Dopiero teraz
dotarła do nas wiadomość, że 17 czerwca w Londynie zmarła Julie Hykiel i powiem
szczerze, że trudno mi sobie wyobrazić, by, pomijając oczywiście osoby nam najbliższe,
wiadomość o czyjejś śmierci mogła na nas zrobić większe wrażenie. Jednocześnie
jednak, kiedy dziś dowiadujemy się, że ona już nie żyje, uświadamy sobie, jaka
to okropna niesprawiedliwość, że 17 czerwca nie stało się dokładnie nic, co by
mogło służyć jako świadectwo tego odejścia. Ale widzimy też i to, że również w
dniach kolejnych nie stało się nic, poza być może skromną informacją na
internetowej stronie Kościoła p.w. św. Jakuba Mniejszego i św. Heleny w
Colchester, że w sobotę 19 sierpnia o godzinie 18.15 odbyła się Msza Św. za
duszę pani śp. Julii, co by zaznaczyło w jakikolwiek sposób to co się tak
naprawdę stało.
Jednocześnie jednak
myślę sobie, że wręcz niezwykłym znakiem tego, jak się świat nasz dziwnie plącze
jest i to, że dziś prawdopodobnie jedynym opublikowanym polskim tekstem, przedstawiającym
postać tej niezwykłej kobiety i jej równie niezwykłego życia, jest moja książka
„Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, a ścislej jej rozdział
zatytuowany „O Polsce, która zawsze zwycięża” i nekrolog zamieszczony przez
grupę dawnych działaczy „Solidarności”, jak na ironię, w „Gazecie Wyborczej”. Poza
tym, nikt na jej temat się choćby nie zająknął. Myślę więc, że jest oto dobry
moment, bym tu przypomniał tę historię, zwracając
się jednocześnie się do wszystkich z prośbą o westchnienie za Nią do Pana Boga.
Rok 1995 był dla
nas szczególny z dwóch powodów. Otóż przede wszystkim w lutym zmarła,
całkowicie niespodziewanie i jak najbardziej dużo, dużo za wczesnie, moja
teściowa, która z różnych względów była i dla mnie osobiście, jak mama, no a po
paru miesiącach, latem – trochę też w związku z tą śmiercią – pojechaliśmy
wszyscy do Walii, no i przy okazji oczywiście – po raz pierwszy w życiu – do
Londynu.
Teściowa moja była
osobą pod wieloma względami niezwykłą. I osobiście, i, że tak to określę, w
wymiarze ogólno-społecznym. Nie będę tu bardziej szczegółowo o niej opowiadał,
dość powiedzieć, że zmarła służąc dzieciom psychicznie i fizycznie
niepełnosprawnym, a nad jej trumną modlili się biskupi. No i muszę się
pochwalić, że wzajemnie bardzośmy się lubili. Przyznaję, że początki były
niełatwe, ale za to później, już do samego końca, trzymalismy pełną sztamę. No
i ona pewnego dnia wzięła i umarła.
Ponieważ teściowa
była całym swoim życiem zaangażowana najpierw w pomaganie ludziom, prześladowanym
przez władzę, a potem chorym dzieciom, przy jakiejś też okazji poznała ową
Julie Hykiel.
Julie Hykiel, jeszcze do końca wojny była
zwykłą dziewczyną z Londynu, która gdy idzie o Polskę i Polaków, nie miała
pojęcia, co to takiego, ani tym bardziej też nie snuła żadnych związanych z
Polską planów. Stało się jednak tak, że pewnego dnia poznała polskiego
żołnierza z miasta Bytomia, którego wojenne losy rzuciły właśnie do Anglii, no
i się w nim bez pamięci zakochała.
Na swoje
nieszczęście, któregoś dnia żołnierz ów uznał, że lepiej mu będzie w
Polsce i postanowił wrócić do swojego świeżo
odzyskanego dla Polski Bytomia, no a ona
ruszyła oczywiście za nim. Zorganizowała to tak, że znalazła ogłoszenie w
angielskiej prasie, że w Polsce tworzy się brytyjskie przedstawicielstwo
dyplomatyczne i w związku z tym Foreign Office poszukuje sekretarki ze
znajomością polskiego. Ona wprawdzie po polsku umiała powiedzieć tylko „daj
buzi”, no ale się zgłosiła i jakimś cudem, niewykluczone, że poza innych
chętnych nie było, ją przyjęto.
Oczywiście, kiedy
znalazła się w Warszawie, zaczęła natychmiast się z tym swoim żołnierzykiem
spotykać, co się dla niego skończyło fatalnie. Któregoś dnia zniknął i ona już
go nigdy ani nie widziała, ani nawet o nim nie usłyszała. Tyle wszystkiego, że
widząc, iż w Polsce nie ma już czego szukać, wróciła do Londynu i tam uznała,
że ją interesuje już tylko Polska i Polacy. W konsekwencji, tam już na miejscu poznała
innego polskiego żołnierza, wyszła za niego za mąż i od tego czasu, gdy chodzi
o dom, po angielsku rozmawia tylko ze swoim psem, a to tylko po to, by za
każdym razem, gdy jego pani jest w Polsce, on rozumiał, co do niego mówią ci,
co się nim opiekują.
Kiedy w Polsce
wprowadzono stan wojenny, wraz z mężem – tamtym żołnierzem sprzed lat – u
siebie w Londynie zorganizowała coś, co się już później zawsze nazywało Friends
of Poland i od tego czasu w Polsce bywała właściwie non-stop. No i w ten sposób
poznała moją teściową. Kiedy teściowa zmarła, Julie Hykiel, uznawszy pewnie że
należy wykonac jakiś gest pod adresem tych, których ona zostawiła, zorganizowała
nam tygodniowy pobyt w polskim ośrodku Penrhos w Walii – za który, co dziś
stwierdzam z prawdziwą dumą, stać nas było zapłacić z własnej kieszeni – no a
później jeszcze przez dwa tygodnie gościła nas u siebie, gdzie opowiedziała nam
między innymi o tym „daj buzi”.
I to tyle, jeśli idzie o książkę i zamieszczone
w niej wspomnienie. Z Julie Hykiel po roku 1996 nie mieliśmy już praktycznie
kontaktu, trochę przez to, że zabrakło teściowej, a więc osoby, która by nas
mogła ze sobą kontaktować, ale też przez to, że i Polska nie była już pierwszym
celem organizowanej przez Julie Hykiel pomocy i ona częściej jeździła choćby do
Polaków na Ukrainie. Parę lat później do Londynu pojechała jeszcze nasza Hanka
i przez jakis czas była goszczona w domu Julie w Londynie, ale ponieważ ta była
już raczej starszą panią, to ona jej służyła tam bardziej jako opiekunka. I to
prawie wszystko.
Prawie. Na koniec mam jeszcze coś, o czym dotychczas
nie wspomniałem. Julie i jej mąż Konrad Hykiel mieli dwoje dzieci, jak sama o
nich mówiła, „Danusię” i „Krzysia”. Żona moja miała okazję poznać oboje, ja
akurat tylko owego Krzysia. A więc jeśli chodzi o niego, mam dwie refleksje.
Pierwsza jest taka, że on po polsku mówił lepiej od nas, a druga – to może
akurat nie refleksja, lecz wiadomość – to ta, że jeszcze w roku 2013 był trenerem
mistrza Wielkiej Brytanii w siatkówce (sic!), drużyny o dziwnej nazwie CBL
Polonia Londyn. Co on robi dziś, nie mam pojęcia, natamiast na zakończenie tej
notki polecam bardzo ciekawy link.
Polish guys kick ass, don’t they?
Gdyby ktoś był zainteresowany, książka “Marki, dolary,
banany i biustonosz marki Triumph” jest do kupienia w księgarni na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl. Gorąco
polecam. W pewnym sensie, gdy chodzi o współczesną polską literaturę, nie ma
nic wiecej.
Piękne...
OdpowiedzUsuń@Ogrodniczka
OdpowiedzUsuńSkoro tak, to bardzo dobrze. Dziękuję.
Nad jej trumną modlili się biskupi - czy to jakoś nobilituje, kto modli się za zmarłego? Bo ja mały człowiek, a modlę się za nią codziennie.
OdpowiedzUsuń@Maksio Paterek
UsuńOczywiście że nobilituje. Jest zarówno świadectwem jak i zaszczytem. A teraz precz!
Prawda. Pokonali nas tylko na chwile, jak zawsze...
OdpowiedzUsuńByc Polakiem to zaszczyt i obowiazek, obowiazek skladac w calosc byc moze nawet caly Swiat. Przepraszam za temat niezwiazany ale notke na deser sobie zostawie. Aquitaine Red Cloud.
OdpowiedzUsuńP.S. Za ten Chase to sie naleza Panu brawa. Glosne bardzo. Brawa dla Pana bo braw dla Chase juz chyba sie nie da zrobic...
@red cloud
UsuńTo prawda. Chase to poważna historia.
@red cloud
UsuńNie gadaj z nim. To jest człowiek chory. Poza tym ja jego komentarze z zasady usuwam, a tu jest tak, że jeśli usuniesz komentarz, automatycznie usuwania jest cała dyskusja.
@red cloud
UsuńNie gadaj z nim. To jest człowiek chory. Poza tym ja jego komentarze z zasady usuwam, a tu jest tak, że jeśli usuniesz komentarz, automatycznie usuwania jest cała dyskusja.
Tylko jesli chodzi jeszcze o Chase, na poczatku bylem zdezorietowany, dlaczego tylko pare doslownie tysiecy wyswietlen. Ale bardzo szybko opszytomnialem jak tylko sobie przypomnialem, ze wyswietlenia mozna sobie calkiem legalnie kupic (najtaniej ponoc jest w Indiach) i podobnie tez jest z usuwaniem wyswietlen.
OdpowiedzUsuń@red cloud
OdpowiedzUsuńRzecz w tym, że oni faktycznie są dziś kompletnie zapomniani. A ci z nas, którzy ich pamiętają, nawet nie próbują wpisywać ich nazwy do YouTuba. Jeśli lubisz słuchać brzmień z tamtych lat, polecam dwa inne, również zapomniane, zespoły: If oraz East of Eden.
Wybornie, dziekuje. Wracam do tekstu
UsuńPrzepraszam za porównanie,ale treść ciepła jak sobotni ,zimowy wieczór przy kominku w ulubionym fotelu.Takie tam skojarzenie.
OdpowiedzUsuń@Dariusz
UsuńI taka miała być.
@Koń który mówi
OdpowiedzUsuń"Zawsze niezwyciężonej", ale "nigdy nie zwyciężonej".
I po co się było tak męczyć?
No proszę. Nie umie poprawnie pisać, a śmiał się z lina...tfu :(
OdpowiedzUsuń@dupek
UsuńŚmiałem się z lina, bo lin wcześniej próbował wykpić bardzo trywialną popełnioną przeze mnie literówkę. A teraz śmieję się z Ciebie, bo mało jest rzeczy tak śmiesznych jak sytuacja, gdzie ktoś się nadmie i wystarczy jedna szpilka, by został kawałek czerwonej szmatki.