Jak
wiemy, do dziś do końca niezidentyfikowane osoby przyprowadziły parę dni temu pod
warszawski Pałac Kultury pewnego człowieka, kazały mu się podpalić, a następnie
wrzuciły do Internetu list, jaki on wcześniej rzekomo napisał, w którym
przedstawił w punktach wszystkie powody swojego tak desperackiego czynu, a
które obejmują cały zestaw propagowanych przez telewizję TVN24 oraz „Gazetę
Wyborczą” zarzutów pod adresem Prawa i Sprawiedliwości, poczynając od
niszczenia polskiej pozycji w Europie, poprzez szarganie dobrego imienia
prezydenta Lecha Wałęsy, po wycinkę Puszczy Białowieskiej. To co mnie w tym co
się stało poruszyło może najbardziej, to akurat nie ów dziwny gest – w końcu
ludzie próbują popełniać samobójstwa codziennie i to w przeróżny sposób i z
najróżniejszych powodów – ale to, że ów jak by nie było gest protestu, pozostał
przez media niemal niezauważony. Owszem, nieco późno, ale jednak, coś tam o tym
wspomniano w TVN24 i w „Gazecie Wyborczej”, jednak dziś choćby, na temat tego,
co słychać u organizatorów owej demonstracji i jej głównego aktora, panuje
niemal kompletna cisza.
Piszę
„niemal”, bo, owszem, zabrał na ten temat głos prof. Jan Hartman i oświadczył,
że gdyby ktoś zapytał, czy on życzy temu człowiekowi, by przeżył, czy żeby
umarł, on nie umiałby odpowiedzieć, bo z jednej strony, lepiej jest jak ludzie
nie umierają, a z drugiej szkoda tracić taką szansę. Jak już jednak wspomniałem,
wygląda na to, że to co sobie na ten temat myśli Jan Hartman, nie ma większego
znaczenia, bo jak widać, dla rezedrganej bieżącymi wydarzeniami Polski,
podobnie nie ma najmniejszego znaczenia to, czy ów biedny człowiek żyje czy
nie. Liczy się wyłącznie bieżąca, tak zwana brzydko, „napierdalanka”.
W tej sytuacji, pragnę oświadczyć, że i
ja nie jestem już dłużej zainteresowany tym, co tam słychać w szykującym nam
ostatnio „totalną propozycję” obozie, a zamiast tego postanowiłem sięgnąć do
wydarzeń sprzed pięciu już dziś lat, a zwłaszcza ich pokłosia. Może szczególnie
owego pokłosia. I proponuję się zadumać, czy to nie jest tak, że wraz z upływem
lat schodzimy coraz niżej? Ąby owe refleksje odpowiednio zainspirować,
przypominam swój tekst jeszcze z wiosny 2012 roku, równie długi, za to ze znacznie bardziej aktualnym tytułem.
Parę dni temu, podczas
dyskusji pod jednym z wpisów u nas na blogu, nasz kolega redpill wrzucił
niezwykle ciekawą moim zdaniem myśl, którą bym tu chciał dziś bardzo
konstruktywnie rozwinąć, że problem jaki mamy z naszymi mediami sprowadza się
do tego, że praktycznie wszystkie one zajmują się dokładnie tym samym, z tą
różnicą, że jedni mają takie poglądy na sprawę, a drudzy – inne. Ów stan rzeczy
prowadzi do tego, że społeczeństwo jest w swoich zainteresowaniach w
zorganizowany i bardzo skuteczny sposób ograniczane. Istnieje cała gama
tematów, które stanowią przedmiot publicznej debaty i praktycznie nie ma
możliwości, by ta debata została choćby w minimalnym stopniu poszerzona, czy
choćby tylko pogłębiona, bo każda próba zajrzenia w głąb, musi prowadzić do jej
poszerzenia, a tego przecież oczywiście nie chcemy.
Co z tego wynika? Przede
wszystkim to, że bardzo pieczołowicie chronione jest status quo. Z jednej
strony mamy zwolenników Platformy Obywatelskiej, z drugiej wyborców Prawa i
Sprawiedliwości, gdzieś tam pomiędzy nimi kręcą się jacyś ekscentrycy w postaci
sympatyków radykalnej lewicy spod znaku Palikota, czy Millera, lub mieszkańców
wsi związanych zawodowo, czy rodzinnie z PSL-em, a poza tym jest już tylko ów
tłum konsumentów, nie zainteresowanych niczym szczególnym, poza tym, żeby jakoś
przecierpieć do przyszłego tygodnia. A debata? Debata, owszem, jest, tyle że
ona dotyczy wyłącznie tego, czy w Smoleńsku doszło do zamachu, czy do błędu
pilotów, czy media kłamią, czy informują, czy rząd Donalda Tuska jest zły, czy
dobry, i czy Jarosław Kaczyński jest wybitnym politykiem, czy wybitnym
sukinsynem. I tu, każdy może powiedziec dokładnie wszystko, co mu przyjdzie do
głowy. A jeśli ma odpowiednie koneksje, to co ma do powiedzenia może
opublikować w przestrzeni jak najbardziej publicznej.
Niedawno wyraziłem oburzenie
sugestią, jaką w rozmowie z Janem Dworakiem przedstawił któryś z redaktorów
Karnowskich, że media w Polsce nie są wolne i że o tę wolność dziennikarze tacy
jak on muszą walczyć. Chodziło mi o to, że, moim zdaniem, mówiąc to co mówi,
Karnowski plecie zwykłe banialuki, bo problemem polskich mediów wcale nie jest
brak wolności, lecz umysłowe lenistwo dziennikarzy i ich lęk przed zrobieniem
tego jednego kroku poza ten krąg, który ich otacza. Jeśli ktoś cierpi na brak
wolności, to raczej społeczeństwo, które jest skazane na to, co mu się poda,
natomiast jesli idzie o media – to tam panuje niczym wręcz niezakłócona
anarchia.
Spójrzmy może bardziej
dokładnie na tygodnik „Uważam Rze”. Wedle informacji, jaką dziś podały właśnie
media, jest to jeden z trzech najchętniej czytanych tygodników w Polsce. Na
pierwszym miejscu jest katolicki „Gość Niedzielny”, za „Gościem” idzie
peerelowska „Polityka”, a za nimi tuż tuż prawicowo-konserwatywne „Uważam Rze”.
I oczywiście można by się cieszyć z tego, że zarówno „Newsweek”, jak i
„Wprost”, nie mówiąc już o „Przekroju”, lecą na łeb na szyję, i że prawica jest
górą, tyle że dobrze się jest przy tym zastanowić, jaką to korzyść mamy my, prawicowa
opinia publiczna, z czytania tego, co tam jest zamieszczane? Mam przed sobą
ostatni numer „Uważam Rze” i co tam znajduję? Przede wszystkim jest bardzo dużo
materiału na temat tego, że jednak są dowody na to, że Wałęsa nie był
bohaterem. Jest wywiad z Krzysztofem Wyszkowskim, że kłamstwo na temat Wałęsy
jest fundamentem na którym spoczywa dzisiejsza Polska. Jest duży artykuł Piotra
Semki o tym, że Robert Krasowski napisał książkę o Wałęsie i że to tekst bardzo
nieuczciwy. Jest też tekst red. Feusette o tym, że Tusk musi odejść, bo jest
zwyczajnie beznadziejny. Jest też duży tekst Piotra Gursztyna o tym, że Stefan
Niesiołowski to osoba wyjątkowo podła i że wszyscy to wiedzą. Jest dość duży
tekst żony prof. Biniendy o tym, że oficjalne informacje na temat przyczyn
smoleńskiej katastrofy to celowe kłamstwa. No i jest duży tekst poświęcony
osobie Andrzeja Żydka – człowieka, który jesienią zeszłego roku podpalił się
pod Kancelarią Premiera, w którym jego autor opowiada nam o tym, kim tak
naprawdę jest ten biedny człowiek, i jak to reżimowa propaganda i będące na jej
usługach media, postanowiły jego historię zakłamać. Jest też wreszcie artykuł
Macieja Pawlickiego o najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej „Sponsoring”,
gdzie autor sugeruje, że film ów jest „płaski i pretensjonalny”.
O Wałęsie nie ma co tu więcej
wspominać. Podobnie o Tusku. Myślę, że nikomu nie są potrzebne moje mądrości,
by miał świadomość, że choćby w Polsce ukazało się nagle 50 nowych tygodników,
i pięć nowych kanałów informacyjnych o czysto prawicowym nastawieniu, które by
całkowicie poświęciły się wbijaniu społeczeństwu do głowy, że Wałęsa to
„Bolek”, a Tusk to ruski jełop, z tych informacji i z tej wolności do
informacji nie wyniknie jakakolwiek nowa jakość. Najwyżej my się ucieszymy, że
znowu ktoś publicznie powiedział prawdę, a oni dostaną cholery, że prawica znów
obraża bohatera. I tyle wszystkiego. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na dwa z
wymienionych wyżej tekstów. Pierwszy to ten o Andrzeju Żydku. Niby wszystko
jest w porządku. Marek Pyza dzielnie informuje nas, że człowiek ten wcale nie
był jakimś prowincjonalnym nieudacznikiem, ale byłym policjantem o niezwykle
barwnej i imponującej historii, że przekręty, jakie on wykrył w warszawskim
Urzędzie Skarbowym przekraczały swoją skalą wszystko, co możemy sobie
wyobrazić, że za tę determinację w ujawnianiu patologii polskie państwo
doprowadziło do ruiny jego i jego rodzinę, i że bardzo aktywnie ową nagonkę
wspierały media. Jest nawet duże kolorowe zdjęcie Andrzeja Żydka, z którego
możemy się już na sto procent przekonać, że to w istocie jest nie byle kto. I
fantastycznie! I świetnie! Oto dziennikarstwo najwyższej próby.
Niestety, kiedy się zadumać nad
samym tym tekstem i tym że on został nagle ni z gruszki ni z pietruszki
opublikowany, nie ma sposobu, by nie dojść nagle do wniosku, że ani jedna
informacja w nim podana nie jest nowa. Każdy kto miał choćby minimalnie oczy,
uszy i serce otwarte w dniach, kiedy sprawa tego podpalenia była wciąż jeszcze
newsem, doskonale to wszystko już od dawna wiedział. Więcej. Ktoś kto tę sprawę
obserwował baczniej, wie też coś, czego akurat red. Pyza nie napisał. Co tak
naprawdę red. Pyza wręcz, intencjonalnie, czy nie – bez znaczenia – ukrył.
Chodzi mianowicie o to, że wbrew temu, co napisane jest w tekście Pyzy, 23
września, około południa „we wszystkich serwisach” NIE pojawiła się informacja
o tym, że w Warszawie podpalił się człowiek. Prawda jest taka – i na tym blogu
mieliśmy już okazję o tym rozmawiać już wtedy – że owa informacja „we
wszystkich serwisach” pojawiła się dopiero po godzinie 14, a więc jakieś trzy
godziny po tym strasznym wydarzeniu. Że przez te 3 godziny „wszystkie serwisy”
bardzo cierpliwie czekały na instrukcje, jak się wobec tej wiadomości zachować.
A więc tego tam nie ma. Podobnie jak nie ma nawet próby zadania pytania:
dlaczego, i udzielenia choćby najbardziej skromnej odpowiedzi – dlaczego.
Redakcja „Uważam Rze” publikuje ten kompletnie bezużyteczny tekst, ozdabia go
fantastycznie wzruszającym tytułem „Niewygodne płomienie”, bardzo efektownym
nadtytułem „To opowieść o uczciwości, determinacji, miłości i desperacji. O
państwie, które zawiodło, i mediach które nie stanęły na wysokości zadania” i wszystko
praktycznie zostawia w tym miejscu. W miejscu, gdzie ci, którzy sprawę znają i
się nią w ogóle przejmują, w najlepszym wypadku pokiwają głowami i powtórzą po
raz setny: „Wszystko przez tego rudego Niemca”, a ci co mają to całe podpalenie
głęboko w nosie, oburzą się, że co to za bezczelność! Państwo zawiodło? Co to
za pisobolszewickie chamstwo!
Otóż to. Przed nami stoi
człowiek, który, widząc, że dochodzi do oszustw na skalę wręcz niespotykaną,
informuje o tym odpowiednie osoby i niemal w jednej chwili, w majestacie prawa,
pod okiem najbardziej oficjalnych służb, zostaje przez te właśnie osoby
doprowadzony do ruiny. To że wciąż jeszcze żyje, jest zasługą pewnie tylko
jakiegoś niezbadanego cudu… i w tym momencie, zarówno państwo, jak i wysługujące
się mu media wraz z dziennikarzami, którzy – wbrew temu co zdaje się sugerować
Pyza – są bytami jak najbardziej realnymi i mają nawet swoje nazwiska, z
najczystszym wyrachowaniem, metodycznie, robią wszystko by go skompromitować i
jego pamięć ośmieszyć, a „Uważam Rze” – dzielnie i bezkompromisowo – informuje
nas, że „media nie stanęły na wysokości zadania”, a państwo „zawiodło”.
Przepraszam bardzo, ale czy to może o to chodzi w tej słynnej już walce o
wolność słowa? O prawo do swobodnego informowania, że media nie stanęły na
wysokości zadania?
Zapyta mnie pewnie ktoś, że a
cóż więcej może na to wszystko zrobić redakcja „Uważam Rze” i sam Marek Pyza?
Przedstawić listę swoich kolegów dziennikarzy, którzy wzięli udział w tej
strasznej nagonce? Zbadać, kto do kogo i w jakiej sprawie, w interesującym nas
momencie dzwonił? A czemu nie? Na początek byłoby to zdecydowanie bardziej
skuteczne niż jakieś popisywanie się pustą retoryką nie wiadomo do kogo
adresowaną. Ale przecież rozwiązań jest znacznie więcej. Mogliby nasi bojownicy
o prawdę wziąć przykład właśnie z tych swoich kolegów i się zwyczajnie
zaangażować w sprawę. Przejąć się nią, i choć odrobinę się dla niej poświęcić.
Mogliby choćby, zamiast wypełniać 14 stron prowadzącym do niczego powtarzaniem
imienia Bolek, choć parę z nich oddać sprawie wyjaśnienia tej jednej kwestii –
jak to się dzieje, że w Polsce dochodzi do takich wydarzeń, jak ta związana z
przypadkiem Andrzeja Żydka. Rozpętać tak zwaną medialną akcję na rzecz
wytropienia reżimowych oprawców tego człowieka. Zamiast informować opinię publiczną
o tym, że Małgorzata Szumowska nakręciła beznadziejny film, zwrócić się do
wszystkich zainteresowanych sprawą, z apelem, by się wytłumaczyli z próby
doprowadzenia do śmierci, najpierw faktycznej, a później cywilnej, niewinnego
człowieka. A później spróbować wszystkim durniom wyjaśnić, dlaczego to wszystko
jest takie ważne. Na przykład.
Niestety, zamiast tego mamy
recenzję filmu Szumowskiej. I tu wszystko powtarza się dokładnie wedle tej
samej metody, co w przypadku historii Andrzeja Żydka. Szumowska kręci film na
takim samym poziomie jak 99 procent współczesnych polskich filmow, opowiadający
sytuację całkowicie wymyśloną i sztuczną, tak sztuczną i wymyśloną, że nie
dającą nawet szansy na to, by ja potraktować jako jakąś alegorię, czy
artystycznie motywowaną przestrogę. Przed nami najbardziej typowa polska
produkcja filmowa, której celem jest, z jednej strony, przedstawienie widzowi
stanu umysłu i wyobrażeń klasycznego przedstawiciela krakowsko-warszawskiego
artystycznego establishmentu odnośnie tego, czym jest Polska, a z drugiej,
ostateczne zdemoralizowanie przeciętnie ogłupiałego obywatela, tak by wiedział,
że to co mu się dotychczas wydawało, że jest życiem, życiem wcale nie jest, a
on sam jest nieznierozumiejącym baranem z prowincji. Oto cała postać i sens
filmu Szumowskiej. I w tym własnie momencie, przychodzi do nas Maciej Pawlicki,
człowiek od którego, wydawałoby się, możnaby wymagać, podstawowej orientacji w
przedmiocie, i zamiast wyśmiać Szumowską za to, że jest głupia i nie ma pojęcia
o świecie, kieruje do niej pretensje, że przedstawiła bardzo poważny problem
społeczny i opisała go na zimno, zamiast się zaangażować moralnie. No i że on
ma wrażenie, że ona zamiast potępić to panoszące się po Polsce zło, robi
wrażenie, jakby nas tym chciała epatować. A więc, że zamiast moralitetu, mamy
bulwar.
Mam nadzieje, że jestem
właściwie rozumiany. Rzecz w tym, że podobnie jak problem dziewczynek
prostytuujących się po galeriach handlowych, opisany przez niejaką Rosłaniec w
jej filmowym debiucie, czy zidiociałych nauczycieli uczących się angielskiego
na kiblu, pokazany przez Koterskiego w „Dniu świra”, te dzisiejsze kobiety ze
swoimi sponsorami, to kompletna fikcja, istniejąca jedynie w głowach
szukających okazji do złapania jakiejś fuchy warszawskich psychologów i paru
artystów, którzy coś tam posłyszeli i uznali, że to jest fascynujący temat.
Problemem nie są bowiem ani te dzieci, ani te niby-bizneswomen, które
obszczywają jacyś biznesmeni, ani ci odmóżdżeni nauczyciele, ale ci, którzy z
pojedynczych przypadków starają się robić ogólnospołeczny problem. Ja świetnie
sobie przypominam – pisałem o tym zresztą parokrotnie na blogu – te wszystkie
pojawiające się regularnie sensacyjne reportaże w ogólnopolskich magazynach
ilustrowanych o ekskluzywnych prostytutkach, o warszawskich biznesmenach,
którzy korzystają z ich usług podczas przerwy na lunch, o małżeńskich
trójkątach i kwadratach, o zwykłych, skromnych studentkach, które zarabiają na
życie świadcząc seksualne usługi na wysokim poziomie, a wszystko to podlane
sosem rzekomej powszechności, które ociera się już wręcz o modę. Po co to
wszystko? Na pewno tego, oczywiście, nie wiem, ale mogę się domyślać, że może
po to, by przeciętny człowiek zrozumiał, jak bardzo został z tyłu za
współczesnym światem.
I teraz, ta cała antycywilizacyjna
propaganda, zgodnie z leninowskim przekonaniem, że film to klucz do duszy
narodu, nasi reżyserzy biorą się kolejno za te wszystkie tematy i robią z nich
filmy, tak by ten właśnie naród się zastanawiał, dokąd to ten świat zmierza?
Wydawałoby się, że jest to idealna okazja do kontrataku. Do zareagowania na to
kłamstwo i pokazanie, że to jest właśnie nic więcej jak kłamstwo, mające na
celu zdemoralizować Bogu ducha winnego człowieka. I kto to może – wydawałoby
się – zrobić lepiej, niż właśnie ci z nas, którzy wiedzą, co jest dobro, a co
jest zło, i mają przy tym dostęp do szerokiej opinii? Tymczasem nic z tego. Oni
przyjęli zaproponowany temat debaty i mówią nam, co oni sądzą na temat tego
wielkiego społecznego problemu, jakim jest sponsoring. Dokładnie tak.
Powtórzę jeszcze raz. System
prowadzi swój atak w sposób bardzo precyzyjnie zamierzony. Najpierw wprowadza
temat debaty, a następnie prowadzi ją tak, by, posiadając wszystkie, znane nam
przecież tak świetnie, możliwości wpływania na opinię publiczną, udowodnić, że
nasza narracja jest do niczego. W tej sytuacji, to co do nas dociera, to
zmasowana propaganda, której nie jesteśmy się w stanie oprzeć. I w tej dyskusji
– co jest absolutnie porażające – możemy powiedzieć wszystko co chcemy, możemy
oprzeć się na najbardziej podstawowym rozsądku i najbardziej oczywistej logice,
a i tak nie mamy wobec tego kłamstwa żadnej szansy, bo dyskutujemy na tematy,
które oni wybrali. I w tej sytuacji, moglibyśmy bardzo łatwo zmienić temat na
zdecydowanie mniej im pasujący, tyle że tego nie robimy. Dlaczego? Właśnie nie
wiem. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że dlatego, że jesteśmy beznadziejnie
głupi. Ale, jak mówię, nie wiem.
O Andrzeju Żydku i jego
dręczycielach nie chce mi się już nawet myśleć, ale trzymajmy się tej Szumowskiej.
To że ten jej nowy film jest beznadziejnie słaby, jest dla każdego średnio
obeznanego we współczesnej polskiej kinematografii sprawą oczywistą. Wiemy też,
że opisana przez nią sytuacja jest z gruntu nieprawdziwa, a to, że ona w ogóle
się za to zabrała, świadczy tylko o stanie tych umysłów. I na to wszystko
przychodzi Maciej Pawlicki i chce z Szumowską dyskutować, czy ten sponsoring to
coś z czym trzeba walczyć, czy się może temu podporządkować. A przecież w ogóle
możnaby o tym filmie nie gadać. Wystarczyłoby sobie przeczytać, kto to taki ta
Szumowska. Kim był jej ojciec, kim jej mama, kim jest jej siostra, kim brat, a
jako ilustracje tego, co ta niezwykle uzdolniona rodzina potrafi, przytoczyć
którąś ze złotych myśli spłodzonych przez wybitny umysł jej świętej już dziś
pamięci mamy. Choćby tę:
„Wiedza jest
wtedy, gdy o czymś nie tylko wiesz, lecz możesz to zobaczyć, opisać,
zdefiniować, a nawet dotknąć. A wiara, gdy nie widzisz, nie zobaczysz, nie
dotkniesz, a mimo to jesteś pewien, że jest”.
No, geniusz! Po prostu, geniusz! To są właśnie te elity. I robią z nami
dokładnie to co chcą. Co za ból!
Zapraszam
wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie można kupować nasze książki. Serdecznie
zachęcam.
Cała nasza wiedza to zaledwie garstka faktów i tona propagandy. Zresztą i fakty mało kogo obchodzą, bo jeśli dany fakt nie pasuje akurat do naszego obrazu rzeczywistości to go odrzucamy. Ludzie masowo kierują się emocjami, a to nie robi dobrze faktom.
OdpowiedzUsuńAle tygodniki, dzienniki i oczywiście internet muszą zajmować się bieżączką, więc trudno im podejmować tematy z zupełnie innej strony. Coś takiego innego próbuje robić Coryllus ale niestety kończy się się to na grupie jego stałych czytelników i komentatorów. Powiedziałabym, że wyjątkowo dociekliwych i myślących krytycznie. Nawet jeśli ta grupa liczy parę tysięcy osób - to jest to za mało na nakład gazety czy tygodnika.
OdpowiedzUsuńZaś teksty dla większej liczby odbiorców muszą uwzględniać to, że ludzie nie mają czasu ani chęci śledzić i weryfikować tego, co się dzieje wokół. I to wyzwala wtedy gnuśność umysłową i niedbalstwo tzw. dziennikarzy-celebrytów. Ale jednocześnie pozwala im egzystować w tym zamkniętym kręgu...
Co do filmów - nie wypowiadam się bo niezwykle rzadko chodzę do kina.
To nie jest kwestia braku czasu, czy bieżączki, przecież te teksty sprzed pięciu lat też ktoś musiał opracować i zamiast siedziećnad wycinkami, mógł pojecha do tej skarbówki i poprzyglądać się tym, co Andrzeja Żydka do tego doprowadzili. Czytelnik by nie pogardził takim materiałem. Kłopot w tym, że obecnie dziennikarze pozyskują materiały z agencji i od innych dziennikarzy, z rzeczy wcześniej opublikowanych. Żeby napisali coś innego, to musi im jakiś ubek przynieść dokumenty, a najlepiej nagrania i musi oczywiście kazać to zrobić.
OdpowiedzUsuń@Redpill
OdpowiedzUsuńostatnie zdanie to niestety prawda
Ja jeszcze uzupełnię swoją myśl sprzed pięciu lat, zacytowaną tu przez Autora. Otóż do mediów, które non stop mielą te same tematy, zaliczam też ogromną większość blogów, których autorzy w najlepszym razie starają się przedstawić jakiś oryginalny punkt widzenia na wymłócone już do cna przez dziennikarzy sprawy.
Usuń@redpil
OdpowiedzUsuńNigdy nie było inaczej. Tamci czytali blogi, blogrzey czytali tamtych i obie strony tak się wzajemnie inspirowały.