Wśród całego bezmiaru wydarzeń ważnych,
bardzo ważnych i jeszcze ważniejszych, pojawiła się kwestia pogrzebu nastolatka,
podczas którego miejscowy proboszcz odmówił odprawienia mszy za jego duszę i ów
gest spowodował nielichą awanturę. Z tego co czytam tu i ówdzie wynika, że owo
dziecko, jeszcze zanim wydało z siebie ostatnie tchnienie, nie dość, że
demonstracyjnie odmawiało uczestniczenia w lekcjach religii, to jeszcze
zorganizowało akcję, w wyniku której znaczna część klasy również przestała
uczestniczyc w katechezie, no i to rzekomo stało za nerwowym – a moim zdaniem,
jednoznacznie niemądrym – zachowaniem proboszcza. Nie znam ani szczegółów
sprawy, ani nawet jego tła, nie wiem, co to było za ziółko z tego zmarłego
dziecka, czy to był tylko jakiś miejscowy bałwan, czy może jeszcze jeden młody
poeta z dobrego domu, który odkrył prawdę o tym, kto tak naprawdę panuje nad
światem, czy może ewentualnie owe lekcje religii były tak do niczego, że nawet
święty by ich nie wytrzymał – co jest najbardziej prawdopodobne – chciałbym jednak
powtórzyć, że moim zdaniem ów proboszcz, niezaleznie od tego, jak bardzo się
mógł czuć wzburzony sytuacją, postąpił podwójnie głupio. Przede wszystkim
prowokując awanturę podczas pogrzebowych uroczystości, no ale też wyrażając
przekonanie, że pewnym osobom Msza Święta zwyczajnie się nie należy. Rzecz
bowiem w tym, że znaczna część nieskończonej potęgi naszego Koscioła polega własnie
na tym, że stać Go na wszelkie możliwe gesty pod każdym możliwym adresem.
Jeszcze w roku 2008 napisałem na ten temat tekst, którego przekaz moim zdaniem
ma wartość uniwersalną na każdy czas, a dziś, w tej akurat sytuacji, przydaje
się nam wyjątko bardzo. Proszę uprzejmie, zastanówmy się może nad tym
bogactwem, jakie mieliśmy szczęście posiąść i spróbujmy je docenić.
Niedawno miałem okazję wziąć
udział w spotkaniu towarzyskim, na którym, wśród wielu najróżniejszych osób,
pojawili się pan i pani z planami małżeńskimi. Rozmowa kręciła się więc przez
pewien czas wokół tematów zwykle pojawiających się w podobnych sytuacjach,
czyli domu, pieniędzy, dzieci, przystojnych mężczyzn i ładnych kobiet, kiedy
nagle pani z planami wyraziła zaniepokojenie sytuacją, w której będzie musiała
pójść do spowiedzi.
W tym momencie, dotychczas
lekka wymiana lekkich myśli, zamieniła się w dość jednostronną ideologicznie
debatę na temat niezrozumiałych represji, z jakimi kochający się ludzie muszą
się potykać na drodze do szczęścia. Generalnie, wszyscy zabierający głos
uczestnicy spotkania, bardzo współczuli pani prawie młodej i prawie młodemu
panu, że będą musieli się zmierzyć z tak dramatyczną sytuacją.
Nagle, któryś z uczestników
spotkania, poinformował zainteresowana parę, że on słyszał o księdzu, który
jest księdzem bardzo porządnym i za drobną łapówkę jest skłonny podpisać „karteczkę”,
która, jak kolec w sercu, nie dawała spać zakochanej parze. Więc spróbuje się
ten ktoś popytać i uzyskać odpowiednie namiary.
Ponieważ to, co słyszałem
stanowiło dla mnie absolutnie fascynująca egzotykę, zwróciłem się do przyszłej
małżonki z pytaniem, dlaczego ona w ogóle pragnie wziąć ślub w kościele.
Dlaczego nie zarejestruje po prostu małżeństwa w urzędzie i w ten sposób
pozbędzie się kłopotu z bezwzględnym klerem, a przy tym zaoszczędzi na
ewentualnym haraczu dla księdza o dobrym sercu.
Zakochana pani była bardzo
zdziwiona moim pytaniem, a ponieważ nie chciałem drążyć tematu, przyjąłem tylko
uprzejmie wyjaśnienie, że przecież ślub musi być w kościele. Zaproponowałem
tylko, żeby może poprosiła swojego tatę, albo kolegę, żeby złożył jakikolwiek
podpis na karteczce, która stanowiła dla niej taki problem i dołączyła do
innych dokumentów, ale to już było zdecydowanie za dużo, a ponieważ moja
znajoma zaczęła węszyć prowokację, zamilkłem i temat zamknąłem.
Pozostał problem. Po co
ludzie, dla których kwestie wiary, religii, Kościoła są kompletnie obce, tracą
czas na takie drobiazgi, jak to, czy ślub ma być kościelny, czy nie-kościelny?
Od razu muszę też się
przyznać, że to, co mnie spotkało podczas omawianego spotkania, owszem, było
intrygujące, niemniej nie stanowiło jakiegoś bardzo dużego szoku.
Niejednokrotnie w moim życiu, spotykałem się z ludźmi, którzy sprawy religii
traktowali – że tak powiem – specyficznie. Koleżanka mojej córki, na przykład,
kiedy ma mieć egzamin, zakłada na szyję łańcuszek z Matką Boską, a kiedy już
się dowie, że zdała (a jak nie zdała, to tym bardziej), zdejmuje ten swój
medalik, bo „to głupio wygląda”.
Jestem też pewien, że choćby
ta młoda osóbka, czy to przy okazji chrztu swojego dziecka, czy to jego
Pierwszej Komunii, czy, wcześniej, przy okazji swojego ślubu, czy za wiele,
wiele lat, widząc nadchodzącą śmierć, będzie się nieustannie zmagać z kwestią,
jak tu poradzić sobie z kaprysami Kościoła.
Umiera człowiek, który w życiu nie chodził
do kościoła. Ba, człowiek, którego rodzina, od ślubu, właśnie, czy może wręcz
od Pierwszej Komunii, nie miała z kościołem, zarówno z dużej, jak i małej
litery, żadnego kontaktu. Człowiek, który niejednokrotnie Kościół i księży
traktował wyłącznie, jako obiekt żartów i szyderstwa. Umiera ów człowiek, a ci
z jego otoczenia, co jeszcze przez jakiś czas muszą tu pozostać, zaczynają
podejmować zabiegi na rzecz zorganizowania dla zmarłego kościelnego pochówku.
I dobrzy ludzie dręczą się myślą, po co?
Gdyby chodziło o zwykły strach przed piekłem, to jeszcze rozumiem. Ale
najczęściej wszystko wskazuje na to, że o piekle nikt nie myśli. Problem
sprowadza się wyłącznie do żądania pięknej uroczystości i do pomstowania na
bezdusznego księdza-służbisty.
Myślałem więc sobie o tej
dziwnej kwestii wielokrotnie. Ostatni raz podczas pogrzebu, jak się właśnie
niespodziewanie okazało, świętej pamięci profesora Bronisława Geremka. I
właśnie w trakcie minionych dni przypomniał mi się wywiad, który jeszcze przed
laty opublikowała „Gazeta Wyborcza” z którymś z wyższych rangą polskich
masonów. Mistrz ów, w wywiadzie, na pytanie, co przyciąga tak wielu wybitnych
ludzi do Loży, wśród kilku powodów, wymienił coś, co, według mojej pamięci,
brzmiało, jak „stara, ponad dwustuletnia tradycja wolnomularstwa”.
Wówczas, kiedy jeszcze
czytałem te słowa, czułem oczywiste rozbawienie, ale w miarę upływu lat,
problemu tej – a przecież nie tylko tej – nędznej i żałosnej tradycji, mogłem
doświadczać już wielokrotnie na własne oczy. Akurat nie trzeba być masonem,
żeby raz na jakiś czas stanąć twarzą twarz z własną nędzą. Z mojego punktu
widzenia, żeby poczuć tę samotność, wystarczy w ogóle oderwać się od czegoś, co
bez narażania się na łatwe kpiny, można nazwać tradycją i historią. Z tego
punktu widzenia, w którym się szczęśliwie znalazłem, sprawy się mają tak, że
jeśli stracimy ten szczególny drogowskaz w postaci tego, co daleko za nami,
stajemy się nikim. I wcale tym drogowskazem nie musi być religia
rzymsko-katolicka. Wystarczy, żebyśmy w naszej świadomości mieli cokolwiek, na
co będziemy się mogli powołać i do czego się odwołać, a co jednak będzie
sięgało nieco dalej, niż marne dwieście lat wstecz. I to nam też powinno
zdecydowanie wystarczyć.
Pragnę jednak wrócić do kwestii
tych wszystkich uroczystości na styku religii i życia codziennego. Chodzi o to
mianowicie, że jakkolwiek by na to nie patrzeć, w kulturze, w której wszyscy
żyjemy, jeśli chcemy prawdziwego święta i prawdziwej uroczystości, to musimy
zawsze zwrócić się do Kościoła. Czy to jest Boże Narodzenie, czy to są Święta
Wielkanocne, czy zwykła „powszednia” niedziela, za tym wszystkim zawsze stoi
Kościół.
Pamiętam, jak kiedyś, bardzo
już dawno temu, któryś z działaczy Kongresu Liberalno-Demokratycznego z Gdańska
– może to był nawet sam Donald Tusk – przechwalał się, że oni w niedzielę nie
chodzą do kościoła, ale idą pograć w piłkę. I ani mu do głowy nie przyszło do
głowy, że po to, żeby pograć w piłkę, też musi poczekać do niedzieli, która na
przykład w języku rosyjskim do dziś oznacza Zmartwychwstanie.
Więc nie ma najmniejszej
wątpliwości, że jeśli chcemy liczyć na prawdziwie uroczysty pogrzeb, czy ślub,
czy jakąkolwiek inną okazję, musimy zwrócić się o pomoc do Kościoła. Bo tylko
Kościół może się wykazać odpowiednio długą tradycją, a dzięki niej właśnie,
odpowiednio bogatymi środkami, żeby nadać jakiemukolwiek wydarzeniu prawdziwie
piękną oprawę. Bez tego, co może nam zapewnić tylko Kościół, możemy się co najwyżej
najeść i napić wódki. A jeśli mamy trochę więcej pieniędzy, to jeszcze zamówić
sobie występ piosenkarki.
Właśnie dlatego, kiedy
zapragniemy zawrzeć związek małżeński, a chcemy, by ten dzień zapisał się w
naszej pamięci, jako dzień szczególny i kiedy chcemy, żeby był i welon i żeby
była biała suknia i żeby sypano na nas czy to kwiaty, czy to ryż, czy zwykłe
grosiki i kiedy chcemy, żeby nam grały prawdziwe organy, a nie tandetny
keyboard, musimy zwrócić się do Kościoła.
I właśnie dlatego też, kiedy
umrze nam osoba bliska, albo kiedy umrze człowiek wybitny, godny wielkiego
gestu i wielkich słów, wiemy, że ten gest i te słowa mogą paść tylko z ust
księdza.
Wielu moich znajomych
zadawało sobie i mi pytanie, dlaczego rodzina i przyjaciele zmarłego tragicznie
Bronisława Geremka, człowieka, który zdawał się stać bardzo, bardzo daleko od
Kościoła, człowieka, który najprawdopodobniej absolutnie nie uważał za
konieczne uczestniczyć w niedzielnych nabożeństwach, po jego śmierci poprosili
o najbardziej uroczystą mszę w warszawskiej katedrze, z udziałem trzech
wybitnych katolickich biskupów, z odpowiednimi pieśniami, z odpowiednimi
modlitwami i z pełną oprawą eucharystyczną. Czy dlatego, że ktoś, kto zmarłego
Profesora kochał, wystraszył się nagle, że bez tego wszystkiego pan Profesor
nie zostanie zbawiony? Ależ co za bzdura! Chodziło dokładnie o to samo, o co
chodziło podczas organizacji pogrzebowych uroczystości księżnej Diany i tylu
innych zmarłych osób, masonów, ateistów, gangsterów, ale również
najzwyklejszych, bardzo porządnych ludzi, których jedynym grzechem było to, że
nie zaznali łaski wiary. Ludzi. dla których niedziela nigdy nie stanowiła
pretekstu do udania się na Mszę Świętą, ale którzy zawsze pragnęli mieć piękny
pogrzeb.
Zastanówmy się, jakiż to
miałby pogrzeb wspomniany już profesor Bronisław Geremek, czy, jeszcze wiele
lat jeszcze przed nim, Jacek Kuroń, gdyby zamiast w warszawskiej archikatedrze,
został pożegnany w Pałacu Kultury, albo w budynku Sejmu, albo choćby i na brukselskich
salonach, a mistrzami ceremonii byłby były premier Bielecki, red. Michnik i
ewentualnie - jako osoba pobożna - Lech Wałęsa?
Dlatego więc, kiedy słyszę tu
i tam różne głosy sprzeciwu, czy wręcz oburzenia, a choćby tylko zwykłego
zdziwienia, odpowiadam: A jakże inaczej?
I niech już tak będzie. Po
tych wszystkich latach, kiedy nikt z nich od Kościoła nie chciał nic, to o to
jedno mogą się zwrócić. A my szczodrą ręką możemy im to dać.
A modlitwę możemy dorzucić
nawet i bez proszenia.
Wszystkim Czytelnikom
przypominam, że moją, być może najlepszą, książkę „Marki, dolary, banany i
biustonosz marki Triumph” można zamawiać bezpośrednio u mnie. Wszystkich
zainteresowanych proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl. Dedykacja w
cenie.
Tekst uniwersalny, zawsze aktualny. To w sumie bardzo poważny temat teologiczny.
OdpowiedzUsuńKiedyś mój bardzo trydencki znajomy z wielka niechęcią burknął- I po co Benedykt polazł do synagogi?
OdpowiedzUsuńA obecny wtedy ksiądz odpowiedział lekko - wkroczył Andrzejku, wkroczył.
I tyle.
Serdecznie pozdrawiam.
@Marta Nowicka
UsuńŁadnie ksiądz powiedział. Swoja drogą, ciekawe co dziś wspomniany Andrzejek mówi na temat Benedykta. Domyślam się, że stawia go Franciszkowi za przykład.
Ładne.
UsuńWszystko,tylko czy potrafimy i chcemy z Niego brać? Tak jak w okopach nie ma ateistów tak w chwili ostatecznej nie ma ,a może jest niewielu,którzy Go nie potrzebują.Takie tam przemyślenia...
OdpowiedzUsuń