Powiem zupełnie szczerze, że
gdy chodzi o moje możliwości rozpoznawania przeróżnych politycznych niuansów,
zarówno tu w Polsce, jak i za granicą, zasadniczo nie mam powodów do narzekań.
I nawet nie chodzi o to, że do dziś pozostaję jedynym chyba komentatorem
polskiej polityki, który przedstawił opinię – moim zdaniem stuprocentowo celną
– że cały ten cyrk z rekonstrukcją rządu, który zabrał nam ponad pół roku
emocji, związany był wyłącznie z koniecznością możliwie dyskretnego wyrzucenia
z rządu Antoniego Macierewicza. A zatem, mam głębokie przekonanie, że z tą materią
generalnie radzę sobie nadzwyczaj dobrze.
Jest jednak coś, czego w sposób
wręcz zawstydzający ani nie przewidziałem, ani w ogóle nie rozpoznałem, a
mianowice prezydentury Donalda Trumpa. Swoją książkę o 39 wyprawach na
dziewiąty krąg pisałem jeszcze przed amerykańskimi wyborami, poświęcając jeden
z jej rozdziałów Donaldowi Trumpowi właśnie, i przyznaję iż nie dość, że nie
przewidziałem jego zwycięstwa, to nawet nie okazałem odpowiedniego szacunku
jego ogólnym talentom. Tymczasem on wygrał te wybory, bezdyskusyjnie pokonując jednoznaczną
faworytkę sondaży, Hillary Clinton, a dziś praktycznie rządzi światem i to w
taki sposób, że przed nim zadrżał sam Kim Dżong Un, prezydent Korei Północnej.
Pamiętam jak jeszcze parę
miesięcy temu, gdy świat wręcz znieruchomiał wobec nieustannych ostrzeżeń, że
oto stoimy przed wielką wojną między Stanami Zjednoczonymi a Koreą Północną,
prezydent Trump wyskoczył ni stąd ni z owąd z ofertą spotkania z Kimem, a
najwybitniejsi polityczni komentatorzy ogłosili, że oto nadszedł początek końca
Trumpa, który z tego meczyku, który jak ostatni dureń zorganizował, nie może
wyjść inaczej jak tylko na tarczy. I oto wczoraj w Wiadomościach TVP zobaczyłem
na własne oczy, jak po raz pierwszy od dziesięcioleci prezydent Korei Północnej
przekracza granicę Korei Południowej, przywódcy obu Korei serdecznie się
ściskają i pada obietnica, że już niedługo Korea będzie jedna, bo nasz wspólny
świat tego od nas oczekuje. A obok tych ujęć pojawia się wiadomość, że już za
miesiąc dojdzie do spotkania na szczycie prezydenta Trumpa z Kimem i wtedy dopiero
zobaczymy, jak wszystko się zmieni.
A ja sobie myślę, że mimo iż
faktycznie w momencie, gdy wypadało się wykazać pewną przenikliwością, ja
Trumpa zwyczajnie skreśliłem, sprawa nie jest aż tak jednoznaczna jak by się
wydawało. Podobnie jak nie jest, bo nie może być, sprawą jednoznacznie
oczywistą to, że oto dzięki nadzwyczajnym wręcz talentom Donalda Trumpa
dochodzi do czegoś, co jeszcze do niedawna wydawało się być czymś absolutnie
nieosiągalnym. Nie uwierzę bowiem, że oto stało się tak, że Korea Północna,
której determinację znamy aż nazbyt dobrze, tylko dlatego, że prezydent Stanów
Zjednoczonych pogroził jej palcem, w jednym momencie wypuściła z siebie całe
powietrze. I nie mówimy tu o latach, ale zaledwie kilku miesiącach, a więc od
groźby globalnej wojny do serdecznych uścisków na granicy.
Oto, jak sądzę, wszyscy
miłośnicy teorii o syndykacie, który rządzi światem, mają najlepszy z możliwych
dowód na to, że ich podejrzenia były jak najbardziej słuszne. Powtórzę może.
Nie ma takiej możliwości, by oto doszło do sytuacji gdzie prezydent Trump
ogłasza, że jeśli Korea Północna nie zacznie się zachowywać w sposób
powszechnie przyjęty jako cywilizowany, Ameryka zetrze ją z powierzchni ziemi,
na co Kim – mówimy o Kimie, który jeszcze w zeszłym roku dokonywał egzekucji na
ludziach do których stracił zaufanie, przy pomocy rakiet przeciwlotniczych –
drapie się zafrasowany po swojej szczecince i mówi: „No dobra, przekonałeś
mnie, stary”. To jest zwyczajnie niemożliwe.
A skoro to jest niemożliwe, to
odpowiedź na to może być tylko jedna. Otóż jest nadzwyczaj prawdopodobne, że
zarówno wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych, jak i ostatnie
wydarzenia na granicy między dwiema Koreami, to wynik umowy, o istnieniu której
nigdy się nie dowiemy i, powiem szczerze, że im bardziej ona istnieje, tym
bardziej jej treści znać nie musimy.
Co z tego wszystkiego wynika
dla nas? Otóż, moim zdaniem, niewiele. Jeśli przyjmiemy za fakt, że tu u nas na
peryferiach wielkiej polityki doszło do rekonstrukcji rządu wyłącznie ze
względu na jednego ministra, a w samym centrum świata, czyli w Stanach
Zjednoczonych prezydentem został jakiś średnio udany biznesmen, i to tylko po
to, by wreszcie i raz na zawsze skończyć
z północnokoreańskim reżimem, to znaczy, że my tu nie mamy ani nic do gadania,
ani nawet do zabawy w gadanie. Jedyne zatem co nam pozostaje to dawanie
świadectwa, jak choćby w przypadku chłopca imieniem Alfie, który, swoją drogą,
jest zapewne również niczym więcej jak częścią jakiegoś nieznanego nam planu.
A skoro już ni stąd ni z owąd
znaleźliśmy się przy Alfiem, na sam już koniec mam jedną, moim zdaniem
niezwykle interesującą, refleksję. Otóż, jak z całą pewnością część z nas
zdążyła zauważyć, pojawiła się teoria, że między próbą zabójstwa Alfiego
Evansa, a narodzinami kolejnego dziecka księcia Williama jest pewien
symboliczny związek. Otóż, pozostając w nastroju bardzo mocno spiskowym,
chciałbym zwrócić uwagę na jeden bardzo istotny – i w pewien sposób symboliczny
– szczegół związny z narodzinami, jak
dziś już wiadomo, Louisa. Zwracam uwagę na to imię, mając nadzieję, że
Czytenicy pamiętają kultowy tu i tam film Alana Parkera pod tytułem „Harry
Angel”, którego głównym, choć epizodycznym zaledwie, bohaterem jest niejaki
Louis Cyphre. A skoro tak, to nam już tylko pozostaje spojrzeć na zdjęcie Kate
Middleton, wychodzącą ze szpitala z owym Louisem w ramionach, rzucić okiem na
jej sukienkę i porownać ją z tym, co ma na sobie Mia Farrow w filmie Romana
Polańskiego „Dziecko Rosemary”.
Nigdy się nie spodziewałem, że
wpadnę w ten stan, ale stało się. Przepraszam bardzo, ale nawet jeśli się mylę,
trzeba było mnie nie prowokować.
Gdyby ktoś czuł
niedosyt lektury na odpowiednim poziomie, zapraszam do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia nie tylko moje książki.
Zachód jest w szponach cywilizacji śmierci. Z czego to wynika to zasługuje na dłuższą analizę. Bo przecież nie narodziło (sic!) się to spontanicznie. Ale pewnie gdzieś na końcu tej układanki znajduje się sam Lou Cy.
OdpowiedzUsuńChyba w sprawie Korei ma rację Coryllus, który twierdzi, że młody Kim chce ją wyrwać ze statusu chińskiego, koncentracyjnego obozu pracy i eksperymentów medycznych. A to zawsze jest okazja do osłabienia Chin.
OdpowiedzUsuńKorea Północna to gigantyczny zasób rozmaitych cennych surowców, minerałów ziem rzadkich itd. - wyrwanie ich z rąk Chińczyków jest jak najbardziej w interesie USA.
UsuńPrzemko
Jakoś Bushowi to nie przyszło do głowy. Wyrwał sobie Irak ze względu na ropę,a Korei już nie, mimo, że tam były surowce? Akurat w to nie uwierzę. W Korei nie ma zbyt wiele cennych surowców i z tego też względu nigdy nie była celem numer 1 Amerykanów. Zresztą, gdyby je posiadała to Kim nie musiałby iść na żadne takie deale, tylko robiłby biznesy jak Arabia Saudyjska. Ale owszem, coś jest na rzeczy i może nie chodzi o surowce, a o zasoby ludzkie. Chińczycy się powoli buntują i nie chcą już pracować za bezcen na zachodniego pana. A Koreańczycy z Północy jak ich dobrze jankeski pan ustawi będą jeszcze znosić złote jaja.
OdpowiedzUsuńMoże w tej historii jest odpowiedź na pytanie, kto zaplanował i realizuje układankę http://www.tolle.pl/pozycja/nie-krocz-za-mna
OdpowiedzUsuń