Jak już tu
wspominałem, o serial „Korona Królów”, podobnie jak też wcześniejsze telewizyjne
produkcje filmowe, ani nie miałem okazji zahaczyć choćby krótkim spojrzeniem,
ani też nie mam co do niego
jakichkolwiek planów. I powiem szczerze, że moja determinacja w tym względzie
nie wynika z niechęci do sposobu, w jaki rząd Dobrej Zmiany rękoma Jacka
Kurskiego prowadzi politykę historyczno-patriotyczną, i w ogóle nie stanowi
jakiejkolwiek demonstracji, lecz jest wyłącznie konsekwencją prostego braku
zainteresowania. Uczciwie powiem, że nawet gdyby ktoś mnie namówił, bym na ów
serial rzucił okiem, a ja bym uznał, że czemu nie, to i tak bym natychmiast o
tym zobowiązaniu zapomniał. A więc mogę już dziś zapewnić, że nic z tego nie
będzie. Z serialu „Korona Królów” najpewniej
nie obejrzę nawet sekundy.
Muszę przy
tym przyznać, że, owszem, obejrzałem fragment czołówki tego filmu. A stało się
to tak, że moje dziecko było u znajomych i tam akurat leciało to coś, a ona
była tak poruszona czołówką właśnie, że nagrała ją na komórce i zmusiła mnie
bym ją obejrzał. Rzecz otóż jest w tym, że ona jest kropka w kropkę powtórzona
za czołówką brytyjskiego telewizyjnego hitu pod tytułem „The Crown”, zarówno
gdy chodzi o sam pomysł, jak i wykonanie…
no dobra, wykonanie może nie jest
już tak udane, ale, owszem, jest naprawdę nieźle. A ja sobie myślę, że
skoro, jak słyszę, TVP przeznaczyła na swój serial 800 milionów złotych, to
budżet ten został podzielony w taki sposób, że jedna trzecia poszła na pensje, jedna
trzecia na czołówkę, a reszta na resztę, czyli stroje, krzesła i takie tam. A
więc, mamy najprawdopodobniej do
czynienia z tym, co zawsze, z tą różnicą, że ta czołówka faktycznie robi
wrażenie.
I załóżmy
teraz, że ja postanowię wziąć głupio udział w ogólnonarodowej debacie na temat
tego serialu, tyle że zamiast wytykać mu różnego rodzaju błędy, ani mniej ani
bardziej zabawne, niż te które można znaleźć choćby u Spielberga w „Szeregowcu Ryanie”, ewentualnie znęcać się nad
Stanisławem Janeckim, który właśnie stwierdził, że nasza „Korona Królów” jest lepsza od popularnej ostatnio bardzo „Gry od tron”, napiszę, że, co
by nie mówić, to faktem jest, że czołówka „Korony Królów” warta jest każdego
wydanego na nią grosza, włącznie być może z tą ich częścią, która jest
przeznaczona na udobruchanie realizatorów brytyjskiej „Korony”. Załóżmy też, że samym tym oświadczeniem
uruchomię lawinę kierowanych pod moim adresem pretensji, że po pierwsze, podoba
mi się ewidentne gówno, po drugie, kształt mojej miłości do PiS-u zaczyna
budzić podejrzenia, że ja jednak chleję, no a po trzecie, że nie rozumiem, że
stałem się właśnie kolejną zarówno ofiarą, jak i piewcą prowadzonej przez rząd
Prawa i Sprawiedliwośc akcji ostatecznego upokarzania polskiego
społeczeństwa.
Tak się
oczywiście nie stanie, bo, jak mówię, dla mnie film „Korona Królów”, nie jest w
żaden sposób większym wydarzeniem, niż którykolwiek z wyprodukowanych w
ostatnich latach, czy to przez Polsat, czy to przez TVN, czy wreszcie przez TVP
seriali, nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu przy jakiejś okazji
coś tam chlapnę.
Stali
czytelnicy tego bloga wiedzą świetnie, że jedną z moich obsesji od samego jego
debiutu jest to, w jaki sposób władza – wszelka władza – jest realizowana przez
kulturę pop. Dziś już nie pamiętam, jak dokładnie sformułowałem tę myśl po raz
pierwszy, a tym bardziej, kiedy to było, jednak wiem z cała pewnością, że to ja
– a nie, jak dziś wielu sugeruje, Coryllus – jako pierwszy rzuciłem to hasło:
„Kto ma pop, ten ma władzę”. Hasło „pop”
– w tym właśnie kontekście – na tym blogu pojawiło się po raz pierwszy jeszcze
w sierpniu 2008 roku, a więc zanim jeszcze poznałem Coryllusa, i od tego czasu
tagowało kolejne moje notki dziesiątki razy. Od czasu natomiast, gdy Prawo i
Sprawiedliwość objęło władzę w Polsce, ja – przyznaję, że z autentyczną
satysfakcją – ogłaszam, że doszło wreszcie do tego, że to rząd, na który tyle
lat czekałem, na który głosowałem i który do dziś popieram, opanował niemal
całą scenę zajmowaną przez kulturę popularną, i to przejął ją z wykopem,
jakiego świat dotychczas nie znał. Po tylu latach kulturowej opresji,
wymierzonej w podstawy nawet jeśli nie naszej egzystencji, to dobrego
samopoczucia, mamy ostateczny koniec cywilizacji tak fantastycznie wręcz
opisanej jeszcze na początku lat 90-tych przez, o ile dobrze pamiętam, Andrzeja
Celińskiego, kiedy ten podzielił społeczeństwo na tych, co potrafią jeść nożemi
widelcem, a tych, którzy sztućców nie używają, a w przestrzni pop
reprezentowanej przez teatr Krystyny Jandy, filmy Agnieszki Holland, malarstwo
Wilhelma Sasnala, powieściopisarstwo
Olgi Tokarczuk, no i wreszcie piosenki Wojciecha Waglewskiego, czy Lecha
Janerki.
I ja
naturalnie wiem doskonale, co teraz nastąpi, zwłaszcza że sam od dobrych dwóch
lat rwę sobie z tej okazji, niedługo już pewnie wreszcie siwe, włosy ze swojej
biednej głowy. Otóż ja już słyszę krzyk: „Zamienił stryjek siekierkę na kijek”.
No i oczywiście jestem niemal gotów się tu z pokorą zamknąć, tyle że jest jeden
problem. Otóż tam nigdy nie było żadnej siekierki. Tam był dokładnie taki sam
kijek, jak ten, którym wymachuje dziś wspominany tu ostatnio niemal bez przerwy
Jacek Kurski, tyle że podczas gdy tamten na całej swojej długości miał
wygrawerowany ślicznie napis: „Nie jestem kijkiem, lecz siekierką”, to ten
nasz ma napisane słowo „Polska”, a obok
wyrzeźbioną głowę Kamila Stocha.
Rzecz w tym,
że Prawo i Sprawiedliwość przejęło pop, czyli osiągnęło coś, na co czekaliśmy
tu tyle lat. I jeśli nagle niektórzy z nas zaczynają się na ten pop zrzymać, kręcić
nosem i narzekać, że ten pop jest za bardzo pop, bo powinien jednak bardziej zaspokajać
ambicje tych, co jedzą nożem i widelcem, to ja bardzo przepraszam, ale mnie
proszę z tego wypisać. I proszę mi nie tłumaczyć, że Sławomir Zapała jest
oszustem, bo ja to świetnie wiem. Między nami jest jednak taka różnica, że tak
jak ja sobie świetnie radzę zarówno bez niego i bez „Korony Królów”, tak samo poradzę bez pieprzonych marzeń o
tym, że świat nagle stanie się taki, jak sobie tu wszyscy wyobrażamy. Będę siedział
na tej swojej ławeczce, gapił się w łażące po drodze kury, słuchał Roberta
Johnsona i Beatlesów, czytał Coryllusa, oglądał seriale na Netflixie, i
oczywiście liczył na to, że nie umrę zanim życie mi zbrzydnie. I wiem, że jeśli
ktoś się do mnie przysiądzie, żeby pogadać, to na pewno nie będą to ani bracia
Kurscy, ani minister Gliński, ani premier Morawiecki, bo tego co już jest moje
oni nie są w stanie tknąć choćby swoją
myślą.
Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje
ksiązki. Polecam z całego serca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.