piątek, 9 lutego 2018

Komu marki, komu dolary, komu banan?

       Gdy myślę o mojej książce o, mam nadzieję, bardzo intrygującym tytule „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, pojawiaja się w mojej głowie dwie refleksje. Pierwsza z nich, związana z jednym z bardzo nielicznych moich wypadów do biblioteki, kiedy to moja żona rozglądała się, jak rozumiem, za jakąś żydowską literaturą wspomnieniową, a ja nudziłem się jak pies i nagle wpadłem na książkę pisarza Stasiuka zatytułowaną „Deutschland”, przeczytałem z niej dwie pierwsze strony i pomyślałem sobie, że nawet jeśli wszyscy pozostali pisarze świata są ode mnie lepsi, to ja przynajmniej akurat jestem lepszy od Stasiuka, i to lepszy w sposób dla niego wręcz kompromitujący. Każde bowiem, choćby pojedyncze, zdanie z „Marek, dolarów, bananów…” to coś, czego Stasiuk nie jest w stanie osiągnąć, choćby od tego miało zależeć całe jego życie.
      Drugie wspomnienie to sytuacja z wrocławskich targów książki sprzed kilku lat, kiedy to do naszego stoiska podeszła pewna pani, być może zaintrygowana okładką, wzięła do ręki tę właśnie książkę, zaczęła ją czytać, a po chwili powiedziała: „To dobre. Poproszę”. Zapytałem, czy życzy sobie autograf, ona powiedziała, że owszem, ja zacząłem szukać długopisu i w pewnym momencie coś mi strzeleiło do głowy, by jej powiedzieć, że to co ona właśnie przeczytała, to całkowita prawda. W tym momencie kobieta zdębiała, zapytała: „Chce pan powiedzieć, że pan tego nie wymyślił?”, a następnie westchnęła ponuro i powiedziała: „To ja w takim razie dziękuję” i odeszła.
      Dumny jestem bardzo z tej książki. Pod pewnymi względami, uważam, że jeśli po tych wszystkich latach spędzonych na pisaniu, ma zostać jakieś wspomnienie, to przede wszystkim po niej właśnie. Mówi się czasem, że prawdziwy mężczyzna powinien wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Syna wprawdzie spłodziłem, i to nie byle jakiego, niestety ani drzewa ani domu nie postawiłem i już pewnie nie postawię. Natomiast napisałem książkę „Marki, dolary, banany i bisutonosz marki Triumph” i myślę, że w ten oto właśnie sposób owo zaniedbanie nadrobiłem.
     Ktoś zapyta, jaki jest powód by dziś zawracać głowę Czytelnikom, z których i tak większość go czytała, owym „Biustonoszem”, a ja już odpowiadam. Otóż, jak wiemy, tak zwana sytuacja zmusiła mojego kolegę i wydawcę  Coryllusa do przeprowadzenia gwałtownego czyszczenia magazynu, a ja się zadeklarowałem, że jeśli z moich wcześniejszych książek zostały jakieś resztki, to niech on mi je wyśle, a ja je będę sprzedawał, jak to mówią Brytyjczycy, head-to-head, jak najbardziej z indywidualną dedykacją. I oto dziś, jak się dowiaduję, na początek przyjdzie tu parędziesiąt sztuk owych „Biustonoszy”. Wszystkich więc, którzy albo tej książki nie mieli okazji czytać, ale też tych, którzy ją i mają i czytali, ale chcialiby z jakiegoś powodu otrzymać tak zwany egzemplarz autorski, zachęcam do kontaktu pod adresem toyah@toyah.pl.
     A dziś, trochę na zachętę, a trochę dla nauki, jedeń malutki fragment, który tak bardzo się swego czasu spodobał pewnej pani z Wrocławia, że kiedy się dowiedziała, że to prawda, dostała cholery.


      Otóż gdybym to dziś miał się upić z moim kolegą Hickiewiczem, a następnie ruszyć w nocne miasto, od pięknych samotnych dziewcząt bym się nie opędził. Każdego wieczora, po 23 wychodzę z moim psem na ostatni przed snem spacer i widzę te dziewczyny, wracające same do domu, najwidoczniej z tak pięknie kiedyś zwanych wieczorków. I zastanawiam się, czemu nikt ich nie odprowadza? Czemu one są takie samotne? Przecież to są często naprawdę bardzo ładne dziewczyny. Wystrojone, wyszykowane, zgrabne i eleganckie. Wracają do domu bez nikogo, bo nikt im nie zaproponował, że je odprowadzi. Bo zapewne w momencie jak wstały, mówiąc, że na nie już czas, jedyne co usłyszały to owo okrutne „nara”. A może nawet i nic nie usłyszały, bo usłyszeć nie miały od kogo.

      I kiedy się zastanawiam, gdzie są ci chłopcy, to widzę niekiedy i ich. Nawalonych, brudnych bałwanów w bejbolówkach, lub w kapturach, wyżelowanych, pokrzywionych straceńców, bez rozumu, bez ambicji i perspektyw. I tylko raz na jakiś czas, pomiędzy jednych a drugich, spadnie kromka z masłem, wyrzucona z okna na piątym piętrze przez jedną Dominikę, która powoli umiera. Jak oni wszyscy. I tylko mój pies idzie spokojnie, jakby nic już nie istniało poza tym spacerem. Zadowolony jak jasna cholera. Mój labrador.

A zatem raz jeszcze, zachęcam do kontaktu. Moją trzecią  kolei książka „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” można zamawiać bezpośrednio u mnie. Dedykacja w cenie.


4 komentarze:

  1. @Toyah
    To jest Twoja najlepsza książka.
    Jestem przekonana, że żaden ze współczesnych polskich pisarzy nie jest w stanie zbliżyć się do tego typu prozy, ponieważ oni wszyscy nie wyobrażają sobie, że można w taki sposób opisać rzeczywistość. Są przekonani, że atrakcyjne jest tylko to, co skomplikowane. Więc patrzą na świat i nie wiedzą, co zrobić z tym, co mają przed oczami. Muszą we własnym mniemaniu kombinować, tworzyć jakieś skomplikowane struktury i pokazywać świat wykoślawiony (im bardziej, tym lepiej).
    W Twojej prozie widać, na czym polega talent pisarski. Ty nie musisz się silić na żadne kombinowanie, bo potrafisz wzruszyć czytelnika najprostszymi obrazami.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Ginewra
    Jesteś niemożliwa. Bardzo Ci dziękuję. Może nam się w końcu uda zejść, jak za dawnych dobrych czasów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój labrador. Zadowolony jak jasna cholera. Te dwa krótkie zdania działają na mnie jak rozgrzewający balsam. I świetnie, bo przeziębienie się coś za bardzo u mnie zadomowiło. Przechodzę na toyah@toyah.

    OdpowiedzUsuń
  4. Naprzeciwko mnie, kilka lat temu, sprowadzili się sąsiedzi z labradorką Figą o umaszczeniu białym (dla mnie to kawa z przesadną ilością mleka), jest śliczna, non stop machająca ogonem ze szczęścia, a mój ukochany owczarek niemiecki (26.09.18 będzie już 12 lat miał, ale się trzyma pionu, więc jesteśmy farciarciarzami) od zawsze tylko, pięknie, bo pięknie, ale tylko, piszczy z radości i machaniem ogonem nie zawraca sobie głowy. Jego drugie imię to Sir Pierre Dolecki po naszemu Pan Piotruś Pierdołek. Jak już będę musiała coś zrobić, to na pewno będą to dwa szczeniaki: on i labrador, chodzi mi jeszcze po głowie berneńczyk, cudna rasa, hodowla w powiecie, blisko, ale póki co, skupiam się na pierwszych dwóch pieskach.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...