Dzisiejszy tekst, mimo że wcale nie jest szczególnie krótki, ma charakter czysto techniczny i jego sens sprowadza się wyłącznie do podania jednego linku. Otóż chodzi o to, że na portalu szkolanawigatorow.pl nasz kolega Tomek Gwińciński, który jest aspirującym reżyserem filmowym, zaprosił nas do obejrzenia swojego ostatniego filmu i poprosił o opinię. Generalnie, film Gwicińskiego spotkał się z przyjęciem nadzwyczaj umiarkowanym, a wśród wielu ocen pojawiła się sugestia, że ów film jest zbyt „hermetyczny”, by mógł być życzliwie przyjęty przez większość widzów. Na słowo „hermetyczny” musiałem zareagować i zauważyłem, że problemem nie jest owa „hermetyczność”, jako że całkiem niedawno miałem okazję obejrzeć inny, tak zwaną „hermetyczną” produkcję, naszego innego kolegi Marcina Dudziaka, i przez 70, czy 80 minut nie byłem w stanie oderwać się od tego, co się działo na ekranie. Tymczasem z filmu Gwińcińskiego obejrzałem zaledwie paręnaście minut. I to nie z nudów. Absolutnie nie z nudów. To już o wiele bardziej z powodu wspomnianej "hermetyczności".
Już chwilę później dostałem wiadomość od Marcina Dudziaka, który najpierw podziękował mi za pamięć i dobre słowa, a nastepnie przesłał link do owego filmu, który tak bardzo mnie poruszył. No i w tym momencie przechodzę do rzeczy. Otóż ja oczywiście mógłbym ów link umieścić na blogu Tomka Gwicińskiego, ale myślę, że przede wszystkim, to byłby wobec niego gest zbyt okrutny, no a poza tym, naprawdę nie wypada, by reklamować produkcję konkurencji u osoby zainteresowanej. A zatem link do przepięknego filmu Marcina Dudziaka umieszczam tutaj: https://vimeo.com/106601251. On nie ma powodu, by swój film ukrywać, więc też i hasło nie jest potrzebne. A tu mój tekst sprzed roku. Proszę go przeczytać, i potraktować jako recenzję. Albo po obejrzeniu tego filmu, albo przed. Obojętne. I proszę tu nie komentować filmu Tomka Gwińcińskiego. On nie jest tematem tej notki. Dziś mówimy o Dudziaku.
Najmłodsze moje dziecko, poza nieustannymi próbami studiowania czegokolwiek, pracuje w kinie za 5 złotych za godzinę. Wybrała ona na ten rodzaj kariery trochę przez to, że jej starszy brat kiedyś też przedzierał te bilety i ogólną atmosferę tak zwanego Multikina sobie bardzo chwalił, ale również z tego względu, że i ona, podobnie jak on i my wszyscy, jest wręcz uzależniona od oglądania filmów. Ponieważ przy tym one wszystkie zostały przez nas intelektualnie i duchowo odpowiednio sformatowane, wrażliwość artystyczna mojej córki – proszę zwrócić uwagę na to, że nie używam słowa „gusta”, a więc czegoś, co stanowi kompletną fikcję, lecz „wrażliwość” – sprawia, że cokolwiek ona mi powie na temat każdego z nowych filmów, ja mogę obstawiać jako w stu procentach słuszne.
Od niej też wiem, jaki poziom prezentuje każdy kolejny przebój polskiej kinematografii. Od niej jak najbardziej wiem, że każdy – dosłownie każdy – nowy polski film to jest porażka na poziomie, którego nie da się opisać bez używania brzydkich słów. I to jest jeden z głównych powodów, dla którego polskich filmów nie oglądam.
A przecież nie było tak zawsze. Pomijając stare bardzo, jeszcze czarno-białe, filmy z lat 50-tych i 60-tych, z „Pętlą”, „Żywotem Mateusza”, „Do widzenia do jutra”, czy „Pingwinem” na czele, bardzo lubiłem „Brzezinę” i „Panny z Wilka” Wajdy, „Barwy ochronne” i „Życie rodzinne” Zanussiego, „Wodzireja” Feliksa Falka, no a w latach 80-tych nawet „Kronikę wypadków miłosnych” Wajdy. Poza tym jednak, tu akurat nie widzę nic. Zero. Gdy chodzi o polską kinematografię, to, z czym mamy dziś do czynienia, z mojego punktu widzenia, stanowi nędzę w stanie idealnie czystym. A zatem, polskie kino dla mnie nie istnie.
I oto proszę sobie wyobrazić, że kilka dni temu dostałem telefon od człowieka nazwiskiem Marcin Dudziak, który przedstawił się, jako wierny czytelnik tego bloga i poprosił mnie, bym zechciał obejrzeć jego najnowszy film zatytułowany „Wołanie”, który jest w tych akurat dniach wyświetlany w katowickim kinie „Światowid”, no i żebym – rozumiem, że w przypadku, gdy film mi się spodoba – przedstawił na blogu jego odpowiednią recenzję.
Obejrzałem ten film. W minioną sobotę o trzeciej po południu z ciężkim sercem wyszedłem z domu, polazłem do tego kina, poinformowałem w kasie, że jestem na seans zaproszony, zasiadłem – oczywiście jako jedyna osoba na sali – w fotelu… i przez następną godzinę i dwadzieścia minut prawdopodobnie nawet bym nie drgnął, gdybym ze względu na bardzo posunięty wiek nie musiał od czasu do czasu rozprostować kości. I od razu muszę też powiedzieć, że wcale nie chodzi o to, że film „Wołanie” jest w jakiś szczególny sposób fascynujący – nic podobnego. Całkiem odwrotnie. Mam wręcz wrażenie, że od czasu jednego z moich ukochanych filmów świata, „Wynajętego człowieka” Petera Fondy, ja nie miałem okazji oglądać czegoś równie nudnego. Powiem więcej: ja nie widziałem czegoś równie nudnego od czasu wspomnianego już wcześniej „Żywota Mateusza”. A mimo to, nie mam najmniejszych wątpliwości, że film Marcina Dudziaka pod tytułem „Wołanie” jest bezwzględnie i jednoznacznie i zdecydowanie najlepszym polskim filmem ostatnich trzydziestu lat.
„Wołanie” to historia – jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejkolwiek historii – ojca i syna spędzającego wakacje w Bieszczadach, niemal bez przygód, właściwie bez słów, bez choćby jednego jednoznacznego przesłania, gdzie tak naprawdę pozostaje już tylko obraz tego lasu, tej rzeki i dźwięk i muszę powiedzieć, że nawet jeśli ktoś się uprze i powie, że film Dudziaka to tanie byle co, to i tak ów obraz i dźwięk pozostaną. Ów obraz i dźwięk, przez które, jeśli, jak mówię, musiałem się przez tę godzinę i dwadzieścia minut ruszyć, to wyłącznie ze względów czysto obiektywnych, starczą za całą historię współczesnego polskiego kina.
Ale i to nie jest wszystko. Każdy kto interesuje się filmem, wie, że niemal zawsze zdarza się, że nawet oglądając coś, co niemal w stu procentach akceptujemy, muszą pojawić się elementy, które budzą w nas odruch protestu. Chodzi o to, że zawsze, nawet w tych chwilach najbardziej poruszających, musi pojawić się coś, co każe nam krzyknąć: „No nie! To jest bez sensu! Wychodzę!”. Gdy chodzi o film Dudziaka, mimo, że od pewnego momentu, wiedząc, że jednak będę pisał tę recenzję, starałem się jak mogłem, nie znalazłem jednego momentu, gdzie mógłbym powiedzieć, że ja bym to zrobił inaczej. I taki to jest film.
Czy „Wołanie” to film wybitny? Nie sądzę. Ja na przekład dzień wcześniej byłem na „Marsjaninie” Ridleya Scotta i on jest od Dudziaka bezwzględnie lepszy. Za miesiąc pójdę na nowego Bonda i on będzie pewnie jeszcze lepszy, niż ostanie „Mission Impossible”, które też ze skupieniem obejrzałem i do którego Dudziak nie ma tak zwanego startu. W tym biednym filmie o ojcu i synu w bieszczadzkiej głuszy mamy tych dwóch zdecydowanie przeciętnych aktorów – co, swoją drogą, z jednej strony boli mnie jak jasna cholera, a z drugiej, Bogu dziękuję, że nie musiałem oglądać jakiegoś Kota, czy Lindy – sam film jest skromny w sposób wręcz nieznośny, a mimo to, jak to już zostało powiedziane, ja przez tę godzinę i dwadzieścia minut siedziałem tam, jak zaczarowany. Dźwiękiem, obrazem i dwiema – dosłownie dwiema – scenami, których nie mogę ujawnić, bo w ten sposób zdradziłbym wszystko, a to, jak wiadomo, nazywa się „spoiler” i jest jedenastym grzechem.
Nie wiem, jakie są możliwości poza Katowicami, gdzie ów film jeszcze tylko dziś i jutro będzie wyświetlany w kinie „Światowid”, ale, powiem szczerze, że jest mi to doskonale obojętne. „Wołanie” to jest mój film i jestem pewien, że sobie z tym poradzę bez względu na to, jakie będą jego dalsze losy. Tak jak sobie poradziłem z wieloma innymi przebłyskami ludzkiego talentu.
Książki niezmiennie można zamawiać w księgarni Kliniki Języka, ewentualnie pod adresem mailowym k.osiejuk@gmail.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.