Sprawa jest już
trochę zelżała, ale pomyślałem sobie, że należy nam się chwila wytchnienia od
spraw poważnych i dziś zachęcam do kupowania „Warszawskiej Gazety” między
innymi z moim felietonem w środku. O zakutym Władku.
Zdarzenia mijają nas w takim
tempie i obfitości, że nie dość, że nie jestemy w stanie ich odpowiednio
rozpoznać, to nawet jeśli jakimś cudem, na któreś z nich zwrócimy uwagę, to
wystarczy kilka chwil, byśmy o nim skutecznie zapomnieli i przez kolejną chwilę
zajeli się czymś nowym. Zdarzyło się ostatnio jednak coś, co dla mnie
osobiście, mimo, że, jak większość z nas, staram się śledzić to co się wokół
dzieje, wciąż pozostaje bardzo aktualne i nie jestem w stanie wyrzucić tego z
pamięci. A mam tu na myśli obraz Władysława Frasyniuka, któremu policjanci
zakładają kajdanki, a zwłaszcza moment, kiedy obsługujący go policjant
informuje go, że ręce mają być z tyłu.
Mam oczywiście świadomość, że,
jak mówią starzy Polacy, jedna jaskółka wiosny nie czyni, biorąc wszak pod uwagę
fakt, że wielu z nas na tego typu obrazek czekało dziś już niemal 30 lat, nie
powinniśmy narzekać. Przy tej jednak szczególnej okazji chciałbym zwrócić uwagę
na coś, co być może w całym tym zamieszaniu części z nas umknęło. Otóż ja
doskonale pamiętam scenę, która ostatecznie doprowadziła Frasunieka do tego
szczególnego momentu w jego życiu. Otóż było tak, że podczas próby
wylegitymowania go przez dwóch młodych policjantów, Frasyniuk nie dość że
odmówił wylegitymowania się, nie dość że z policjantów ewidentnie szydził, to
jeszcze zrobił coś, za co w takim Teksasie zostałby w najlepszym dla siebie wypadku
powalony na ziemię i skuty, a kto wie, czy nie zastrzelony, a mianowicie zaczął
jednego z policjantów poklepywać po plecach.
Jak wiemy, on tę przygodę
przeżył. Ci młodzi chłopcy ostatecznie sobie z Frasuniukiem poradzili, a
polskie prawo wszczęło wobec niego odpowiednie procedury i dziś, jak słyszę,
Frasyniuk oraz jego znajomi są na Polskę bardzo obrażeni. Powszechna opinia
jest taka, że chodzi o te kajdanki, ja jednak sądzę, że tam jest coś znacznie
poważniejszego, co doprowadziło ich wszystkich do aż takiego gniewu. To
mianowicie, że podczas wspomnianej konfrontacji owi policjanci nie mieli
pojęcia, z kim mają do czynienia. Oni ani nie wiedzieli, że to jest jakiś
Frasyniuk, ani tym bardziej, kim ów Frasyniuk jest, a o tym najlepiej świadczy
fakt, że kiedy on im się przedstawił fałszywym imieniem i nazwiskiem, to oni mu
nie uwierzyli, twierdząc, że on musi mieć na imię Włodzimierz, albo Władysław,
bo słyszeli, że koledzy wołają na niego „Władek”.
I to jest coś co musiało tego
komedianta doprowadzić do szału. Że ktoś nie dość, że go nie rozpoznaje, to
nawet nie wie, jak ma na imię wybitny działacz Solidarności, Frasyniuk. Włodzimierz,
Władysław, czy może jeszcze jakoś inaczej? Diabli wiedzą. I to jest autentyczna
zgroza.
My tu na szczęście przebywamy w
świecie realnym, gdzie tego typu zachowania mogą nam wyłącznie gwarantować
kolejny wesoły weekend. Czego sobie i wszystkim życzę.
Zachęcam
wszystkich do kupowania mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonosz marki
Triumph”, która w tych dniach jest również do kupienia bezpośrednio u mnie. Z
dedykacją w cenie. Kontakt niezmiennie pod adresem toyah@toyah.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.