Nie zajmowałem się ostatnio kwestią nie
do końca udanej wyprawy na górę o nazwie Naga Parbat, z tego głównie powodu, że
ja w ogóle nie bardzo rozumiem, o co tu w tym wszystkim chodzi, a po drugie dlatego,
że, z mojego punktu widzenia, są rzeczy dla nas o wiele ważniejsze, niż obsesje
parunastu osób. Wczoraj jednak przeglądałem wiadomości na portalu tvn24.p i
trafiłem na coś takiego:
„W
niedzielę dwa helikoptery zabrały do Skardu z obozu pierwszego (4850 m) na
Nanga Parbat (8126 m) Elisabeth Revol oraz Adama Bieleckiego, Denisa Urubkę,
Jarosława Botora i Piotra Tomalę, którzy udali się na akcję ratunkową, by
sprowadzić z góry Francuzkę. Polacy musieli z konieczności przebywać w tej
pakistańskiej miejscowości, bowiem ze względu na złą pogodę, a głównie silny
wiatr w bazie, nie mogli być przetransportowani. W piątek uczestnicy akcji
ratunkowej powrócili do bazy pod K2.
– O godzinie
9.45 naszego czasu do bazy wróciła trójka naszych kolegów, ratowników spod
Nangi. Adam, Piotr i Denis czują się dobrze - poinformował Wielicki. Dodał, że
z ważnych powodów osobistych musiał wrócić do kraju Botor, ratownik medyczny. –
Czujemy się świetnie. Dziś na szczęście
była pogoda umożliwiająca przylot kolegów, ale niestety prognozy są takie,
jakie są. Kiedyś były lepsze, teraz się pogorszyły – przyznał rano na antenie
TVN24 Wielicki. – W nocy ma się zwiększyć siła wiatru. Niestety, na sześciu
tysiącach metrów znowu będzie wiało. Nie wróży to dobrze – podkreślił kierownik
narodowej wyprawy na K2”.
Otóż ja pamiętam, jak to się wszystko
zaczęło. Jeszcze w listopadzie czy w grudniu media ogłosiły, że polscy
himalaiści będą atakować jakąś górę, tyle że tym razem chodzi o to, by tam
wejść w zimie, podczas morderczego zimna i wiatru, najlepiej nocą, no i bez
wspomagania tlenowego, a ja już się tylko zastanawiałem, czemu oni do tego
wszystkiego nie dodali jeszcze opcji „w stanie upojenia alkoholowego”. W końcu
informacja, że polscy alpiniści weszli na najwyższą górę świata w nocy, w
mrozie, z ograniczoną możlowiością oddychania, oraz na kompletnej bani,
brzmiałaby wyjątkowo ciekawie.
A w tej sytuacji ja mam taką refleksję.
Otóż, jak niektórzy z nas wiedzą, tu niedaleko miejsca gdzie mieszkam, znajduje
się tak zwany Park Kościuszki. Park Kościsuszki to – pomijając moje Sławatycze
nad Bugiem – miejsce dla mnie kultowe. Od dnia, kiedy pojawiłem się na tym
świecie, przez moje dzieciństwo, młodość, ojcostwo, do dziś, kiedy wyprowadzam
tam psa mojej córki, Park Kościuszki, to w pewnym sensie moje życie. Załóżmy
więc, że ja nagle oszaleję i postanowię, że, z miłości do tego cudownego
miejsca, postanowię tam dzień w dzień, z samego rana, zachodzić, a następnie
biegać w kółko, najszybciej jak mogę, przez 12 godzin po tych alejkach, aż,
kiedy już zacznę umierać z wyczerpania i trzeba będzie po mnie wysyłać karetkę
pogotowia, i odwozić do szpitala. No i wyobrażmy sobie, że kiedy już po raz dziesiąty
ratownicy medyczni mnie stamtąd wyciągną i z sukcesem podłączą do sprzętu
ratującego życie, tak by pozwolić mi bezpiecznie wrócić do mojej dotychczasowej
pasji, to ja to co się stało skomentuję słowami: „Czuję się świetnie. Dziś na
szczęście na drodze nie było takich korków, by uniemozliwić przyjazd karetki na
czas, ale nie było łatwo. Kiedyś było lepiej, teraz się pogorszyło, no bo sami
pańswo wiecie, ile teraz wszędzie jest tych samochodów. Obiecuję jednak, że
następnym razem postaram się biegać z ustami i nosem zalepionymi specjalną
taśmą”.
Ktoś mi powie, że to jest typowa
demagogia, bo himalaizm to nie jest jednostka chorobowa, lecz zwyczajny sport,
taki jak choćby skakanie na nartach. Otóż nie. Oczywiście, ja zdaje sobie
sprawę z tego, że zawsze i wszędzie jest jakis element ryzyka, ale nie
przypominam sobie,
by Kamil Stoch – ale przecież nie tylko on, lecz którykolwiek sportowiec,
choćby i Robert Kubica – ile razy stawał na starcie ogłaszał, że oto właśnie
przyszedł moment, kiedy decyduje się sprawa jego życia i śmierci. Nie umiem
sobie przypomnieć żadnej innej dyscypliny sportowej, gdzie główna myśl treningowa
sprowadza się do tego, by udało się dokonać czegoś tak szczególnego, czego nikt
wcześniej nie przeżył, bez przynajmnijej akcji ratunkowej. Przepraszam bardzo, ale co byśmy powiedzieli,
gdyby nagle Kamil Stoch ogłosił, że, ponieważ mu się dotychczasowy system
skakania znudził, on będzie z tych 200 metrów leciał do góry nogami, a w
ostatniej chwili spróbuje się przekręcić i wylądować na nogach. A na wypadek,
gdy mu coś nie wyszło, on bardzo uprzejmie prosi, by Ministerstwo Sportu sfinansowało
mu nastawianie kręgosłupa, bo – sami państwo rozumieją – żona i dzieci
potrzebują ojca, a poza tym on by chciał jeszcze sobie poskakać.
Ja wiem, że ci wszyscy himalaiści to mała
– i wcale nie jedyna – grupka w istocie rzeczy ludzi cieżko uzależnionych, a my
nie mamy za bardzo sposobu, by im powiedzieć, że jeśli mają ochotę się bawić,
niech się bawią na swoją odpowiedzialność i swój koszt. W końcu, gdy człowiek
jest chory, czy, tym bardziej, umierający, polskie państwo ma psi – a więc w
tym wypadku, konstytucyjny – obowiązek mu pomóc i to niezależnie od tego, czy on
popadł w tarapaty przez niefortunny los, czy dlatego, że tarapaty to jego pasja.
Jednak sytuacja, w której ci dziwni ludzie nie dość, że aspirują do tego, by
się stać bohaterami naszej narodowej i państwowej świadomości, to jeszcze z figlarnym
uśmiechem komunikują nam, że „czują się świetnie”, robi wrażenie jakiejś farsy.
Tak to się chyba nazywa? Farsa?
I ja dziś tylko w tej sprawie. Żydzi dziś
poradzą sobie bez nas. Goje też.
@All
OdpowiedzUsuńZachęcam do rzucenia okiem na komentarze pod tym tekstem na stronie www.szkolanawigatorow.pl. Naprawdę warto.
Szalenstwo, uzaleznienie tych co sie wspinaja jest dla mnie jakos do przyjecia do wiadomosci.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem natomiast co kieruje kobietami, ktore z tymi szalencami maja dzieci. W jakich zludzeniach one zyja.