sobota, 20 czerwca 2020

Jeszcze raz o tym czego nigdy nie będzie nam wolno wiedzieć


      Muszę przyznać, że kiedy pisałem wczorajszy tekst o kontrolowaniu przepływu informacji, byłem niemal pewien, że to nie jest koniec tematu i że będę musiał do tej kwestii już za chwilę wrócić. Z dwóch powodów. Przede wszystkim, byłem przekonany, że wielu z nas nie zrozumie powagi sytuacji i ów tekst zwyczajnie zlekceważy, a ponadto mocno się obawiałem – jak się okazuje, bardzo słusznie – że sprawa owej niemieckiej państwowej pedofilii sprzed lat będzie przez kolejne dni wałkowana przez wszystkie media, z każdą chwilą z coraz większym przekonaniem, że oto właśnie ujawniana jest wielka, dotychczas całkowicie nieznana tajemnica. O co chodzi? Otóż, o czym od lat informuje choćby głupia Wikipedia, przez całe lata 70. pewien słynny niemiecki psycholog nazwiskiem Helmut Kentler prowadził pod państwowym patronatem swój autorski eksperyment, w ramach którego zgarnięte z ulic Berlina patologiczne dzieci przekazywał pod opiekę notorycznym pedofilom, chcąc udowodnić doświadczalnie, czy stosunki seksualne między dziećmi a dorosłymi mogą wpływać pozytywnie nie tylko na dorosłych, ale również na owe dzieci. I oto nagle dziś, kiedy ów Kentler szczęśliwie zdechł, a jego wyczyny w międzyczasie zdążyły już się stać historią, nasze – ale przecież nie tylko nasze – media ni stąd ni zowąd ogłaszają owe zdarzenia sprzed lat, jako rzekomo właśnie odkrytą sensację. Słuchałem wczoraj informacji nadchodzących z różnych mediów i tam nikt – dosłownie nikt – nie zająknął się, że sprawa tego Kentlera i jego eksperymentu to pieśń ponurej bardzo przeszłości, a jeśli ktoś się zapyta, dlaczego, to ja mam na to odpowiedź jedną: żeby broń Boże nikt nie zapytał, dlaczego, skoro to było coś aż tak dużego, myśmy o tym nie mieli okazji się w odpowiednim czasie dowiedzieć? No i jakie interesy nagle stoją za tym, by właśnie dziś zapadła decyzja, że należy nas o tym zboczeńcu poinformować? I to z takim hukiem.
        Otóż, nie po raz pierwszy zresztą w ogóle, ale i również na tym blogu, dochodzę do wniosku, że system reglamentacji informacji jest tak skonstruowany, że są rzeczy o których powinniśmy się dowiadywać albo natychmiast, ewentualnie z odpowiednim opóźnieniem, albo wreszcie nigdy, i że przypadek owego Niemca i jego zboczonych obsesji nie jest wcale pierwszym, ale też niestety nie ostatnim. Jestem pewien, że przed nami jest jeszcze cała kupa podobnych rewelacji, które staną się rewelacjami wyłącznie dlatego, że w odpowiednim czasie komuś bardzo zależało, żeby jeszcze przez jakiś czas one pozostały w możliwie starannym ukryciu.
      Ja bym jednak chciał wspomnieć o dwóch kwestiach, które w pewnym momencie zaistniały wyłącznie na tym blogu, a ich faktyczny czas pewnie dopiero nadejdzie. Oto stali czytelnicy wciąż pamiętają, jak opublikowałem tu tekst o tym, że w Bangladeszu zawalił się gmach w którym współcześni niewolnicy produkowali towar dla wielkich globalnych sieci odzieżowych, skutkiem czego zginęło blisko 2 tysiące osób. O owym zdarzeniu, wbrew pozorom, wcale nie dowiedziałem się z popularnych mediów, które akurat w tej sprawie solidarnie milczały, ale informację na ten temat wytropiłem dzięki nadzwyczajnemu przypadkowi. Zamieściłem więc na ten temat tekst i trzeba było jeszcze kolejnego tygodnia, by wiadomość o tej tragedii zaczęła się pojawiać w mediach głównego nurtu  inna sprawa, że maksymalnie ostrożnie  zarówno tu, jak i na szerokim świecie. Czemu tak to się stało, właściwie rozumiem. W tanią produkcję odzieży w rejonach reprezentowanych w tym wypadku przez ów nieszczęsny Bangladesz zaangażowane są tak wielkie pieniądze i tak wielkie kariery, że ci idioci prawdopodobnie faktycznie uwierzyli, że te 2 tys. ofiar skutecznie uda się przykryć medialnym wrzaskiem, a kiedy okazało się, że chyba nie do końca, to coś tam na ten temat wspomnieli, a dziś i tak świat nie ma bladego pojęcia o być może najbardziej tragicznej katastrofie budowlanej w historii współczesnego świata.
        Jest jednak jeszcze coś, o skali moim zdaniem znacznie przekraczającej nie tylko ów Bangladesz, ale praktycznie wszystko, co dziś pozostaje praktycznie zapomniane, a mianowicie tak zwany „indyjski żywopłot”. Niektórzy – znów niestety głównie stali czytelnicy tego bloga – wiedzą, że w w XIX wieku stacjonujący w Indiach Brytyjczycy, w celu zablokowania nielegalnego przemytu soli ze wschodu kraju na zachód, posadzili złożony z najbardziej trujących krzewów autentyczny żywopłot o długości niemal 3 tys. kilometrów, wysoki i szeroki na cztery metry, przedzielający Indie z północy na południe. Ówczesne kroniki wskazują, że ów żywopłot, na którym poniosło okrutną śmierć tysiące Hindusów, funkcjonował przez kilkadziesiąt lat i tworzył konstrukcję, którą swoją wielkością można porównać wyłącznie z Wielkim Murem Chińskim.
       Dziś po nim nie ma śladu, każdy najdrobniejszy kolec został z indyjskiej ziemi starannie usunięty, ale to co najbardziej nas dziś interesujące to fakt, że dziś ów jak najbardziej historyczny fakt jest opisany wyłącznie w trzech miejscach: w książce Roya Moxhama, człowieka, który ową niezwykłą prawdę prawdę odkrył i opisał, w Wikipedii oczywiście, no i w mojej książce o Brytyjskim Imperium, o której tu od pewnego czasu wspominam i zachęcam do jej kupowania.
        Czemu zatem jest tak, że coś tak autentycznie dużego pozostaje całkowicie zapomniane, i to zapomniane jak najbardziej celowo? Co sprawia, że Brytyjczycy, znani z tego, że się nie wstydzą niczego, nawet swoich największych występków, w szczerym przekonaniu, że wszystko co pomagało budować Imperium zasługuje nie tylko na pełne wybaczenie, ale też na wszelkie zaszczyty, o tym żywopłocie rozmawiać nie pozwalają? Powody mogą być różne, ale, szczerze powiedziawszy, one mnie aż tak bardzo nie interesują. O wiele bardziej ciekawi mnie to, że pewnie któregoś dnia – kto wie, czy nie dopiero po mojej śmierci –  światowe media podadzą informację, że oto właśnie brytyjscy historycy znaleźli dowody na to, że w połowie XIX wieku na terenie Indii został posadzony żywopłot, którego potęga – gdyby ówczesna technika na to pozwalała – byłby widoczny z Kosmosu, a którego jedynym celem było wymordowanie tak wielu jak to tylko możliwe tubylców, którzy odważyli się wystąpić przeciwko brytyjskim interesom w tej części świata. I nikomu nie przyjdzie do głowy się zastanawiać nad tym, że wiele lat temu, pewien brytyjski bibliotekarz, a za nim pewien polski bloger postanowili o tym w swoim własnym skromnym gronie opowiedzieć.

Zachęcam więc wszystkich do kupowania książki, w której to wszystko jest odpowiednio przedstawione. „Imperium, czyli gdzie pada cień na SS Mantola”, moja ostatnia książka, do nabycia tu u mnie pod adresem k.osiejuk@gmail.com. 




1 komentarz:

  1. "I nikomu nie przyjdzie do głowy się zastanawiać nad tym, że wiele lat temu, pewien brytyjski bibliotekarz, a za nim pewien polski bloger postanowili o tym w swoim własnym skromnym gronie opowiedzieć."

    To jest przykre właśnie.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...