Tak jak to zwykle bywa z tekstami,
które piszę dla „Warszawskiej Gazety”, ze względu na tak zwany „cykl
redakcyjny”, w chwili gdy one się ukazują, często są już kompletnie
nieaktualne. Tym razem jednak sądzę, że to co dziś przedstawiam na naszym
blogu, sobie bardzo dobrze poradzi niemal w przeddzień z dawna wyczekiwanych
wyborów prezydenckich. A zatem serdecznie zapraszam.
Kiedy ten tekst ukaże się w
„Warszawskiej Gazecie”, zdąży się wydarzyć wiele rzeczy, które zajmą naszą
uwagę, ja natomiast dziś myślę o czymś, co – mam nadzieję – pozostanie z nami
przez jakiś czas. Otóż kiedy w ramach swojej kampanii prezydent Duda zagościł w
Krakowie i odbył spotkanie z sympatykami, nieopodal zorganizowali demonstrację wyborcy
Rafała Trzaskowskiego i aby podnieść temperaturę swojego wystąpienia, puścili z
taśmy utwór wybitnego krakowskiego kompozytora Zbigniewa Preisnera zatytułowany
„Miejcie nadzieję”. Tak się przy tym złożyło, że na miejscu pojawiły się
szpicle z „Gazety Wyborczej” i uznały, że oto jest szansa by ponformować kogo
trzeba – a w tym oczywiście samego Preisnera – że sztab Andrzeja Dudy
bezprawnie wykorzystał jego dźwięki. Kiedy Preisner dowiedział się o tym, co
się rzekomo stało, natychmiast opublikował oświadczenie, że on jako pierwszy
wróg Andrzeja Dudy protestuje przeciwko owej kradzieży, a złodziei pozywa do
sądu. W tym momencie jednak, kiedy okazało się że „Wyborcza” jak zwykle
kłamała, wszyscy najbardziej owym newsem podekscytowani położyli uszy po sobie,
a sam Preisner oświadczył, że on sam pozostaje bez winy, bo on tylko uwierzył słowom
„Gazety Wyborczej”, no ale skoro ktoś tego potrzebuje, to on oczywiście
przeprasza.
Po co o tym piszę? Otóż rzecz polega na
tym, że kompozytor Preisner już po raz drugi urządza publiczną awanturę związaną
z tym, że PiS bezprawnie wykorzystuje jego melodie do partyjnej promocji, i po
raz drugi strzelając kulą prosto w płot. Po raz drugi w ciągu ostatnich lat
kompozytor Preisner daje o sobie znać wyłącznie z tego powodu, że coś mu się
zwidziało odnośnie tego, że jest rzekomo bardzo popularny i że bez niego świat
nie jest w stanie się kręcić. A ja bym w tym miejscu zwrócił uwagę na to, że ta
choroba z pewnością ma nazwę, a w przypadku Zbigniewa Preisnera ona się po raz
pierwszy objawiła w momencie gdy on zdecydował, że będzie się przedstawiał jako
„Preisner, z domu Kowalski”.
Oto bowiem mamy przed sobą człowieka, od
pewnego czasu stanowiącego jeden z podstawowych autorytetów w walce o
odsunięcie Jarosława Kaczyńskiego od politycznych wpływów, który dla nadania
sobie powagi zmienia nazwisko z Kowalski na Preisner, a my zamiast go
zwyczajnie wyszydzić i wyrzucić jednym kopem na margines zarówno politycznej,
jak i artystycznej debaty, uznajemy jako głos w politycznej przepychance.
Bardzo się wszyscy przejmujemy, gdy
media doniosą o jakiejś mniej lub bardziej poważnej wpadce któregoś z polityków
Prawa i Sprawiedliwości. Wystarczy że któryś z nich wypowie jakieś głupstwo,
czy wykona jakiś niepotrzebny gest, natychmiast załamujemy ręce, że oto od dziś
możemy się żegnać z nadzieją na zwycięstwo. Tymczasem wygląda na to, że oni
sobie mogą folgować do woli. I to zupełnie bezkarnie. Już za chwilę wybory.
Bardzo proszę, ogarnijmy się i uwierzmy wreszcie, że jesteśmy nietykalni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.