Nie będę ukrywał, że gdy chodzi o moje
aktualne priorytety, to najchętniej nie pisałbym o niczym innym jak tylko o
zbliżających się wyborach prezydenckich i o tym, jak będziemy musieli sobie
radzić gdy przez jakiś przedziwną złośliwość losu, prezydentem zostanie Rafał
Trzaskowski. Z drugiej strony, jeśli tak naprawdę się nad tym zastanowić, to o
czym tu pisać? Że nie ma na świecie socjologa, który byłby w stanie zbadać tak
zwane społeczne zachowania w sytuacjach rozstrzygających? A cóż ja mogę mieć na
ten temat do powiedzenia? Że demokracja to fatalne nieporozumienie, czy może że
jest pewien zestaw argumentów i związanej z nimi siły przekonywania, która
sprawi, że się nagle wszyscy ogarniemy, podczas gdy w ostatecznym rozrachunku,
jak zawsze wszystko jest kwestią nieogarnianego przez nas przypadku? A zatem,
muszę się przyznać do porażki i poświęcić dzisiejszy tekst kwestii absolutnie
różnej od tego, czym wszyscy dziś żyjemy, a w moim odczuciu dotyczącej spraw
absolutnie podstawowych.
Proszę więc
sobie wyobrazić, że znaczna część mediów ledwie co wczoraj przekazała rzekomą
rewelację, która poruszyła serca i umysły wielu, że oto jeszcze w roku 1969
władze działającej na terenie Berlina opieki społecznej przekazały w ręce
niejakiego Dr Helmuta Kentlera, seksuologa z Hannoveru, troje porzuconych przez
patologiczne rodziny dzieci, a ten w ramach prowadzonych przez siebie badań jak
najbardziej naukowych, umieścił te dzieci w domach znanych służbom pedofilów, w
przekonaniu, że w ten sposób owi pedofile znajdą drogę do skutecznej
resocjalizacji, a jeśli nie, to przynajmniej sobie odpowiednio poużywają. Od
tego czasu projekt zwany powszechnie „eksperymentem Kentlera” tylko się
rozwijał prowadząc do stanu, gdzie w latach 70. w samym Berlinie ponad tysiąc
dzieci trafiło w ręce pedofilów, a wszystko z tej jednej przyczyny, że pewien
ważny naukowiec postanowił sprawdzić, czy jego teorie trzymają się kupy, a
niemieckie państwo mu to z najwyższą radością umożliwiło.
Jak wspomniałem, były to lata 70-te, a
ja tylko wspomnę, że był to też czas, gdy w roku 1975 znany nam tu ówdzie
Daniel Cohn-Bendit, ówcześnie jeszcze nie poseł do Europarlamentu, lecz
zaledwie wychowawaca w przedszkolu, wydał książkę, w której wychwalał same
korzyści płynące z „erotycznych zabaw” między dorosłymi a dziećmi. Co ja mówię
o roku 1975? Jeszcze w roku 1981, lokalny polityk Jürgen Trittin, po latach poseł
do Bundestagu oraz przez siedem lat minister w rządzie Gerharda Schrödera, w imieniu Partii Zielonych podpisał petycję wzywającą do uznania
pedofilii jako skłonność naturalną, w żaden sposób nie podlegającą
kryminalizacji.
I oto dziś niemal wszystkie media
głównego nurtu podają informację, że oto właśnie owa afera ujrzała światło
dzienne i wobec niej cały świat zamarł w bezruchu. O co chodzi? Rzecz w tym, że
o Kentlerze i jego szatańskim eksperymencie świat miał okazję usłyszeć już
przynajmniej – przynajmniej! – cztery
lata temu, a więc – by nie wspominać już o mediach niemieckich – choćby z artykułu jaki ukazał się w roku 2016
choćby w dzienniku „The Irish Times”, gdzie wszystko zostało opisane bez
jakichkolwiek niedomówień. A zatem, jeśli dziś nagle nasze media, od TVP Info
przez Onet po TVN24, jako wiadomość dnia podają informację, że Niemcy znalazły
się w samym centrum pedofilskiej afery, to ja mam do powiedzenia tylko jedno:
oni nas od początku do końca prowadzą na smyczy, którą raz nieco poluzowują, a
innym razem ściągają tak byśmy zajmowali się tylko tym, czym aktualnie
powinniśmy się zajmować.
Czytam dziś doniesienia zarówno na
portalu TVP Info, jak i TVN24 i widzę jak tu i tam sprawa owego Kentlera
przedstawiana jest jako absolutny news. Mało tego, z tego co czytam wynika, że
sprawa zaczęła swoje nowe życie również w Niemczech. Tam też nagle wszyscy się
nagle przebudzili i zauważyli, że coś takiego jak „eksperyment Kentlera” w
ogóle kiedykolwiek miał miejsce. A ja się już tylko zastanawiam nad ową raz
dłuższą raz krótszą smyczą, i wcale nie tylko wtedy gdy chodzi o jakieś
niemieckie tajemnice, ale w ogóle, gdy przed sobą mamy to czym żyjemy na co
dzień. Wygląda bowiem na to, że wszystko czego się dowiadujemy i co zostaje nam
wyznaczone jako temat do bieżących smutków i radości podlega bardzo starannej
reglamentacji. O tym, czym one chcą byśmy żyli, media z całą pewnością nas
poinformują. To co w aktualnej sytuacji nie powinno stanowić przedmiotu naszych
trosk, zostanie również bardzo starannie rozplanowane w czasie tak byśmy niegdy
nie czuli ani przesytu ani niedosytu emocji. Cel jest jeden: każdy z nas ma mieć
dokładnie tyle w głowie, ile mu zostało przydzielone. A jeśli komuś mało, niech
cierpliwie poczeka, a na pewno przyjdzie czas, kiedy będzie mógł sobie
poszumieć.
A w tej sytuacji starajmy się pamiętać,
że nie ma nic ważniejszego niż nasza pierwotna intuicja. I nie dajmy sobie
wmówić, że nie jesteśmy w stanie mieć własnego zdania, o ile ktoś nam nie
pozwoli go mieć.
Za studenckich czasow, jak juz bardzo sie nudzilismy to gralismy w gre 'odgadnij' . Wymyslalo sie chocby i taka durna historyjke, ze niewidomy idzie do restauracji, zamawia pelikana i wkrotce pada na zawal. Nalezalo odgadnac z jakiego powodu zadajac pytania i odpowiadajac na te pytania. Pozniej kiedys opowiedzialem o tej zabawie i tak jakby nikt nie kumal. Bo przeciez zawsze mozna bylo wygrac . To sie zaczelo juz dawno, to byl tez czas kiedy moj nauczyciel angielskiego powiedzial nam kiedys na lektoracie, ze ogolnie uwielbiana Gazeta Wyborcza z premedytacja wykrzywia rzeczywistosc .
OdpowiedzUsuń