Zdaję sobie naturalnie sprawę z
tego, że nadmierne przeciaganie jednego tematu może wywołać znudzenie, lub, co
gorsza, wzruszenie ramion, tak jednak wyszło, że wczoraj napisałem tekst, w
którym przedstawiłem sposób, w jaki działa tak zwany „rynek książki”, a na to
pojawił się pewien kręcący się tu od jakiegoś czasu czytelnik i napisał co
następuje:
„Rynek odrzucił treści z Krzysia i Gabrysia, stąd frustracja, zazdrość i
żółć, która was, prowincjonalni literaci, zalewa”.
A ja, choć oczywiście mógłbym,
i kto wie, czy nie powinienem, zlekceważyc owe pretensje, uważam, że ten jeden
raz wypada mi właśnie im poświęcić nieco uwagi. Rzecz bowiem w tym, że one w
żaden sposób nie są jakoś szczególnie egzotyczny, a wręcz przeciwnie, pojawiają
się w dokładnie tej samej wersji niemal od pierwszego dnia, kiedy zacząłem
prowadzić ten blog, a więc od pamiętnego ataku na Rafała Ziemkiewicza. To wtedy
bowiem po raz pierwszy usłyszałem, że jeśli ja kieruję pod adresem Ziemkiewicza
jakiekolwiek nieprzyjazne uwagi, to wyłącznie przez to, że mu zazdroszczę i
chciałbym być taki jak on.
Zarzut ten, jak mówię, wracał do
mnie dziesiątki, a może i setki razy, a ja nawet nie mam siły by na niego
odpowiadać. Czemu zatem dziś postanowiłem postapić tak oryginalnie, szczerze
powiedziawszy, nie wiem, no ale myślę, że dobrze się stało, bo przynajmniej tę
jedną kwestię będziemy mieli raz na zawsze załatwioną.
Otóż przede wszystkim, mam
bardzo mocne przekonanie, że ludzie, którzy podejrzewają mnie o to, że zazdroszczę
rzekomego sukcesu Ziemkiewiczowi, Twardochowi, Stasiukowi, czy nawet Zbigniewowi
Zamachowskiemu, sami przeżywają swoje życie, zazdroszcząc stale i wszystkim:
temu, że ma ładną żonę, tamtemu, że ma duzo pieniędzy, innemu, że ma ładny
samochód, jeszcze innemu, że jest przystojny, a całej reszcie, że w ogóle im
się bardziej niż jemu w życiu powiodło. Oni najpewniej do tego stopnia uważają
zazdrość za stan naturalny, a niekiedy może nawet za swego rodzaju zaletę,
która czyni z nich osoby ambitne, że nie
są w stanie uwierzyć, że zyją na świecie ludzie, którzy nikomu nie zazdroszczą
niczego, ludzie, którzy nawet jeśli nie do końca są zadowoleni z tego co mają i
starają się to zmienić, czynią to wyłącznie na swój własny rachunek. Więcej. Owi
ludzie są głęboko przekonani, że nawet jeśli ktoś ma zdrowie, kochającą
rodzinę, przyjaciół, dobrą pracę i parę solidnych codziennych przyjemności, to
i tak go wciąż prześladuje myśl, że ktoś tam ma więcej i lepiej. Skąd to
przekonanie? No stąd własnie, że oni sami tacy właśnie są i bardzo nie chcą się
czuć jacyś wyjątkowi.
Przychodzi więc oto ów
wspomniany na początku czytelnik i sugeruje mi, że kiedy ja piszę, że sukces
Twardocha to sukces pozorny, to ja to robię właśnie dlatego, że świetnie wiem,
że jest odwrotnie, tylko mi moja pożółkła z wściekłości zawiść nie pozwala tego
przyznać. Ja chciałbym umieć pisać jak Twardoch, chciałbym mieć tyle co on
czytelników, chciałbym występować w telewizji, chciałbym udzielać wywiadów dla
gazet, chciałbym otrzymywać literackie nagrody, jeździć na wakacje do Toskanii,
no i wreszcie chciałbym mieć tyle co on pieniędzy, ale ponieważ wiem, że to
jest niemożliwe, zapluwam się w tej swojej bezradności i tym samym wystawiam się
na śmieszność.
Ktoś pewnie teraz ode mnie
oczekuje deklaracji, że ja nie zazdroszczę i że jestem z tego jak żyję i z
tego, co to życie mi przynosi, bardzo zadowolony i ani mi w głowie ryzykować
jakiejkolwiek zmiany. Otóż nic z tego. Jestem pewien, że wiekszość stałych
czytelniików tego bloga, a więc ludzi, którzy zdążyli mnie wystarczająco dobrze
poznać, wiedzą to wszystko doskonale. Chciałbym natomiast wyrazić obawę, że ci
wszyscy, którzy tu przychodzą tylko po to, by ze mnie drwić, robią to wyłącznie
dlatego, że zazdroszczą mi tych tekstów, tych czytelników, tych książek, tej
niezależności, tych wszystkich dobrych słów, które każdego dnia spotykają mnie
ze wszystkich stron; zazdroszczą mi żony, dzieci, przyjaciół, pogody ducha,
radości z życia, zdrowia, a kto wie, czy i nie zmartwień, których im wszystkim
tak bardzo brakuje. Mam wrażenie, że oni są trochę jak ci księża, którzy
pewnego dnia odchodzą z Kościoła, bo nie mogą znieść trywialności ludzkich
grzechów.
Za tym ich szyderstwem, a
często i nienawiścią, stoi zatem czysta zawiść, jeden z siedmiu grzechów
głównych.
Nie polecam. To już znacznie
lepiej jest nażreć się za bardzo.
Z tego co wiem, już
niedługo, w ramach przewietrzania magazynu, to co zostało z nakładu „Marek,
dolarów, bananów”, oraz „Rock and rolla” zostanie przesunięte do do mnie do
Katowic, a zatem oba tytuły będą wysyłane do czytelnika z osobistą dedykacją
autora, co niektórym z nas może się zapewne spodobać. Dam znać, kiedy już
wszystko ruszy, a tymczasem zapraszam do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl.
"Mam wrażenie, że oni są trochę jak ci księża, którzy pewnego dnia odchodzą z Kościoła, bo nie mogą znieść trywialności ludzkich grzechów"
OdpowiedzUsuńNooo, zgadzam się z tym od początku do końca, ale boję się, że mi Pan Bóg, za moją pewność siebie, trochę po łbie da, ufam, że tylko po ojcowsku. Również jestem buntownikiem, nie bez powodu, na tyle, że jestem gotowa oberwać w jedynie w słusznej sprawie. Dzisiaj byłam na pogrzebie 43-latka, tak znienacka sobie umarł, nieleczona cukrzyca jest bezlitosna. Dlatego apeluję do wszystkich: ludzie badajcie się, stracicie trochę czasu, a być zyskacie znacznie więcej. Howgh.
@Jola Plucińska
OdpowiedzUsuńMocne. Popieram. Badajmy się.