Pisałem tu niedawno parę razy o najnowszym
filmie Patryka Vegi pod tytułem „Botoks” i powiem szczerze, że starałem się jak
mogłem, by przedstawiając problem, wobec którego zostaliśmy postawieni, zrobić
wszystko, by nie wspominać o antyaborcyjnym wątku, który się pojawił przy
okazji promocji owego filmu. Trochę dlatego, że problem zabijania dzieci
poczętych uważam zbyt poważny, by go dyskutować przy okazji omawiania przekrętu
dokonanego przez owego Vegę, ale głównie przez to, że ja zwyczajnie nie
wierzyłem, by ktoś taki jak Vega faktycznie poważył się na to, by między te
swoje przekleństwa wcisnąć szczątki tych biednych, pomordowanych dzieci.
Tymczasem ostatnio jeden z kolegów zdał mi relację z filmu Vegi, który, owszem,
od poczatku do końca obejrzał, i, jak się okazuje, jest tak, jak się jakoś tam obawiałem,
a więc Vega rzeczywiście nakręcił film antyaborcyjny, w dodatku, jeśli wierzyć
temu, co mówi kolega, ów głos jest niemal tak samo dźwięczny, jak te wszystkie
„kurwy”, którymi on zabawia swoją publiczność.
W tej sytuacji uznałem, że, skoro oni
zaczynają sobie żartować na tym poziomie, to nie pozostaje mi nic innego, jak
odwołać się do historii tego bloga i przypomnieć tekst, jeszcze z roku 2009,
który zrobił takie wrażenie, że właściciele Salonu 24 uznali go za
niecenzuralny i on na swoją publikację musiał czekać do czasu aż założyłem swój
prywatny blog. Zapraszam więc gorąco. Oto zło osobowe.
Bardzo nie chciałem pisać o
Alicji Tysiąc – ani wtedy jeszcze, kiedy ona zaczynała swoją karierę, ani teraz
– z kilku powodów, a wszystkie bardzo ważne. Pierwszy z nich jest kompletnie
irracjonalny. Ja po prostu nie mogę uwierzyć, że ona faktycznie ma na nazwisko
Tysiąc, a przez to jest mi okropnie trudno uwierzyć, że ona istnieje.
Oczywiście, oglądam czasem tę
kobietę w tych jej karykaturalnie grubych szkłach, jak ją prowadzą z miejsca na
miejsce i każą wykonywać najróżniejsze gesty, słyszę jej głos, jej historię,
ale – pewnie właśnie przez to kompletnie komiksowe nazwisko – mam nieustanne
poczucie, że ona jest częścią fikcji, wymyślonej na potrzeby pewnych bardzo
niedobrych interesów. Że przyjdzie taki dzień, gdy „Gazeta Wyborcza”, lub TVN,
na przykład, ogłoszą, że to wszystko był tylko taki projekt, który miał coś tam
udowodnić, lub choćby tylko sprowokować dyskusję. A Alicja Tysiąc okaże się
jakąś dziennikarką, która zgodziła się na parę lat poświęcić dla tego
eksperymentu, natomiast my wszyscy jego ofiarami.
Drugi powód jest już nieco
inny, choć w pewien sposób z tym pierwszym połączony. Otóż cała historia tej
Alicji Tysiąc (no, co za nazwisko; powiedzcie sami – co to za nazwisko!) jest
tak absurdalna, tak nie do uwierzenia, tak – znów – komiksowa, że przez te
wszystkie lata, zwyczajnie nie byłem w stanie poważnie się skupić nad kolejnymi
wydarzeniami, które nam gazety i telewizja relacjonowały. No bo proszę pomyśleć
logicznie. Mamy kobietę. Prostą, niewykształconą kobietę, gdzieś z Polski, jak
się zdaje bez rodziny, bez męża, która ma bardzo zniszczony wzrok i która nagle
zachodzi w ciążę. Z kim? Tego nie wie nikt. Chce usunąć tę ciążę, bo ktoś jej
powiedział, że jej słaby wzrok może dostarczyć jej tu pewnego alibi, jednak
państwo jej na tę aborcję nie pozwala. Rodzi więc to dziecko – dziewczynkę, ale
ponieważ w wyniku porodu, wzrok popsuł się jej jeszcze bardziej, ona żąda
odszkodowania za to, że musiała rodzić to dziecko i dziś gorzej widzi. Kolejne
lata, to już historia równoległa. Historia dziecka i pieniędzy. Alicja Tysiąc
walczy o pieniądze, które jej wynagrodzą to, że musiała urodzić dziecko, a w
tym samym czasie jej córka rośnie, rozwija się, jest coraz większa i wreszcie
dochodzi do sytuacji, że z jednej strony jest to żywe dziecko, a z drugiej
strony, za to życie odszkodowanie. Powstaje cały system, wręcz organizacja,
której jedynym celem i jedynym sensem działania jest wyciąganie od państwa
pieniędzy, które będą odszkodowaniem za to, że Alicja Tysiąc urodziła dziecko.
I widzimy tę Alicję Tysiąc po
latach. Jest zadbana, ma elegancko zrobione włosy, jest elegancko ubrana, i
jedyne co ją przypomina z tamtych lat to te potwornie grube szkła i ta twarz
osoby nie rozumiejącej ani kim jest, gdzie jest i po co jest. A wokół niej tłum
polityków, dziennikarzy, adwokatów i, z jednej strony, nieustanny entuzjazm, a
z drugiej – przerażenie. I wciąż te pieniądze. Dziesiątki tysięcy pieniędzy za
to, że musiała urodzić swoje dziecko, a przy okazji – oczywiście – i za to, że
tak chętnie zgadza się pisać kolejne odcinki tego komiksu właśnie. Bo z całą
pewnością nie telewizyjnego serialu. Powstaje więc coś na kształt jakiegoś
upiornego projektu, który od początku do końca jest czystym wymysłem, a
jednocześnie – przez swoją kompleksowość i profesjonalizm wykonania – każe nam
wierzyć, że to wszystko autentycznie dzieje się tuż obok nas.
Więc to byłby kolejny powód,
dla którego nie chciałem pisać o Alicji Tysiąc. Przekonanie, że ta cała
historia nie może być prawdziwa i jednoczesny strach, że co, jeśli okaże się,
że się jednak mylę. I że to się faktycznie dzieje. Jest też trzeci powód mojej
niechęci do zajmowania się sprawą kobiety – istniejącej, czy wymyślonej – która
urodziła dziewczynkę, wychowała ją, dziewczynkę z którą najprawdopodobniej
mieszka, widzi codziennie, daje jej jeść i prowadzi do lekarza, gdy ona zachoruje,
sprawdza jej zeszyty, gdy ona wraca ze szkoły, a jednocześnie, gdyby ktoś się
tej dziewczynki spytał, z czego mamusia żyje, to ona – gdyby tylko umiała
ładnie wyrażać swoje myśli – nie miałaby innej możliwości, jak odpowiedzieć, że
„z kolejnych odszkodowań za to że się urodziłam i żyję” i ze stałej pensji za
to, że „obie zgodziłyśmy się sprzedać światu nasze wspólne życie”. Prowadząc
ten blog, staram się zawsze dbać o to, by nie popadać w trywializm i nie
zasypywać jego czytelników refleksjami zbyt prostymi i oczywistymi. A cóż
mądrego można powiedzieć na temat czegoś tak upiornie jednoznacznego? Mam
powtarzać za politykami prawicowymi to samo wciąż pytanie: „Jak można?” Po co?
A jednak zdecydowałem się dziś
napisać ten tekst. Dlaczego? Otóż wczoraj, z jakiegoś powodu, nagle pomyślałem
sobie, że Alicja Tysiąc nie jest postacią fikcyjną. Że najprawdopodobniej to
jej nazwisko też jest prawdziwe, ta dziewczynka jest prawdziwa i cała ta
historia jest też prawdziwa. Te pieniądze są prawdziwe, ta sędzia, to pełne
podniecenia serce Moniki Olejnik, gdy wypowiada słowo ‘aborcja’. To wszystko
się dzieje. Nie wiem, dlaczego tak sobie pomyślałem, ale przespałem się z tym
swoim podejrzeniem i, kiedy się rano zbudziłem, wciąż czuję, że to nie jest
żaden eksperyment. To właśnie nadeszły dawno zapowiadane czasy. I uznałem, że o
tym warto dziś powiedzieć.
Historia Alicji Tysiąc to znak
czasów i jednocześnie znak ich końca. To wszystko się wreszcie stało i – jak
się zdaje – powinniśmy to wszyscy przyjąć do wiadomości i naprawdę zacząć się
przygotowywać. Nie umiem sobie wyobrazić, co może się stać w dalszej
kolejności, ale wiem, że to może być coś bardzo poruszającego. Jestem gotów i
czekam.
Tak się kończy
tamten tekst, a my dziś mamy te kina wypełnione tłumem zarykujących się ze
śmiechu durniów. Z tego co słyszę, liczba widzów oglądających film Vegi siega
powoli dwóch milionów, organizacje typu Ordo Iuris cieszą się, że ruch pro-life
zyskał dwa miliony zwolenników, no a ja się domyślam, że i dla samego Vegi ów
wynik jest powodem do satysfakcji, choćby i finansowej. Walka o życie
zakończyła się sukcesem. No nie wiem, co powiedzieć, ale przyszedł mi do głowy
pewien plan. Zanim jednak go przedstawię, zwrócę tylko uwagę na fakt, że, wbrew
temu, co część z nas sądzi, ten Vega tak naprawdę nie nazywa się Vega, lecz normalnie,
Krzemieniecki, tyle że po obejrzeniu filmu Tarantino „Pulp Fiction” postanowił
dokleić sobie ten wąsik i tak mu zostało. A teraz mój najnowszy projekt. Oto wszyscyśmy
mieli okazję zapoznać się, względnie przypomnieć sobie, tekst o Alicji Tysiąc i
jej córeczce. Mamy rok 2009, ten blog, tamten zakaz, no i ten tekst, jeden z
232, jakie napisałem w owym roku. Gdyby tak trzeba było zmierzyć jego wartość
rynkową, ile mógłbym za niego dostać? Odpowiedzi proszę przesyłać na numer
konta: Krzysztof Osiejuk 50 1050 1214 1000 0092 2516 8591. Obiecuję, że wynik
opublikuję tu na blogu.
Zanim zadziałam z podanymi 26 cyferkami - poddam refleksji pytanie, bo po decyzji S24 jest to pytanie na miejscu - ile byś dostał za to, żeby ten tekst nigdy NIE ujrzał światła dziennego....
OdpowiedzUsuń@Krzysztof
UsuńTo jest faktycznie ciekawe pytanie, ale tylko pod warunkiem, że oni nie mają innych sposobów, by go maksymalnie wyciszyć .
Aż tyle to nie prześlę. Ale coś zawsze się znajdzie - jeśli będzie aktualne, to gdzieś za 2 tygodnie?
OdpowiedzUsuńTeż muszę chwilę poczekać, zupełnie jak Ogrodniczka. Proszę Cię, jeśli wola, to przedłuż akcję.
OdpowiedzUsuńZ innej beczki.
Piszesz "jest czystym wymysłem" a ja, im więcej czasu upływa, tym bardziej się ku Twej intuicyjnie zrozumianej interpretacji NIEISTNIENIA TYSIĄC skłaniam. Ona = wymysł, projekt.
Mają smutnesyny tyle środków i tyle czasu, że swobodnie mogli wziąć na bezpieczniacki etat kogokolwiek, zapłacić "stypendium" tej kobiecie, honorując zupełnie zdrowej ale nieźle grającej rólki, napisane przez bezpiekę kobiecie, to dziecko. Jeszcze przed jej urodzeniem wzięli matkę na pensję i zaczęli szkolić. Lata mijały, scenariusz dojrzewał.
Aż odpalono aktorkę — Buster Keaton też "nosił grube szkła" — i na podstawie sfingowanej dokumentacji zażądano odszkodowań, zapewniono publicity, itd.
Tanio ją kupili. Przepraszam, ale 40k€ to nie są pieniądze, to jest, dla nich, zabawkowy fundusz. Zaś ta jak-jej-tam wzięła, co dają, odegrała, co miała, otrzymała odrobinę wygodniejszy, odrobinę zamożniejszy byt.
Przez małą chwilę. Bo nie wierzę, że bezpieka da jej resortową emeryturę za jeden popis. Tacy milutcy to oni nie są a zresztą nigdy nie byli tacy dobrzy. W sumie, zwyciężyłeś. Kudos to you for this food for thinking.
Przyjdzie przelew zaległy za wykonaną robotę - to wpłacę. Najwyższy Czas! przeprowadził wywiad z Vegą, tonacja serio, opisany jako rycerz pro-life, katolik gorliwy i demaskator. Ja prdl.
OdpowiedzUsuń--
Hubert
"Zanim jednak go przedstawię, zwrócę tylko uwagę na fakt, że, wbrew temu, co część z nas sądzi, ten Vega tak naprawdę nie nazywa się Vega, lecz normalnie, Krzemieniecki, tyle że po obejrzeniu filmu Tarantino „Pulp Fiction” postanowił dokleić sobie ten wąsik i tak mu zostało."
OdpowiedzUsuńTo jest kolejny dowod na to jak zidiocial ten czlowiek ktory okresla sie mianem rezysera.
Ta Pani niestety istnieje naprawdę. Kilka lat temu znajoma lekarz, pracująca w jednym z warszawskich szpitali pediatrycznych, miała z nią styczność przy okazji gdy straszy syn p. Tysiąc, wówczas 16/17 latek, przedawkował narkotyki. Gdy tylko tam trafił zdecydował, że ucieka stamtąd. Matka była poinformowana o sytuacji i proszono by zjawiła się w oddziale tym bardziej, że syn jest nieletni i powinna jak najszybciej przybyć na miejsce - pani odmówiła twierdząc, że skoro jest w szpitalu to ona już nic nie musi. Lekarze w szpitalu pediatrycznym gdzie leczy się bardzo poważne przypadki nie przywykli do pilnowania pacjentów przed ucieczką ponieważ na co dzień walczą o życie dzieci w wieku od 0 do 17 lat (w przewadze są tam dzieci małe) i nikomu do głowy nie przychodzi żeby uciekać spod tej naprawdę dobrej opieki szpitalnej. Gdy doszło wreszcie do zapowiedzianej ucieczki zaćpanego chłopaka, poinformowano o tym jego matkę - panią Alicję Tysiąc dokładnie TĘ panią Alicję. Owa pani natychmiast odpowiedziała, że pozwie szpital, że jej dziecka nie upilnowali, że ona tego tak nie zostawi i jej za to zapłacą itd... Przyznam nie wiem jak sprawa potoczyła się dalej koleżanka opowiadała mi tę historię na świeżo - dzień po zdarzeniu.
OdpowiedzUsuńKażdy menelik juz od wjazdu na SOR straszy pozwem.
Usuń@Agnieszka
UsuńWiesz, to że ona jest opętana to jeszcze pół biedy. Gorzej, że są ludzie, którzy nawet się nie skrzywią, wykorzystując ją do swoich interesów.
No i tu właśnie coś jest nie tak. Rzekoma Tysiąc ma mieszkać w K-cach - gdzie tam niby jest Warszawa?
UsuńWidzisz, tak to jest. Ktoś ('nastolatek') przybył na oddział, gdzieś dzwonili, a nikomu nie wiadomo, do kogo. Nikt tam nie legitymował nikogo, w sensie dokładnego przebadania nie pacjenta, ale jego toższamości, w tym tego, na ile autentyczne są "dokumenty" jakie ten rzekomy syn przedstawił w chwili przyjęcia do szpitala. Tylko awantura była wielka, aby każdy ZAPAMIĘTAŁ takie "nazwisko", a faktycznie ksywę nieistniejącego "tworu".
Co dalej było? Symulant miotał się, symulując, a potem zwiał. Jak się to wszystko ładnie układa: zniknął, a zatem już nikt tożsamości tego symulanta nie ustali.
Podtrzymam zatem w całości intuicyjną — tę pierwszą — opinię Gospodarza, już jako swoją. Chwilę trwało, ale skutecznie to przemyślałem. Uważam, że "Tysiąc" to kryptonim psy-opu. Już nie powołuję się na Toyaha, lecz to sam mówię: sprawa zmyślonej "Alicji" to komedia.
Psy-op, psychologiczna operacja na żywej tkance narodu. Ulubiona zabawa tych smutasów. Kant na społeczeństwie, i to jeszcze jaki smakowity kant, bo "potwierdzony przez EU".
Nie tak się potwierdza istnienie rzekomej Alicji Tysiąc tak, jak Ty to z najlepszą wolą tutaj powyżej zrobiłaś, lecz jedynie pokazując dziesięciu*) świadków, którzy w sumie odtworzą jej drogę życiową, od urodzenia, przez przedszkole, podstawówkę, zawodówkę(?), jej kolejne miejsca pracy i zamieszkania i jeszcze coś: pokazać należy jej rodziców, rodzeństwo, mężczyzn, koleżanki i współmieszkańców z tego bloku w KATOWICACH, nie w Warszawie bo przed sądem katowickim, nadzianym ubowcami w togachi ubowniczkami na etatach pozostałych, toczyły się sprawy rzekomej Tysiąc, te na niższych instancjach, poniżej EU.
Dwa słowa o DZ, o Dobrej Zmianie jeszcze. Mam im za złe to, jak ta wynajęta grupka aktorzyn ŁŻE W ŻYWE OCZY społeczeństwu. Tu, w "sprawie Tysiąc" też kłamią jak nakręceni; nie tylko skutecznie ochraniają bandyterkę mordującą księży (ks. Jerzy i in.) ale też skutecznie ochraniają starych i nowych spec-bandziorów: psy-opistów.
Psy-opiści. To są ci najgroźniejsi. Zapamiętaj, proszę, tę nazwę. Ona będzie się coraz częściej pojawiać.
*)
Około 10. Może być więcej. Tutaj im więcej, tym lepiej. Tymczasem twór SB (bo nie realny człowiek) ksywa "Tysiąc" jak zwykle nie ma ani rodziców, ani znajomych, ani najmniejszego osadzenia w jakimkolwiek życiu.
Jest tak, prawda? Żaden artykuł w prasie "o Tysiąc" nie podawał tego, że sąd był pełen jej koleżanek, tak ogromnie ciekawych wyniku procesu, ani jej rodziców nie było, najzupełnej nikogo. Dziennikarzy nie liczę, to funkcjonariusze.
Tylko "twór bezpieki" się pojawił i jakieś dziecko, nie wiadomo jakie, którego DNA nikt sprawdzić "nie umiał" albo raczej "zapomniał".
Rzekomemu "synowi" też nie pobrano krwi do badań DNA, prawda?
A widzisz. Są same poszlaki, że "twór" Tysiąc to robota psyopistów - DZ to też ich robota tak nawiasem mówiąc. Ale to już inny temat.
@L
OdpowiedzUsuńA skąd wiesz, że ona mieszka w Katowicach?
Chyba jednak "twór", nie "ona". Czytałem sądowe sprawozdania, wtedy aktualne, z "jej" spraw, które były na wokandzie SW w K-cach.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że z pamięci to podaję. Ale aż tak bardzo chyba się nie mylę, bo jedna z nich dotyczyła sprawy o -
rzekomo "uwłaczające tworowi" odezwanie się w tej sprawie Biskupa, bodajże Zimonia. Rozpatrywana była "w miejscu zamieszkania obrażonej". To są już lata, więc 100% tutaj nie mogę zagwarantować. A wracać...
@L
UsuńOna była radną SLD w Warszawie.