Miałem nadzieję coś dzis jeszcze napisać, ale poza zwykłymi zajęciami,
muszę się szykować do wyjazdu do Kielc, gdzie będę opowiadał o uczeniu języka,
i niestety ani dziś, ani jutro się za bardzo widzieć nie będziemy. Każdego kto
może przyjść, zapraszam zatem na godzinę 17 na Wzgórze Zamkowe, a tu może, żeby
pozostać w temacie, wrzucę jeden z rozdziałów książki o angielskim listonoszu.
Bardzo proszę.
Ktoś kto zapoznał się już z
wszystkim, co tu zostało powiedziane, a planuje się uczyć języka, zapyta
pewnie, czy są podręczniki, z których można by było bezpiecznie, a może i
jeszcze skutecznie, skorzystać. Na to pytanie odpowiem tak: Przede wszystkim, w
większości wypadków na to, z czego się będziemy uczyć nie mamy wpływu. Jeśli zapiszemy
się na jakiś kurs w EMPiK-u, do Metodystów, czy do którejkolwiek z owej całej
masy różnych szkół o najbardziej wymyślnych nazwach, i tak dostaniemy – a raczej
będziemy musieli sobie kupić to z czego korzysta szkoła. A szkoła korzysta z tego,
co im zaoferowano na najbardziej ciekawych biznesowo i osobiście warunkach.
Podobnie z lekcjami prywatnymi.
Każdy nauczyciel każe nam sobie kupić to, z czego on już korzystał, a dokładniej,
na co nie musi wydawać pieniędzy, a więc bardzo często książkę, którą dostał od
szkoły, w której swego czasu pracował i przez czyjeś niedopatrzenie udało mu się
jej nie zwrócić. A zatem, już na samym początku można uznać, że będziemy się
uczyć nie z podręcznika, który nam się z jakiegoś powodu podoba, albo o którym
słyszeliśmy, że jest dobry, ale z tego, co nam się podsunie pod nos.
No ale załóżmy, że jakiś wybór
jednak mamy, że stanie się cud i ktoś, kto będzie nas uczył, niespodziewanie
powie: „Proszę sobie coś tam kupić, albo poszukać w domu wśród starych książek,
następnym razem to przynieść, i będziemy pracować”. Jeśli mamy w domu starego
Eckersleya, czy komplet Alexandra jesteśmy już ustawieni. Zwłaszcza Alexander,
we wszystkich czterech kolorach pozwoli nam się języka nauczyć. Oczywiście, pod
warunkiem, że nauczyciel będzie wiedział, jak z niego korzystać. Jednak można
przypuszczać, że skoro on już na początku wykazał się tego typu spokojem, że
pozwolił nam samym decydować, to dalej też da sobie radę.
Co poza Alexandrem? Otóż, po
pierwsze, ja tego za bardzo nie wiem, a poza tym obawiam się, że nic. A już
zwłaszcza, gdy mówimy o poziomie podstawowym. Podręczników dla uczniów
początkujących najzwyczajniej w świecie nie ma. To znaczy, są, tyle że tak
jakby ich nie było. Z tego co zdążyłem zaobserwować, z jakiegoś powodu, obecnie
panujący system nauczania nie wymyślił tu nic choćby na tyle mądrego, żeby tę
naukę w ogóle rozpocząć. Podręczniki dla uczniów naukę rozpoczynających to są
wyłącznie książki, gdzie treść obejmuje może 5 procent całego druku, a reszta
to obrazki, zdjęcia i jakieś kolorowe tabelki. Weźmy jakikolwiek podręcznik z napisem Starter
lub Elementary
, otwórzmy na którejkolwiek stronie, i zobaczymy, że tam są niemal wyłącznie
owe kolorowe rysunki i zdjęcia.
Otóż ja sobie nie wyobrażam,
jak ktokolwiek może próbować z tego uczyć, poza być może moją żoną, która umie
uczyć nawet z tego, co znalazła na ulicy, idąc z domu do pracy, lub z tego, co
uczniowie mają w kieszeniach czy tornistrach. A tu, co ciekawe, nie mówimy tylko
o dzieciach, ale również osobach dorosłych. Oni też dostają te książki z obrazkami,
z tą różnicą, że ich treść jest bardziej „dorosła”.
Spójrzmy na coś, co właśnie z
myślą o osobach dorosłych zostało wydane przez Longmana, a więc wydawnictwo,
które przed wieloma, wieloma wiekami, lat temu tysiące, obdarowało nas kursem
L.G. Alexandra „New Concept English”, jest dziś używane na kursach w EMPiK-u, a
zatytułowane jak na ironię, „Total English''. Otwieramy ów podręcznik na
pierwszej stronę, na samej górze mamy tytuł rozdziału: Do you know...?, niżej tabelkę z 15 słówkami, takimi jak supermarket,czy television, a niemal całość strony, z braku miejsca, z przesunięciem
na stronę obok, jest 15 kolorowych zdjęć, na których widzimy ów telewizor,
supermarket, plus 13 innych obiektów, które należy odpowiednio oznaczyć. Obok
są jeszcze dwie tabelki, jedna z alfabetem, a druga z liczebnikami.
Przewracamy stronę i widzimy
siedem kolorowych rysunków, na których ktoś coś albo pisze, albo czegoś słucha,
albo coś czyta, czy na coś patrzy. Na górze strony jest tabelka z czasownikami listen, look, read, write, speak, repeat, match, a naszym zadaniem jest
dopasować czasowniki do obrazków. Mnie osobiście najlepiej podoba się owo match. Z myślą o nim, mamy obrazek
przedstawiający zeszyt i piszącą po nim rękę z ołówkiem. W zeszycie, z lewej
strony, mamy napisane Yes i
No, z prawej thank you i please, ręka łączy No z thank you, a ja już
się tylko zastanawiam, co ja bym powiedział dociekliwemu uczniowi, który by
mnie zapytał, że czemu nie na odwrót. Że ten podręcznik przygotowali durnie z Harlow
pod Londynem, którzy nawet pewnie nie są Brytyjczykami?
O, tak. To też jest coś
ciekawego. Pewnie nikt mi w to nie uwierzy, ale zapewniam, że nie bujam. Ja nie
potrafię nawet zliczyć przypadków, kiedy to w różnych książkach wydawanych, czy
to przez Longmana, czy przez Oxford, znajdowałem oczywiste błędy. I nie mówię
tylko o błędach technicznych, takich, jak to co widzimy wpowyższym przykładzie,
ale błędach na poziomie samego języka.
Zaglądamy na stronę kolejną, a tam
wielkie zdjęcie dwóch gości w garniturach, jeden biały, drugi Murzyn, obaj
siedzą przy stole i trzymają się za palce. A pod spodem kolejne trzy
fotografie, również przestawiające ludzi, którzy, jak się domyślam, się witają.
Tu z kolei najbardziej podoba mi się podpis obok zdjęcia na samym dole:
A:
Hello. I'm Adelina Garza.
B:
I'm Nahid Golovina. Nice to meet you.
A:
Nice to meet you, too.
Ja wcale sobie nie robię żartów. Tam
naprawdę jest tak napisane:
„Adelina Garza I Nahid Golovina”.
Nie ma już mowy ani o państwu Sawyer, którzy mieszkają w Londynie na King
Street, i mają córkę Susan, której ojciec każe wracać do domu przed 10. Tu jest
już tylko Nahid Golovina i jego znajoma Adelina. W ten oto sposób, słynne wydawnictwo
Longman uczy dziś języka angielskiego. A to jest dopiero początek książki.
Popatrzmy na stronę 115, gdzie
już wszyscy pewnie stoją językowo znacznie wyżej. Strona 115 jest zadrukowana
tylko w połowie, ale za to na kolorowo i przedstawia jakąś grę planszową. Gra
się nazywa The ‘my first my last’ i polega
na tym, że, zaczynając od startu, należy dojść do mety, potykając się o przeszkody
typu my last visit to the cinema, my last
night in a hotel, my first CD, czy my last visit to a tourist attraction.
Przyznaję, że podręcznik „Total
English” wybrałem trochę celowo, żeby w ten sposób najbardziej obrazowo
pokazać, jak działa dzisiejszy system organizacji nauki języka angielskiego na
świecie. Czegoś tak złego raczej nie spotkamy, choć, przyznaję, że starając się
unikać tego typu produkcji, mogę mieć orientację marną. Jednak z tego co widzę,
mogę stwierdzić z całą stanowczością, że to co widzimy w tym akurat przypadku,
bardzo dobrze pokazuje kierunek, w jakim to wszystko się rozwija.
Podręczniki, jakie są dostępne
na rynku, a co gorsza również te, które są zatwierdzane przez Ministerstwo
Edukacji, mają na celu wyłącznie utrzymywanie uczniów w stanie permanentnej konieczności
kontynuowania nauki. Osobiście, z wyjątkiem może dziś dość już starych kursów
przygotowujących do egzaminów FC, CAE, czy proficiency, nie udało mi się znaleźć niczego, co bym potrafił
polecić z czystym sumieniem. A i tak, jak widzimy, ja tu mówię tylko o czymś, z
czym miałem do czynienia wiele lat temu. Do obecnie proponowanych projektów z zasady
nie zaglądam, i powiem uczciwie, że wcale nie tylko dlatego, że od czasu, jak
lokalne szkoły zaczęły prowadzić akcję „U nas nie uczą kosmici”, one mi nie są
do niczego potrzebne, ale ja się zwyczajnie boję, że otworzę któryś z nich, a tam
już nie będzie nawet Nahida z Adeliną, ale para jakichś zamieszkałych w Pradze
gejów, z dzieckiem, które im urodziła zaprzyjaźniona lesbijka imieniem Ahmed.
No ale tu już się zaczyna robić
politycznie, a ta książka miała być nie o polityce, tylko o uczeniu języka
angielskiego. Poza tym, byłoby w tym coś bardzo niestosownego, gdybym ja z jednej
strony krytykował autorów podręczników za to, że nie są w stanie powiedzieć
tego, co powiedzieć należy krótko, zwięźle i to the point, a sam bym się bez sensu rozpisywał. Kończmy więc.
Tyle co tu jest, powinno nam wszystkim wystarczyć w zupełności.
Czytając tę notkę przypomniałem sobie o moich lekcjach angielskiego, na które posłała mnie moja mama gdzieś tak na przełomie 89/90 roku. Były to lekcje, jeszcze nie w empiku, bo chyba nie było w Sosnowcu empiku, ale przy jakimś domu kultury czy coś w ten deseń. Prowadziła zajęcia dziewczyna, wydaje mi się teraz, że tuż po studiach, na pewno była przed 30-stką. I były to naprawdę fajne lekcje, może trochę dlatego, że ona mi się podobała a poza tym było na nich coś, czego jak pytam np. moją córkę albo znajomych nie ma nigdzie. Mianowicie ona była maniaczką Beatelsów i co lekcje słuchaliśmy jakiejś piosenki i pisaliśmy ze słuchu to co uda nam się wychwycić a następnie tłumaczyliśmy. To było naprawdę świetne. Tak sobie myślę, że nauka z tekstów piosenek jest ekstra. Wrzucę tu mój ulubiony utwór The Pogues w wersji granej przez stary punkowy zespół Menace https://open.spotify.com/track/6doUpHYVruSR8BliejuUbF?si=VhoxKW39TBKVDlne0OTUSQ
OdpowiedzUsuń