Na fali antytrumpowego obłędu, który w
pewnym momencie doprowadził do kolejnej po wydarzeniach roku 1992 próby
podpalenia Ameryki, a dziś odbija się żałosną czkawką również w w Europie,
chciałbym zwrócić uwagę na news, który wprawdzie znalazł swoje miejsce we
wczorajszych doniesieniach, niemniej w moim pojęciu, został dramatycznie
niedoceniony. Otóż jak się dowiadujemy, w Wielkiej Brytanii podjęto, póki co
dość skuteczną, próbę niszczenia pomników upamiętniających dawnych brytyjskich
kolonizatorów. Czemu owa wiadomość aż tak mnie zainteresowała? Otóż rzecz w
tym, że z tego co zdążyłem przez lata zaobserwować, Wielka Brytania jest wręcz
zbudowana na pamiątkach po swoich bohaterach, i to niezależnie od tego, czy
mamy na myśli pamiątkowe tablice, pomniki, czy wręcz muzea, czy pałace. A
ciekawostka z tym związana jest taka, że niemal każda z owych pamiątek dotyczy
osób, które w ten czy inny sposób organizując i realizując rzeź, o jakiej ani
stary Adolf, ani jeszcze starszy Józef nawet nie mogli marzyć, zapisali się też
w historii Imperium, jako jego budowniczy. Słucham więc dochodzących do nas z
Wysp informacji, że kolejny pomnik któregoś z owych brytyjskich bohaterów
został utopiony w Tamizie i myślę sobie, że jeśli to tak dalej pójdzie, to oni
z całą pewnością w końcu zostaną pozbawieni swojej historii na zawsze.
W tej sytuacji, by może nieco przybliżyć ów problem, pozwolę sobie
zaprezentować fragment rozdziału z mojej ostatniej – i chyba faktycznie już
ostatniej – książki o Brytyjskim Imperium właśnie, zachęcając oczywiście do jej
kupowania. Do tego jeszcze wrócę pod koniec tej notki, na razie jednak, proszę
o uwagę:
Rozmawiamy więc dziś o czymś, co
jest powszechnie znane pod nazwą workhouse,
która oczywiście w języku polskim nie występuje, a którą by można chyba
najbardziej sensownie przetłumaczyć, jako dom pracy. Otóż początki owych workhouses sięgają jeszcze roku 1388 ,
kiedy to na Wyspach wprowadzono ustawę pod nazwą Statute of Cambridge, a której
oryginalnym celem było zapewnienie Koronie rąk do pracy, tak bardzo potrzebnych
od czasu, gdy wielka zaraza znana powszechnie jako „Czarna Śmierć” wybiła
niemal połowę mieszkańców kraju. Myśl była taka, by tych którzy wyrwali się z
rąk śmierci i z różnych przyczyn, zamiast siedzieć na miejscu, porzucali swój
dom, swoją wieś, czy w ogóle swoją okolicę i snuli się po świecie, zatrzymać na
miejscu i zmusić do pracy. Niektórzy Brytyjczycy dziś nawet jeszcze uważają, że
to właśnie tamta ustawa pomogła zdefiniować coś, co mimo że w owych latach
mogło jeszcze takiego akurat wrażenia nie robić, setki lat później przybrało
kształt państwa opiekuńczego, a więc państwa, któremu, jak to się powszechnie
określa, los człowieka nie jest obojętny.
Pierwsze jednak workhouses pojawiły
się dopiero za czasów Elżbiety I. W średniowieczu brytyjska biedota otrzymywała
naturalną pomoc ze strony Kościoła, który ową pomoc traktował jako część
swojego naturalnego chrześcijańskiego obowiązku. Jednak po tym, jak w latach
30-tych XVI wieku Henryk VIII kazał zburzyć i spalić wszystkie klasztory, a
mnichów wymordować, biedni i bezradni zostali wydani na łaskę losu. W
odpowiedzi na nową i nie do końca dla rządzących wygodną sytuację, królowa
Elżbieta, przy pomocy ustawy o pełnej nazwie Act for the Relief of the Poor, a w skrócie znanej jako Poor Law Act, w roku 1601 zleciła, by
każda parafia otworzyła na swoim terenie dom, w którym ludzie starzy i chorzy
będą mogli znaleźć schronienie i opiekę. Czemu tak postąpiła? Nie wiadomo.
Niektórzy twierdzą, że to wyłącznie z dobrego serca.
Dopiero jednak gwałtowny wzrost ludności Wysp, jaki nastąpił w XIX wieku, kiedy
to liczba mieszkańców Anglii, Walii i Szkocji podskoczyła z 10 do 45 milionów,
przy jednoczesnym rozwoju nowych technologii, które przede wszystkim zaczęły
zastępować tradycyjne rolnictwo, ale może w głównej mierze dzięki serii
tragicznych lat nieurodzaju, doszło do sytuacji, że już w latach 30-tych
okazało się, że dotychczasowe formy pomocy ludziom biednym stają się zwyczajnie
nieefektywne.
W odpowiedzi na nowe potrzeby, w roku 1834 wprowadzono nową ustawę, a raczej
poprawkę do ustawy wcześniejszej, która zafunkcjonowała pod nazwą New Poor Law, a której podstawowy pomysł
sprowadzał się do tego, by każdego, kto nie zgodzi się zamieszkać w workhousie, pozbawić wszelkiej publicznej
pomocy. Pojawił się też pomysł, by owe, jak je tu nazwaliśmy, „domy
pracy”, a więc z praktycznego punktu widzenia, jak najbardziej klasyczne obozy
koncentracyjne, były prowadzone z bardziej biznesową perspektywą, co oczywiście
musiało się sprowadzać do tego, by – użyjmy tego słowa – osadzeni świadczyli
pracę jedynie za jedną miskę chudego mleka z minimalną ilością płatków
owsianych. Większość z osadzonych zresztą była zatrudniona przy pracach nie
wymagających żadnych umiejętności, poza odpornością na śmierć z wyczerpania, a
więc takich jak rozbijanie kamieni, ekstrakcja pakułów, czy wreszcie kruszenie
kości do produkcji nawozu. Ta ostatnia praca została zresztą ostatecznie
mieszkańcom workhousów odebrana,
kiedy władze dowiedziały się, że podczas kruszenia gnijących kości dochodzi
między robotnikami do ciężkich walk o zdobycie choćby szczypty szpiku. Jednak,
teoretycznie przynajmniej, założenie było takie, że XIX-wieczny workhouse miał stworzyć ludziom takie
warunki pracy, by stała się ona najcięższą z możliwych, a to z kolei po to, by
wszyscy ci, którzy są wprawdzie biedni, ale wciąż jeszcze na tyle sprawni, by
wykonywać bardziej wymagające prace, jednak się nie zgłaszali, ponieważ jednak
w brytyjskich miastach bieda była wówczas tak dojmująca, że ludzie
najzwyczajniej w świecie umierali na ulicach, dla części z nich ów workhouse stanowił być może już ostatnią
szansę, by żyć.
Wraz z nadejściem XX wieku workhouses gromadziły już niemal wyłącznie ludzi starych,
słabych i chorych, natomiast ludzie biedni, ale jakoś tam jednak jeszcze
sprawni, wciąż przysłowiowymi zębami i pazurami czepiali się zwykłego życia
poza jego murami, co w roku 1929 doprowadziło do uchwalenia kolejnej ustawy,
umożliwiającej miastu przejąć lokalny workhouse
i uczynić go częścią państwowego systemu opieki zdrowotnej.
Mimo tego jednak, znaczna ich część wciąż funkcjonowała jako osobne jednostki.
Dopiero ustawa z roku 1948, wprowadzona pod nazwą National Assistance Act, zastąpiła wcześniejsze Poor Law, i owe przedziwne obozy pracy
zostały ostatecznie pozamykane.
Wciąż pojawia się tu i ówdzie opinia, że faktycznie na klasyczny workhouse należy patrzeć jak na swego
rodzaju przytułek, gdzie wszyscy ci, którzy inaczej niechybnie by zmarli z
głodu, mogli znaleźć schronienie, a zatem wypada nam je też traktować, jako
jednak bardziej wybawienie, niż przekleństwo. Są jednak co najmniej dwa
powody, by tę opinie odrzucić, jak najgorszą zarazę. Przede wszystkim, jeśli
przyjrzymy się całej historii Brytyjczyków, ostatnią rzeczą, jakiej się po nich
można spodziewać, będzie współczucie dla ludzi biednych i bezradnych. Wręcz
przeciwnie, oni akurat dali wielokrotnie dowody na to, że dla nich człowiek
biedny i bezradny nadaje się wyłącznie do tego, by go wykorzystać do końca, a
następnie pozwolić mu zdechnąć pod byle płotem.
I to jest pierwszy powód, dla którego sugestię, że projekt pod nazwą workhouse powinniśmy traktować, jako
sposób na walkę z biedą, zdecydowanie odrzucić. Drugi powód wydaje się być
jeszcze bardziej przekonujący, a stoi za nim czysta praktyka w postaci samej
metody, zgodnie z którą przeciętny workhouse
był zorganizowany. W relacjach historyków powtarza się wielokrotnie uwaga, że
życie jakie oferował workhouse było
tak ciężkie, aby ci, co żyli jeszcze na ulicy, doskonale wiedzieli, co ich
czeka, jeśli się za siebie nie wezmą. Z drugiej jednak strony istnieją wciąż
spisane wspomnienia ludzi, żyjących w tamtych czasach i z tego co oni
opowiadają, wynika, że było wielu, którzy woleli umrzeć, niż trafić w to straszne
miejsce, a jednak trafiali, wyciągani z domów, zbierani z ulic, często w ramach
klasycznych łapanek.
I wcale nie trzeba było być biednym, by się tam znaleźć. Niekiedy wystarczyło,
że ktoś stracił pracę, czy się rozchorował i przez to trafił na tę czarną
listę. W ten sposób dochodzimy do punktu, w którym wypada nam się zastanowić, w
jakim celu – nawet zakładając, że intencje samej Elżbiety były czyste, w co
należy oczywiście wątpić – Imperium uznało za stosowne wprowadzić ów system i
to w takiej, a nie innej formie. Do tego jednak potrzebujemy przyjrzeć się
bliżej, jak on wyglądał. Otóż o tym, co się tam działo można opowiadać bardzo
długo, jednak dziś dla nas najważniejsze są dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że w
tych czystych i zadbanych celach, czy to z głodu czy z przepracowania, czy
wreszcie od ran zadanych przez „opiekunów”, umierało się niemal równie często,
jak w kupie ludzkich odchodów na ulicy. Po drugie, każdy workhouse zaprojektowany był w taki sposób, by od samego początku
zwożone tam rodziny były rozdzielane i to rozdzielane tak, że mężczyźni,
kobiety i dzieci, choćby i niemowlęta, mieszkali w osobnych częściach
kompleksu, i nierzadko owo rozdzielnie było tak skuteczne, że wiele z tych
rodzin już do śmierci nie miało okazji się spotkać ponownie. No i może przede
wszystkim – i to jest również fakt potwierdzony wielokrotnie – należy pamiętać,
że wiele z dzieci tam umieszczanych, było następnie wysyłanych za granicę do
kolonii, by tam już na służbie Imperium budować jego potęgę, choćby przez pracę
na rzecz zwiększenia brytyjskiego eksportu. Choćby tylko dwie instytucje,
działające pod nazwami Home Children i Philanthropic Farm School, w latach
1850-1871 wysłały do kolonii ponad 1000 chłopców. Natomiast w roku
1869 dwie bardzo ambitne panny, Maria Rye i Annie
Macpherson, podjęły działalność sprowadzającą się do wyciągania z obozów całych
grup, czy to zgarniętych z ulic sierot, czy też odebranych rodzicom dzieci, i
wysyłania ich do Kanady. Kanadyjskie władze za każde dostarczone dziecko
płaciły owym dobrym kobietom drobne honorarium, jednak większość kosztów była
pokrywana z funduszów dobroczynnych lub z puli wyznaczanej regularnie przez Poor Law. Ile w sumie było tych dzieci,
nie wiadomo, natomiast biorąc pod uwagę fakt, że wedle danych jak najbardziej
oficjalnych przez owe obozy przewinęło się w sumie 60 milionów (tak, tak –
mówimy o milionach!) ludzi, ich liczba musiałaby z pewnością robić wrażenie.
I wydaje się, że nie trzeba specjalnej inteligencji, by w tym momencie połączyć
trzy zupełnie osobne, lecz znajdujące wspólny punkt, świadectwa, których sami
Brytyjczycy wcale nie ukrywają. Pierwsze z nich to szeroko dostępne informacje
na temat przyjętego przez Imperium systemu edukacji, który zawsze i przede
wszystkim miał służyć Imperium, a to przez zbudowanie bezwzględnego,
bezlitosnego i pozbawionego jakichkolwiek skrupułów brytyjskiego pana. Drugie,
to choćby intelektualne dzieło wielkiego brytyjskiego myśliciela i twórcy,
George’a Bernarda Shaw, którego niezliczone wypowiedzi na temat teoretycznych
podstaw owej wielkiej idei, jaką jest Imperium, mogłyby śmiało konkurować z
niesławnym „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. No i wreszcie owe częściowo już
zapomniane, ale wciąż istniejące świadectwa ludzi, którzy widzieli, w jaki to
sposób Imperium zbierało z ulic owe śmieci, z których na i tak przeludnionych
Wyspach nie było najmniejszego pożytku, a mogli się jak najbardziej przydać na
Karaibach, w Indiach, w Afryce, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Wszak, jak
to wyraźnie swego czasu napisał znany nam skądinąd królewski czarownik John
Dee, Imperium nie ma granic. I to nawet jeśli część tego świata nazwę England będzie wymawiać jako [i:nklant], a czasownik remove [ri:mu:f], co tak pięknie nam zaprezentował jak najbardziej
brytyjski autor Roald Dahl, w swojej wspaniałej powieści o Diable pod tytułem
„The Witches”.
A
zatem to jest ów tekst, ze wspomnianej przeze mnie książki. Jeszcze raz
zachęcam wszystkich do jej nabywania, tyle że może już bezpośrednio ode mnie,
ponieważ moja współpraca z Kliniką Języka się ostatecznie zakończyła i ja już
tam nie mam nic do szukania. Kontakt wszyscy znają. Na wszelki wypadek
przypominam: k.osiejuk@gmail.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.