Muszę przyznać, że kiedy pisałem
wczorajszy tekst o kontrolowaniu przepływu informacji, byłem niemal pewien, że
to nie jest koniec tematu i że będę musiał do tej kwestii już za chwilę wrócić. Z
dwóch powodów. Przede wszystkim, byłem przekonany, że wielu z nas nie zrozumie
powagi sytuacji i ów tekst zwyczajnie zlekceważy, a ponadto mocno się obawiałem
– jak się okazuje, bardzo słusznie – że sprawa owej niemieckiej państwowej
pedofilii sprzed lat będzie przez kolejne dni wałkowana przez wszystkie media, z każdą
chwilą z coraz większym przekonaniem, że oto właśnie ujawniana jest wielka,
dotychczas całkowicie nieznana tajemnica. O co chodzi? Otóż, o czym od lat informuje choćby głupia Wikipedia, przez całe lata 70. pewien słynny niemiecki psycholog nazwiskiem Helmut Kentler prowadził pod państwowym
patronatem swój autorski eksperyment, w ramach którego zgarnięte z ulic Berlina
patologiczne dzieci przekazywał pod opiekę notorycznym pedofilom, chcąc
udowodnić doświadczalnie, czy stosunki seksualne między dziećmi a dorosłymi
mogą wpływać pozytywnie nie tylko na dorosłych, ale również na owe dzieci. I
oto nagle dziś, kiedy ów Kentler szczęśliwie zdechł, a jego wyczyny w międzyczasie
zdążyły już się stać historią, nasze – ale przecież nie tylko nasze – media ni
stąd ni zowąd ogłaszają owe zdarzenia sprzed lat, jako rzekomo właśnie odkrytą
sensację. Słuchałem wczoraj informacji nadchodzących z różnych mediów i tam
nikt – dosłownie nikt – nie zająknął się, że sprawa tego Kentlera i jego
eksperymentu to pieśń ponurej bardzo przeszłości, a jeśli ktoś się zapyta,
dlaczego, to ja mam na to odpowiedź jedną: żeby broń Boże nikt nie zapytał,
dlaczego, skoro to było coś aż tak dużego, myśmy o tym nie mieli okazji się w
odpowiednim czasie dowiedzieć? No i jakie interesy nagle stoją za tym, by
właśnie dziś zapadła decyzja, że należy nas o tym zboczeńcu poinformować? I to z
takim hukiem.
Otóż, nie po raz pierwszy zresztą w
ogóle, ale i również na tym blogu, dochodzę do wniosku, że system reglamentacji
informacji jest tak skonstruowany, że są rzeczy o których powinniśmy się
dowiadywać albo natychmiast, ewentualnie z odpowiednim opóźnieniem, albo
wreszcie nigdy, i że przypadek owego Niemca i jego zboczonych obsesji nie jest
wcale pierwszym, ale też niestety nie ostatnim. Jestem pewien, że przed nami
jest jeszcze cała kupa podobnych rewelacji, które staną się rewelacjami
wyłącznie dlatego, że w odpowiednim czasie komuś bardzo zależało, żeby jeszcze
przez jakiś czas one pozostały w możliwie starannym ukryciu.
Ja bym jednak chciał wspomnieć o dwóch
kwestiach, które w pewnym momencie zaistniały wyłącznie na tym blogu, a ich
faktyczny czas pewnie dopiero nadejdzie. Oto stali czytelnicy wciąż pamiętają,
jak opublikowałem tu tekst o tym, że w Bangladeszu zawalił się gmach w którym
współcześni niewolnicy produkowali towar dla wielkich globalnych sieci
odzieżowych, skutkiem czego zginęło blisko 2 tysiące osób. O owym zdarzeniu,
wbrew pozorom, wcale nie dowiedziałem się z popularnych mediów, które akurat w
tej sprawie solidarnie milczały, ale informację na ten temat wytropiłem dzięki
nadzwyczajnemu przypadkowi. Zamieściłem więc na ten temat tekst i trzeba było
jeszcze kolejnego tygodnia, by wiadomość o tej tragedii zaczęła się pojawiać w
mediach głównego nurtu – inna sprawa, że maksymalnie ostrożnie – zarówno tu, jak i na szerokim świecie. Czemu tak to się
stało, właściwie rozumiem. W tanią produkcję odzieży w rejonach
reprezentowanych w tym wypadku przez ów nieszczęsny Bangladesz zaangażowane są
tak wielkie pieniądze i tak wielkie kariery, że ci idioci prawdopodobnie
faktycznie uwierzyli, że te 2 tys. ofiar skutecznie uda się przykryć medialnym
wrzaskiem, a kiedy okazało się, że chyba nie do końca, to coś tam na ten temat
wspomnieli, a dziś i tak świat nie ma bladego pojęcia o być może najbardziej tragicznej katastrofie budowlanej w historii współczesnego świata.
Jest jednak jeszcze coś, o skali moim
zdaniem znacznie przekraczającej nie tylko ów Bangladesz, ale praktycznie
wszystko, co dziś pozostaje praktycznie zapomniane, a mianowicie tak zwany
„indyjski żywopłot”. Niektórzy – znów niestety głównie stali czytelnicy tego
bloga – wiedzą, że w w XIX wieku stacjonujący w Indiach Brytyjczycy, w celu
zablokowania nielegalnego przemytu soli ze wschodu kraju na zachód, posadzili
złożony z najbardziej trujących krzewów autentyczny żywopłot o długości niemal
3 tys. kilometrów, wysoki i szeroki na cztery metry, przedzielający Indie z
północy na południe. Ówczesne kroniki wskazują, że ów żywopłot, na którym poniosło
okrutną śmierć tysiące Hindusów, funkcjonował przez kilkadziesiąt lat i tworzył
konstrukcję, którą swoją wielkością można porównać wyłącznie z Wielkim Murem
Chińskim.
Dziś po nim nie ma śladu, każdy
najdrobniejszy kolec został z indyjskiej ziemi starannie usunięty, ale to co najbardziej
nas dziś interesujące to fakt, że dziś ów jak najbardziej historyczny fakt jest
opisany wyłącznie w trzech miejscach: w książce Roya Moxhama, człowieka, który
ową niezwykłą prawdę prawdę odkrył i opisał, w Wikipedii oczywiście, no i w
mojej książce o Brytyjskim Imperium, o której tu od pewnego czasu wspominam i
zachęcam do jej kupowania.
Czemu zatem jest tak, że coś tak
autentycznie dużego pozostaje całkowicie zapomniane, i to zapomniane jak
najbardziej celowo? Co sprawia, że Brytyjczycy, znani z tego, że się nie
wstydzą niczego, nawet swoich największych występków, w szczerym przekonaniu,
że wszystko co pomagało budować Imperium zasługuje nie tylko na pełne
wybaczenie, ale też na wszelkie zaszczyty, o tym żywopłocie rozmawiać nie
pozwalają? Powody mogą być różne, ale, szczerze powiedziawszy, one mnie aż tak
bardzo nie interesują. O wiele bardziej ciekawi mnie to, że pewnie któregoś
dnia – kto wie, czy nie dopiero po mojej śmierci – światowe media podadzą informację, że oto
właśnie brytyjscy historycy znaleźli dowody na to, że w połowie XIX wieku na
terenie Indii został posadzony żywopłot, którego potęga – gdyby ówczesna
technika na to pozwalała – byłby widoczny z Kosmosu, a którego jedynym celem
było wymordowanie tak wielu jak to tylko możliwe tubylców, którzy odważyli się wystąpić
przeciwko brytyjskim interesom w tej części świata. I nikomu nie przyjdzie do
głowy się zastanawiać nad tym, że wiele lat temu, pewien brytyjski
bibliotekarz, a za nim pewien polski bloger postanowili o tym w swoim własnym
skromnym gronie opowiedzieć.
Zachęcam więc wszystkich do kupowania
książki, w której to wszystko jest odpowiednio przedstawione. „Imperium, czyli
gdzie pada cień na SS Mantola”, moja ostatnia książka, do nabycia tu u mnie pod
adresem k.osiejuk@gmail.com.
"I nikomu nie przyjdzie do głowy się zastanawiać nad tym, że wiele lat temu, pewien brytyjski bibliotekarz, a za nim pewien polski bloger postanowili o tym w swoim własnym skromnym gronie opowiedzieć."
OdpowiedzUsuńTo jest przykre właśnie.