piątek, 26 czerwca 2020

Kto się boi Zbigniewa Preisnera?

Tak jak to zwykle bywa z tekstami, które piszę dla „Warszawskiej Gazety”, ze względu na tak zwany „cykl redakcyjny”, w chwili gdy one się ukazują, często są już kompletnie nieaktualne. Tym razem jednak sądzę, że to co dziś przedstawiam na naszym blogu, sobie bardzo dobrze poradzi niemal w przeddzień z dawna wyczekiwanych wyborów prezydenckich. A zatem serdecznie zapraszam.


       Kiedy ten tekst ukaże się w „Warszawskiej Gazecie”, zdąży się wydarzyć wiele rzeczy, które zajmą naszą uwagę, ja natomiast dziś myślę o czymś, co – mam nadzieję – pozostanie z nami przez jakiś czas. Otóż kiedy w ramach swojej kampanii prezydent Duda zagościł w Krakowie i odbył spotkanie z sympatykami, nieopodal zorganizowali demonstrację wyborcy Rafała Trzaskowskiego i aby podnieść temperaturę swojego wystąpienia, puścili z taśmy utwór wybitnego krakowskiego kompozytora Zbigniewa Preisnera zatytułowany „Miejcie nadzieję”. Tak się przy tym złożyło, że na miejscu pojawiły się szpicle z „Gazety Wyborczej” i uznały, że oto jest szansa by ponformować kogo trzeba – a w tym oczywiście samego Preisnera – że sztab Andrzeja Dudy bezprawnie wykorzystał jego dźwięki. Kiedy Preisner dowiedział się o tym, co się rzekomo stało, natychmiast opublikował oświadczenie, że on jako pierwszy wróg Andrzeja Dudy protestuje przeciwko owej kradzieży, a złodziei pozywa do sądu. W tym momencie jednak, kiedy okazało się że „Wyborcza” jak zwykle kłamała, wszyscy najbardziej owym newsem podekscytowani położyli uszy po sobie, a sam Preisner oświadczył, że on sam pozostaje bez winy, bo on tylko uwierzył słowom „Gazety Wyborczej”, no ale skoro ktoś tego potrzebuje, to on oczywiście przeprasza.
        Po co o tym piszę? Otóż rzecz polega na tym, że kompozytor Preisner już po raz drugi urządza publiczną awanturę związaną z tym, że PiS bezprawnie wykorzystuje jego melodie do partyjnej promocji, i po raz drugi strzelając kulą prosto w płot. Po raz drugi w ciągu ostatnich lat kompozytor Preisner daje o sobie znać wyłącznie z tego powodu, że coś mu się zwidziało odnośnie tego, że jest rzekomo bardzo popularny i że bez niego świat nie jest w stanie się kręcić. A ja bym w tym miejscu zwrócił uwagę na to, że ta choroba z pewnością ma nazwę, a w przypadku Zbigniewa Preisnera ona się po raz pierwszy objawiła w momencie gdy on zdecydował, że będzie się przedstawiał jako „Preisner, z domu Kowalski”.
      Oto bowiem mamy przed sobą człowieka, od pewnego czasu stanowiącego jeden z podstawowych autorytetów w walce o odsunięcie Jarosława Kaczyńskiego od politycznych wpływów, który dla nadania sobie powagi zmienia nazwisko z Kowalski na Preisner, a my zamiast go zwyczajnie wyszydzić i wyrzucić jednym kopem na margines zarówno politycznej, jak i artystycznej debaty, uznajemy jako głos w politycznej przepychance.
         Bardzo się wszyscy przejmujemy, gdy media doniosą o jakiejś mniej lub bardziej poważnej wpadce któregoś z polityków Prawa i Sprawiedliwości. Wystarczy że któryś z nich wypowie jakieś głupstwo, czy wykona jakiś niepotrzebny gest, natychmiast załamujemy ręce, że oto od dziś możemy się żegnać z nadzieją na zwycięstwo. Tymczasem wygląda na to, że oni sobie mogą folgować do woli. I to zupełnie bezkarnie. Już za chwilę wybory. Bardzo proszę, ogarnijmy się i uwierzmy wreszcie, że jesteśmy nietykalni. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...