Kilka już razy chodziło mi
po głowię, żeby tę kwestię ostatecznie wyjaśnić, ale zawsze albo o tym
zapominałem, albo pojawiało się coś, co akurat wydawało mi się ciekawsze.
Wczoraj jednak, pod moją notką zainspirowaną zabójczym wręcz poziomem ostatnich
tekstów Coryllusa, a w której ja – przyznaję, że nieco prowokacyjnie –
wyraziłem obawę, czy to całe moje pisarstwo ma w ogóle jakikolwiek sens,
pojawił się komentarz, który tu zacytuję niemal w całości:
„Nie ma najmniejszego sensu, dotyczy to również Maciejewskiego. Po
prostu wy tego nie umiecie robić. Dla przykładu wasz wróg śmiertelny Twardoch
żyje z pisarstwa jak pączek w maśle. Jego pojedyncze nakłady przewyższają
wszystko co razem z M. wydaliście ( nie sądzę żeby nakład którejkolwiek z
waszych książek przekroczył 1000 egz. ). Chcąc coś robić z sensem należy mieć
na swoją pracę klientów, wy ich nie macie. Macie jedynie koło wyznawców i nie
są to tysiące osób”.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę
z tego, że ten akurat komentator może być w tym co pisze mocno nieszczery,
choćby z tego powodu, że w kolejnym komentarzu sam przyznaje, że jest rodzinnie
powiązany z wydawcą Twardocha, ponieważ jednak mam wrażenie że jego słowa
bardzo dobrze oddają to, co wielu z nas sobie wyobraża nie tylko na temat
produkcji Kliniki Języka, ale w ogóle na temat tak zwanego „rynku książki”,
pomyślałem sobie, że warto by było powiedzieć wreszcie w tej sprawie parę słów.
Otóż przede wszystkim powinniśmy wszyscy zrozumieć, że coś takiego jak „rynek
książki” nie istnieje. A przynajmniej nie w takim sensie, w jakim powszechnie
rozumiemy słowo „rynek”, gdzie jest towar i chodzi o to, by go sprzedać w taki
sposób, by wyjść na swoje. I wcale też nie chodzi mi o to tylko, że 99 procent
tego co się dziś w Polsce – a kto wie, czy nie na świecie – wydaje, to
makulatura, ale również mam na myśli ten jeden procent, czyli wspomnianego
Twardocha, Stasiuka, Bondę, Tokarczuk, czy kogo tam jeszcze z jednej strony, a
książki typu „Resortowe dzieci” z drugiej. Żeby to ujrzeć w pełnej krasie,
wystarczy zajść do pierwszego lepszego dyskontu typu „Żabka”, „Biedronka”, czy
„Stokrotka”, rzucić jednym okiem na to, co tam jest wystawiane w koszach z
książkami, a za chwilę drugim na to, ile osób przy wspomnianych koszach w ogóle
raczy się zatrzymywać. Chodzi o to, że wszyscy ci pisarze, począwszy od tej
pani, która wydała biografię Ronaldo, przez żonę ministra Sikorskiego, po
wspomnianą wcześniej Bondę tam leżą, a skoro leżą, to, przepraszam bardzo, ale
co my w ogóle wiemy na temat tego, w jakich nakładach te książki są wydawane i
jaka ich część jest sprzedawana. Ktoś powie, że podobno tego jest dużo. No ale
cóż to znaczy „podobno”? Skąd ta wiedza, założywszy, ze nie od samych
zainteresowanych?
No ale dobra. Ktoś mi zaraz na
to odpowie, że faktycznie, u nas z czytelnictwem nie jest najlepiej, ale każdy
chyba widział samochód, jakim jeździ Twardoch, czy dom, w jakim mieszka
Stasiuk, a to przecież świadczyć musi o tym, że oni jednak w jakiś sposób na
tych książkach zarabiają. Otóż rzecz polega na tym, że nawet jeśli oni
faktycznie sobie kupili ten samochód, a następnie wybudowali ten dom, to z całą
pewnością nie z tego, co uzyskali ze sprzedaży swoich książek. Każdy z nich
bowiem, czy to Twardoch, czy Stasiuk, czy Bonda, żyją z tego, że mają osobisty
udział w przekręcie polegającym na tym, że wydawnictwo ma swój roczny budżet,
dzięki któremu funkcjonuje i żyje, a część tego budżetu, zupełnie niezależnie
od faktycznej wysokości sprzedaży, jest przeznaczona na samochód Twardocha i
dom Bondy. I nie oszukujmy się. Wydawnictwa nie po to utrzymują tych swoich
rzekomo autorów bestsellerów po to, by zarabiać na sprzedaży ich książek, ale
wyłącznie po to, by ich nazwiska pomogły im doczołgac się do kolejnego roku i
kolejnego budżetu, a jeśli im płacą więcej niż trzeba, to też tylko po to, by media
mogły wokół tego przekrętu zbudować jakąś fajną opowieść. Jeśli mamy wydawnictwo,
które wydaje powiedzmy 20 książek rocznie, a wśród tych książek jest jeden tak
zwany „hit”, to jego autor nie jest rozliczany ze sprzedaży, ale pozostaje na
pensji, jako ktoś, kto dostarcza temu przekrętowi alibi. Wydawnictwo Literackie
zamawia u Twardocha kolejną powieść, daje mu na to, żeby on przez kolejne dwa
lata siedział i pisał, powiedzmy, sto tysięcy złotych, on za część z tych
pieniędzy kupuje sobie coś ładnego, za część jedzie do Toskanii nawpieprzać się
trufli, a za resztę przez te dwa lata żyje jak każdy z nas, męcząc to gówno,
które musi wydawnictwu dostarczyć na termin, bo interes musi się kręcić.
Książka się ukazuje w nakładzie kompletnie nieznanym, parę tysięcy dostaje
natychmiast nalepkę „- 20%” i zostaje natychmiast wciśnięta tym wszystkim
durniom, którzy wcześniej się dowiedzieli, że oto Twardoch napisał kolejną
książkę, a reszta jest natychmiast wrzucona do Biedronki w cenie 9 złotych za
sztukę, a nastepnie skierowana na przemiał. I tak do następnego razu.
I teraz pewnie znów ktoś
powie, że nawet jeśli tak jest, to ani ja, ani nawet Coryllus, nie mamy prawa
pyskować, bo jesteśmy kompletnie niszowym towarzystwem, działającym z myślą o
maleńkiej grupie zakochanych w nas wariatach, i nie mamy nawet prawa myśleć, by
konkurować z poważnymi autorami, takimi, jak – niech już on tu z nami zostanie,
jako symbol – Szczepan Twardoch. A więc, proszę sobie wyobrazić, że tu też
sytuacja nie jest wcale taka oczywista. Ja oczywiście nie mam pojęcia, ile
egzemplarzy swojej ostatniej książki sprzedał Twardoch, podobnie zresztą, jak
on nie wie, ile tych egzemplarzy sprzedałem ja, natomiast jedno jest pewne.
Otóż, podczas gdy Twardoch, jak już to powiedzieliśmy, jest pracownikiem
wydawnictwa, któremu wydawnictwo organizuje utrzymanie, zarówno ja, jak i
Coryllus, działamy wyłącznie na swój rachunek. Gdy chodzi o mnie, jak wszyscy
wiemy, dotychczas wydałem osiem książek – czyli nie wiele mniej niż Twardoch –
za wydanie każdej z nich zapłaciłem z własnych pieniędzy, koszt wydania każdej
z nich zwrócił mi się w ciągu kilku tygodni i ze sprzedaży każdej z nich do
dziś miesiąc w miesiąc stać mnie na to, by sobie coś ładnego kupić i żeby
jeszcze zostało na kawałek kiełbasy i serka. I tu powiem coś, co niektórych
może doprowadzić do białej gorączki. Otóż ja oczywiście nie powiem, ile ja się
spodziewam dostać pieniędzy z grudniowej sprzedaży moich książek, ale nie ulega
dla mnie najmniejszej wątpliwości, że to znacznie przeywższa to, co Twardoch
dostał za minione pół roku. A w tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale ile jest
sensu w stawianiu mi zarzutu, że to co ja robię, to kompletna porażka?
Na zakończenie wspomnianego na
początku komentarza jego autor noworocznie mi życzy, by moja emerytura
pozwoliła mi nie zdechnąć z głodu. A ja tu oczywiście nie umiem zachować
pełnego spokoju, bo faktycznie, gdy chodzi o nasze – nie tylko moją –
emerytury, diabli wiedzą, jak to będzie. Jednego jednak jestem pewien: nawet
jeśli będę klepał biedę, to na trzeźwo w towarzystwie rodziny. W odróżnieniu od
wielu tych tak zwanych „prawdziwych pisarzy”, którzy, jak wiemy, z reguły
kończą, kitując albo na marskość wątroby, albo na raka trzustki, ewentualnie
dogorywają gdzieś w samotności, czekając na telefon, który już nie zadzwoni.
Osobiście dziękuję bardzo, ale nie skorzystam.
Zapraszam jak
zawsze wszystkich do zaglądania do naszej ksiegarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl i do kupowania moich książek. Polecam szczerze.
Krzysiu, z tym biznesem jest jak z gamblingiem (sorry za spolszczenie). Problem w tym żeby się trzymać reguł. Podstawową regułą gamblingu jest - "set the limit". Jeśli tego nie zrobisz, masz duże szanse zostać nałogowym hazardzistą, a to jest droga jednokierunkowa.
OdpowiedzUsuń@Wojtek Szeligowski
UsuńSorry. Nie skumałem.
Gabriel zawsze mówił, że najważniejsze to osiągnąć sukces. Zdefiniuj sukces. Jaka jest różnica między pisarzem Twardochem a pisarzem Toyahem?
UsuńMoże to co napisałem jest trochę poniżej pasa, ale już nie wiem, czy dobrze wam czy źle? ;)
Usuń@Wojtek Szzeligowski
UsuńJa nie wiem, jak Gabriel definiuje sukces. Dla mnie sukces, to osiągnąć stan, w którym uważasz, że to co dostałeś, przekracza to na co zasłużyłeś.
Co do drugiego pytania, różnica jest taka, że Toyah jest pisarzem.
@Wojtek Szeligowski
UsuńNo, jak nie wiesz? Przecież to jest jasne. Nam jest bardzo dobrze. My nie należymy do tych osób, które na pytanie "Jak tam?" odpowiadają "Chujowo". And we really mean it.
Lubię pisarza Toyaha, a najbardziej za książkę o angielskim, której
OdpowiedzUsuń- mam 2 sztuki (żeby się dzieci przy testamencnie nie kłóciły :) ),
- a 2 inne wręczyłem jako prezent.
No taaaak, koło wyznawców i wszystko jasne, a nie wystarczyłoby jeno koło sympatyków? Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku dla całej rodziny, przede wszystkim mnóstwo zdrowia.
OdpowiedzUsuń@Jola Plucińska
OdpowiedzUsuńSympatyków maja oni. Ja mam wyznawców. To jest jasne.