niedziela, 18 lutego 2018

Urodziny, czyli czemu Diabeł chodzi do kościoła

      Mija luty 2018 roku, a więc miesiąc, kiedy będziemy obchodzić dziesiątą rocznicę prowadzenia przeze mnie tego bloga, siłą rzeczy więc wpadam w nastrój bardziej refleksyjny niż zwykle i próbuje sobie wszystko, co już za nami, poukładać w jakimś porządku. Parę dni temu wpadłem w dość ponury nastrój, zdając sobie nagle sprawę z tego, że tak naprawdę dwa największe publiczne sukcesy, jakie przez te lata udało mi się odnieść, były związane z wytropieniem podstępnej obecności Diabła, najpierw na krakowskim festiwalu Unsound, a następnie w internetowym projekcie pod tytułem Kraina Grzybów. Dziś jeszcze sobie przypominam tak zwaną „Rozmowę z Pawłem”, gdzie opowiedzieliśmy o tym, jak ówczesny sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego z oczywistym rozmysłem i pełna konsekwencją niszczył jego kampanię roku 2010, a tekst zrobił takie wrażenie, ze został wręcz w całości opublikowany na oficjalnej stronie Prawa i Sprawiedliwości. No ale przede wszystkim, to jednak była sprawa wybitnie lokalna, a poza tym ewidentnie wpleciona w akcję niszczenia wszystkiego co pozostało po Kluzik, Migalskim, Poncyliuszu i całym tym szemranym towarzystwie, podczas gdy o festiwalu Unsound w kontekście mojej notki pisano i w „New York Timesie”, „Guardianie”, czy „Los Angeles Timesie”, gdzie autor osobną część swojego tekstu poświęcił mojej osobie
      Przypomniała mi się tamta historia, a z nią coś, na co chyba wcześniej nie  zwracałem tu uwagi, a co dziś, z perspektywy tych 10 lat, sprawia, że mam powód do pewnej satysfakcji. Otóż rzecz polega na tym, że tekst, który wywołał tamtą burzę nie był napisany z myślą o tym blogu, ale stanowił mój kolejny felieton do „Warszawskiej Gazety”. Poczatkowo wprawdzie zastanawiałem się, czy nie warto by było dać go tu, ale uznałem, że sprawa jest na tyle ważna, że „Warszawska Gazeta” zapewni mu szerszy odbiór, a ja go tu i tak powtórzę, no i on ukazał się najpierw w „Warszawskiej Gazecie”. Kiedy wybuchła pamiętna afera, pamiętam że od razu poinformowałem o tym Piotra Bachurskiego, a on, proszę sobie wyobrazić, zamruczał z satysfakcją i powiedział, że to jest zrozumiałe, bo „Warszawska” ma bardzo dużo czytelników i bardzo duży zasięg.
       Dziś, po latach, ja tę prawdę świetnie znam, czytając choćby rankingi najpopularniejszych tygodników ukazujących się w Polsce, gdzie „Warszawska Gazeta” zajmuje piąte miejsce tuż za „Sieciami” braci Karnowskich, ale też – po latach właśnie – widzę wyraźnie, że sprawa owego ponurego festiwalu, tak jak ją przedstawiłem, zyskała wymiat globalny nie dzięki artykułowi w „jednym z polskich prawicowych tygodników”, lecz dzięki donosowi „jednego z prawicowych blogerów”. To bowiem nie nazwa „Warszawskiej Gazety” była powtarzana w tych wszystkich gazetach od Nowego Yorku po Helsinki, lecz moje nazwisko, i to nie wydawcy „Warszawskiej Gazety” grożono procesem za rozbicie festiwalu, ale prawicowemu i ultrakatolickiemu blogerowi.
      Oto więc tekst, który ukazał 9 października 2015 roku w „Warszawskiej Gazecie” i najwidoczniej ani pies z kulawą nogą, ani diabeł ze złamanym rogiem, nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi, co – chciałbym to stanowczo podkreślić – w żadnym wypadku nie tyle świadczy o „Warszawskiej Gazecie”, co o tych 10 latach, o których tu będę wspominał w najbliższym czasie z prawdziwą satysfakcją.


      Siadając do pisania dzisiejszego felietonu, czuję pewien niepokój, ponieważ mam świadomość, że dla wielu czytelników „Gazety Warszawskiej” kwestia organizowanych w Polsce od okazji do okazji muzycznych festiwali stanowi coś na tyle egzotycznego, że każda próba poruszenia tematu może się skończyć kompletną porażką. A mimo to, jestem przekonany, że sprawa, którą się postanowiłem dziś zająć, jeśli spojrzymy na nią z pewnego szczególnego punktu widzenia, nie pozwala choćby na chwilę zwłoki.
      Oto proszę sobie wyobrazić, że w najbliższych dniach w Krakowie odbędzie się wielodniowy festiwal muzyczny o nazwie „Unsound”, którego charakter i podstawowy sens sprowadza się do propagowania najbardziej otwartego i jednoznacznego satanizmu. I od razu chcę się zwrócić do tych czytelników, którzy właśnie zaczynają się ironicznie uśmiechać i mruczeć coś na temat obsesji, którymi część z nas zdecydowała się żyć, podczas gdy jest tyle rzeczy ważniejszych, niż jakieś piosenki, i prosić ich, by się przez chwilę zechcieli zastanowić. Otóż ja akurat jestem naprawdę znakomicie zorientowany w dzisiejszej pop-kulturze i świetnie wiem, co się tam dzieje naprawdę, a co jest wyłącznie elementem taniego lansu pod hasłem „jesteśmy źli”. A zatem pragnę stwierdzić bez cienia wątpliwości, że w tym wypadku mamy do czynienia z autentycznym, celowym i bardzo przemyślanym satanizmem. W tym wypadku należy stwierdzić, że do Krakowa zawitało czyste zło i wiele wskazuje na to, że nikt się tym szczególnie nie przejął.
      A sytuacja jest jeszcze bardziej wstrząsająca, niż można by się było spodziewać. Oto biorący udział w festiwalu artyści – powtórzę raz jeszcze, reprezentujący niemal wyłącznie i całkowicie jednoznacznie satanistyczny nurt we współczesnej sztuce muzycznej – planują występować w krakowskich kościołach. Z tego, co już dążyłem zauważyć, część koncertów ma mieć miejsce w kościołach pod wezwaniem Świętej Katarzyny, oraz Świętych Apostołów Piotra i Pawła. 16 października, u Św. Katarzyny, ma dojść do koncertu słynnego satanistycznego zespołu Current 93, którego logo stanowi ukrzyżowany Chrystus przyozdobiony odwróconym pentagramem. Jak ogłasza strona festiwalu na Facebooku, również jeden z festiwalowych występów odbędzie się w kopalni soli w Wieliczce, tuż pod słynną solną rzeźbą Ostatniej Wieczerzy.
      Moja Hanka, która jako pierwsza zorientowała się w tym, do czego doszło i która sprawę dogłębnie zbadała, zadzwoniła do kościoła Św. Katarzyny. Jak się okazało, organizatorem przedsięwzięcia z kościelnej strony jest pan organista, który w rozmowie telefonicznej córkę moją poinformował, że ona niepotrzebnie histeryzuje, ponieważ wszyscy uczestnicy festiwalu zostali przez Kościół odpowiednio sprawdzeni i nie ma żadnych powodów, by się niepokoić. Ksiądz proboszcz do telefonu nie mógł podejść, bo akurat jadł obiad.
      Ja wiem, że jest Skała, na tej Skale stoi nasz Kościół, a moc piekieł Go nie pokona. Niech jednak nikomu z nas nie przyjdzie do głowy się pocieszać, że my wobec tej błogosławionej sytuacji nie mamy nic do roboty. On bowiem nie przepuszcza żadnej okazji.

Zapraszam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje książki i przypominam, że być może najlepszą z nich „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” można kupićbezpośrednio u mnie, wraz z dedykacją. Proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl.


1 komentarz:

  1. Ciekawy artykuł. Przysiadłam do niego i nie żałuję, że przeczytałam. Pozdrowienia dla autora.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...