż mi się w kieszeni otwierał. Jeżeli zależałoby to ode mnie, to Natalia Przybysz nie miałaby żadnej możliwości do promocji swojej osoby w mediach publicznych, a co za tym idzie swojej działalności artystycznej. A tak, smutne to wszystko, również w kontekście Twojego wczorajszego (bardzo dobrego wpisu)...
@zawiślak
UsuńObawiam się, że jeśli oni wprowadzą tu kategorie moralne, to pozostanie nam się już tylko bawić w towarzystwie Jana Pietrzaka. A i tak wciąż będziemy mieli swoje wątpliwości. Moim zdaniem jedynym ratunkiem jest likwidacja ministerstwa kultury i likwidacja finansowania kultury przez Państwo.
Ona to chyba powiedziała jednorazowo. Jakaś akcja proaborcyjna wtedy była, a ona jak nie przymierzając Maja O. się do niej przyłączyła. Za obietnicę promocji zrobi wszystko. Udzieliła parę wywiadów, a potem cisza, bo kolejny temat się szykuje. Wykorzystała swoją minutę. Cytuję: Jak ja was kurwy nienawidzę, jak ja się za was kurwy wstydzę - powiedział Kukiz, po czym przeprosił organizację przestępczą ZSL i dla uwiarygodnienia się do nich przyłączył. Tak ma większość artystów. Kazik o tym śpiewał, m.in. o sobie. Tak mniemam. Gdyby ona była konsekwentna, to nie wystąpiłaby w koncercie finałowym. To tylko biznes. Mówię to z obrzydzeniem.
Usuńtoyahu miły ... profesora Glińskiego poznałem kiedyś w okolicznościach quasi-naukowych, gdzie mówiąc głośno i wyraźnie potrafił się jedynie ośmieszyć ... przynajmniej w mojej opinii ... a dotacje na kulturę pewnie być powinny i "chyba raczej na pewno" od jej mecenasów, a nie z budżetów publicznych ... problem sprowadza się natomiast do tego, że poprzez wyjmowanie ludziom pieniędzy z kieszeni przez ich horrendalne, w porównaniu z dawnymi czasy, opodatkowanie, zaczyna brakować mecenasów ...
OdpowiedzUsuń@Grek_Zorba
UsuńCo masz na myśli mówiąc o "dawnych czasach"?
sprzed rządów sanacji :o)
Usuń@Grek_Zorba
UsuńA wiesz jakie były wówczas warunki życia?
o jakie warunki życia się pytasz? oczywiście, że nie wiem, bo wtedy nie żyłem - podobnie jak Ty ... możemy jedynie z przekazu naszych przodków i tekstów źródłowych je sobie wyobrazić ... abstrahując od samych stawek podatkowych we współczesnych czasach, to bardzo bliska mi przestrzeń emerytalna obarcza Cię i mię obecnie składką na poziomie 19,52% od zarobków (dochodów) ... kiedy w 1891 wdrażana była w życie firmowana autorytetem Bismarcka niemiecka ustawa dająca początek ubezpieczeniom społecznym w Europie przeciętna wysokość składki, zróżnicowana dla różnych grup dochodowych, wynosiła 1,7% wynagrodzenia ... ponad 11 raz mniej niż teraz w Polsce ...
Usuń@Toyah
OdpowiedzUsuńA jaki bedzie pożytek z prywtanego mecenatu, poza tym, że podatnik nie będzie płacił na artystę poprzez ministerstwo?
@zawiślak
OdpowiedzUsuńTaka że tych pieniędzy będzie mniej.
@Toyah
OdpowiedzUsuńNie znam kraju w Europie Zachodniej, gdzie przeprowadzonoby taką "reformę", więc ciężko mi sobie to wyobrazić, tym bardziej, w wykonaniu partii, która chce wywrócić porządek ustalony w '89 r. oraz utrzymać władzę, przy czym potrzebuje do tego narzędzi propagandowych (w tym również wszelkiej maści estradowców). Więc dla mnie postulat likwidacji Min. Kultury to mrzonka. To jeśli chodzi o finanse. A co do tzw. morale, to wydaje mi się, że w USA nie ma takiej instytucji i pomimo tego świat rozrywki wcale nie jest wolny od zdeprawowanych ludzi. Polański, gdyby nie prokuratura dalej kreciłby filmy w Stanach, bo jest tam jakieś (myślę, że niemałe) zapotrzebowanie na jego usługi. Podobnie ma się rzecz z Allenem czy do niedawna Weinsteinem (który został "odstrzelony" z pewnością nie z powodu niemoralnych propozycji). Pokazuje to, że na eliminację zdeprawowanych nie ma co liczyć przy prywatnym mecenacie. Reasumując, nie wyobrażam sobie w najbliższej przyszłości likwidacji Ministerstwa Kultury i dlatego oczekuję, że ludzie pokroju Natalii Przybysz nie będą lansowani za pieniądze podatnika (wyrwę sobie wszystkie zęby, ale będę słuchał zawodzeń Pietrzaka). Myślę, że nie prezentuję standardów moralnych Terlikowaskiego czy Kai Godek, ale czyn któego ona dokonała powinien eliminować ją z dostępu do publicznego koryta. To czego dokonała, to jednak nie podrygi dziadka Tomka Lipińskiego na POwskich parteitagach, po których Kurski kupuje go na Opole jak panienkę na wieczór kawalerski.
@zawiślak
UsuńAleż ja jednym słowem nie sugerowałem, że moim marzeniem jest moralne uzdrowienie twórców kultury. Wręcz przeciwnie, napisałem Ci wyraźnie że na to nie ma co liczyć. Ja wyłącznie mam nadzieję, że jeśli oni stracą państwowe dofinansowanie, zaczną robić lepsze filmy.
A ja się obawiam, że jak stracą państwowe dotacje, to zrobią wszystko dla kogokolwiek, no bo przecież muszą tworzyć, bo się uduszą, bo niczego więcej nie potrafią. Ale ponieważ i tak robią, co chcą, a dotacje od Państwa traktują jak na przysłowiowe waciki i, że się to należy jak pieskowi micha i buda, to ja bym na 5 dekad je obcięła. W latach 90-tych kazali ludziom wziąć swój los we własne ręce. Proponuję, żeby ci "twórcy" na własnej skórze poznali działalność wolnego rynku. Lepsze filmy będą robić może za 70 lat. Jak propagandyści i sponsorzy wymrą. Ale jak wiemy, oni przetrwają każdą wojnę, nawet nuklearną, jak karaluchy. Niestety. Konflikt dobra ze złem będzie trwał do końca świata. Ja jestem z tym pogodzona. I zniesmaczona.
UsuńCały wpis jest super. Nooo, jeszcze jeden komentarz muszę puścić, bo się uduszę:) Skoro muszę, to wrzucę tylko dwie perełki, coby nie przedłużać komentarza. Ale od początku "Proszę sobie wyobrazić... i w tym momencie moja żona zażądała pilota i wzięła sprawy w swoje ręce, co skończyło się na tym, że nas zatkało na Polsacie, a tam właśnie leciał program zatytułowany „Trudne sprawy” i ja w tym momencie zaczęłam się śmiać. W marcu tego roku zrobiliśmy urodzinowe ćwierćwiecze mojemu pierworodnemu, dużo przygotowań. Dla żartu puściłam im jeden z odcinków. Okazało się, że tylko ja toto oglądałam. Moi rodzice zachowali spokój,choć ich też zatkało. A mój jubilat skwitował to tak: Mamooooo. Ja miałam ubaw, z gośćmi poszłam na układ. Czyli nigdy więcej. I drugi: "Ze wstydem przyznaję, że wiem o czym mówię stąd, że od kilku lat moja córka w chwilach szczególnego zgnuśnienia przełącza telewizor na TVN i sobie to puszcza" :::))) Ja też tak mam. Jakieś 3-4 razy w roku odwiedzam moją najlepszą koleżankę, która znając mnie, chyba bardziej niż ja samą siebie, tym swoim żmijowatym spojrzeniem. nie pyta mnie o nic, tylko w odpowiednim momencie złośliwie puszcza tego dziwoląga:)
OdpowiedzUsuń@Jola Plucińska
OdpowiedzUsuńJa mam bardzo bliskiego kolegę - swoją drogą autora większości okładek do moich książek - który, jak się własnie dowiedziałem, kiedy nie ma czasu by to oglądać, to sobie nagrywa i puszcza wieczorem. W pełni świadomie, z czym ma do czynienia. Jutro spróbuję coś o tym napisać.