Prawdę mówiąc, jeszcze chwilę
temu nawet nie miałem świadomości, że przerwa, jaką wczoraj mieliśmy na tym
blogu stanowiła z mojej strony wybryk zupełnie nie z tej ziemi, no bo spróbujmy
może zgadnąć, kiedy ostatnio mieliśmy dzień bez kolejnej notki. Ja akurat tego
nie pamiętam. No ale tak wyszło, że musiałem pojechać do Warszawy na koncert
Nicka Cave’a, no a to musiało też spowodować to, że wczoraj rano nie było mnie
na miejscu. Jestem jednak pewien, że nawet ta banda opętańców, która ostatnio
nie potrafi zacząć dnia od obrzucenia mnie kolejnymi szyderstwami, jakoś sobie
z tą szczególną sytuacją poradziła. A zatem zachowujemy dotychczasowy fason i
głowę trzymamy wysoko.
Byłem więc na koncercie Nicka
Cave’a w tej okropnej hali naprzeciwko stadionu Legii i muszę powiedzieć, że to
czego doświadczyłem bije na głowę wszystko to, co miałem okazję widzieć w
życiu, włącznie z tymi zupełnie najświeższymi prezentacjami, a więc zarówno
P.J. Harvey, jak i Motorhead, Swans, czy nawet King Crimson. Myślę, że mogę
nawet zaryzykowac swego rodzaju buźnierstwo i powiedzieć, że wczorajszy występ
Nicka Cave’a był dla mnie czymś równie ważnym, co koncert Niebiesko-Czarnych,
na który, będąc jeszcze paronastoletnim dzieckiem, udałem się ich osobistym
autobusem, siedząc ramię w ramię obok perkusisty Tadusza Głuchowskiego. To co
przeżyłem w miniony wtorek dorównywało rangą tamtemu doświadczeniu.
A muszę powiedzieć, że ja
doskonale wiedziałem, czego się mogę spodziewać. Artystyczne talenty Nicka
Cave’a znam i podziwiam niemal od samego początku jego kariery, znam dosć
dobrze kurs po jakim się owa kariera rozwija, miałem okazję oglądać na video
wiele jego wystepów, poświęciłem mu nawet jeden z rozdziałów w mojej książce o
piosenkach. A zatem jechałem do Warszawy w pełnym przekonaniu, że będzie dobrze
i nie ma możliwości, by było inaczej. To jednak co tam się odbyło, przekroczyło
wszelkie moje przewidywania, począwszy od programu, przez wykonanie,
skończywszy na – a to, jak wiemy, potrafi być zmorą 90 procent koncertów – nagłośnieniu,
które tak jak cała reszta było lepsze od wszystkiego, co poznałem wcześniej.
No i to tyle, jeśli idzie o sam
koncert. Teraz proponuję, byśmy sobie porozmawiali o Wierze, a więc przede
wszystkim o tym, co papież Franciszek tak fanstastycznie wręcz opisał tym
jednym prostym zdaniem, że kto się nie modli do Boga, ten się modli do Szatana.
A więc też o tym, co dość delikatnie, i jednak, jak się okazuje, nie do końca
jasno, zaakcentowałem w tekście w książce. I może na samym początku tych
refleksji, chciałem bardzo stanowczo podkreślić, że ja nie mam bladego pojęcia,
czy Nick Cave jest osobą wierzącą, czy nie. Wiem na pewno, że ma za sobą okres,
kiedy to znajdował się w objęciach niemal osobowego Diabła i to wszystko. To
wiem na pewno. Życie, jakie prowadził w czasach współpracy z zespołem Birthday
Party i jakiś czas potem, ale też pewnie i owa niezwykła muzyka, którą tworzył,
jeśli miała cokolwiek wspólnego z modlitwą do Boga, to wyłącznie prośbę o
ratunek. A ponieważ ona mi się do dziś bardzo podoba, to chce wierzyć, że tak
to własnie było. Oni wszyscy błagali o ratunek. A zatem, czy dziś Nick Cave to
nawrócony chrześcijanin, czy zaledwie poważny biznesmen, tego nie wiem, bo on
wszelkich tego typu deklaracji unika jak ognia, wiem natomiast, że to co
prezentuje na scenie od kilku już dobrych lat, to muzyka ściśle religijna i to
w sensie jak najbardziej pozytywnym. I to zobaczyłem z całą stachurowską
jaskrawością przedwczoraj na warszawskim Torwarze.
I jeszcze raz chcę to bardzo
stanowczo podkreślić. Ja nie wiem, czy Nick Cave się w ogóle modli. Możliwe, że
nie. Jednak sądząc po tym, co obserwuję od pewnego czasu i widziałem w miniony
wtorek, on z całą pewnością nie modli się do Diabła. Co mam na myśli,
przedstawię może na przykładzie, który, mam wrażenie, się tu już wcześniej
pojawił. Otóż, jak niektórzy z nas pamiętają, w styczniu zeszłego roku ukazał
się album Davida Bowie’go zatytułowany „Blackstar”, a parę dni po tym, Bowie
zmarł. Posłuchałem tych piosenek raz, podobnie też raz obejrzałem powiązane z
nimi video clipy i więcej nie dałem rady. Dlaczego? Dlatego, że się zwyczajnie przestraszyłem,
że kolejna próba zaprowadzi mnie tam, gdzie ja się dostać bardzo nie chcę.
Ostatnia płyta Davida Bowie, mimo że na absolutnie najwyższym artystycznym
poziomie, to jest w rzeczywistości znana nam tu troszeczkę Kraina Grzybów. A ja
tam nie zaglądam.
Kto wie, ten wie, kto nie wie,
niech posłucha. Otóż parę lat temu jedno z dzieci Nicka Cave’a zaćpało się i w
efekcie tego poniosło tragiczną śmierć. Sam Nick Cave oczywiście przeżył to na
tyle mocno, że na dłuższy czas zawiesił swoje artystyczne popisy, a kiedy już doszedł
do siebie nagrał płytę pod tytułem „Skeleton Tree”, która, moim zdaniem,
artystycznie – ale też, co niezwykle ważne, estetycznie – dorównuje temu, co
wcześniej zrobił David Bowie, natomiast ja jej mogę słuchac w nieskończoność.
To jest, jak mówię, w estetycznym wymiarze, dokładnie to samo, tyle że ja tym
razem się tej muzyki nie boję. Tam jest oczywiście śmierć i nic więcej, ale nie
ma Diabła. Warszawski koncert potwierdził to w pełni.
No i jest jeszcze coś. Moim
zdaniem, to co w tej chwili robi Nick Cave, to jest całkowicie naturalne
przedłużenie tego, czego słuchaliśmy na początku lat 80-tych. Wczoraj była tu u
mnie moja kochana synowa i ja jej puściłem jakiś stary bardzo występ The Birthday
Party, a ona od razu powiedziała, że to jest przecież dokładnie to samo co Nick
Cave prezentuje dzisiaj. A ja tylko dodam, że owszem, to jest to samo, tyle że tym
razem całkowicie wyzwolone z mocy zła. Z tego co wiemy, paru naprawdę zdolnych
kolegów Cave’a nie dało rady, on natomiast jest z nami dziś, trzyma nas mocno
za rękę i jest na kursie i ścieżce. I wcale nie chodzi mi o jakieś nawrócenia,
bo się na nich nie znam. Jeśli kogoś one interesują, niech sobie włączy
telewizor i posłucha wywiadów z Cezarym Pazurą i Patrykiem Vegą. My tu się
zajmujemy wyłącznie grzesznikami, takimi jak my sami.
No i może na sam koniec
popatrzmy sami, jak to wygląda.
A ja tak chciałam jechać na ten koncert! Tyko pieniędzy pożałowałam. I teraz mi źle ;)
OdpowiedzUsuń@Gosia Czachor
OdpowiedzUsuńJestem pewien, że będziesz jeszcze miała okazję.
Ciężko tutaj mówić o muzyce, jest melodeklamacja na mało wyrazistym podkładzie. Birthday Party robiło z grubsza to samo, tylko, że ten podkład był bardziej hałaśliwy. W sumie za słabe na hard core, zbyt chaotyczne na muzykę pop. Takie nie wiadomo co.
OdpowiedzUsuńW jednym z felietonów zamieścił Pan takie cudeńko:
OdpowiedzUsuń-„Wolna wola jest jak skrzydła motyla: kiedy się ich do¬tknie, już nigdy nie wzbiją się w powietrze”. „Ja tylko przygotowuję scenę. Każdy sam pociąga za własne sznurki” „Bądź sobą. Wina jest jak niepotrze¬bny wór cegieł”. „Cnota diabła jest w jego lędźwiach”-
Prorocze niejako do pańskich poczynań!
Leci Pan do Niego jak ćma do ognia!
ps
Nawet wiem, kto sponsorował dzisiejszy felieton i ten złowieszczy klip!
@sierioża
OdpowiedzUsuńW jednym z felietonów? Może Pan podać tytuł?
Z ciekawości - zaśpiewał "Ain't gonna rain" i "Red right hand"?
OdpowiedzUsuń@piter
OdpowiedzUsuń"Red Right Hand" jak najbardziej.