Zmarł pisarz Jerzy Pilch i powiem
szczerze, że z tego zdarzenia zainteresowała mnie najbardziej reakcja tych
wszystkich grup medialnych, które najpierw z niego uczyniły pierwszej wielkości
gwiazdę współczesnej polskiej literatury, a później, przez długie lata, karmiły
go pieniędzmi i wszelkiego rodzaju zaszczytami. A mam na myśli to, że kiedy
chciałem poczytać, jak go wspominają takie tytuły jak „Wyborcza”, Onet, czy
TVN24, nie znalazłem nic. Ja nie mówię, że oni o śmierci Pilcha się nie
zająknęli; to jest zwyczajnie niemożliwe. Rzecz w tym, że kiedy już na drugi
dzień po usłyszeniu owej wiadomości, ja tam nie znalazłem na ten temat jednego
słowa.
I to jest moim zdaniem coś niezwykle
ciekawego, bo pokazuje, jak oni traktują te swoje kukiełki, kiedy one staną się
najpierw zwyczajnie niepotrzebne, a potem w ogóle odejdą. Mógłbym w tej
sytuacji zapytać Pilcha, który gdzieś tam w tej chwili krąży poza czasem i
przestrzenią, po cholerę było mu się aż tak starać? Dla tych paru groszy za
które mógł sobie codziennie kupić flaszkę? Okropne jest to milczenie. W tej
sytuacji, ja się zbiorę w sobie i przypomnę swój dawny, bo sprzed ponad 10 lat tekst
o Pilchu, i zachęcam wszystkich, by go potraktowali jako materiał wspomnieniowy
o zmarłym pisarzu.
Zanim
przejdę do sprawy, która mnie dziś zainspirowała do napisania niniejszego
tekstu, muszę się przyznać do pewnej, dość wstydliwej, sprawy. Otóż mój problem
polega na tym, że ja od wielu lat, niezwykle mało czytam. To znaczy, nie do
końca jest to prawda, bo na przykład czytam gazety, ale – na ile mogę
przypuszczać – to by mnie właściwie dodatkowo pogrążało i jeszcze bardziej
kompromitowało. Więc może tyle, jeśli idzie o wyznania.
Nie zawsze tak było. Ponieważ nauczyłem
się czytać, kiedy miałem jakieś cztery latka, to moje dzieciństwo i lata
młodzieńcze były z czytaniem związane bardzo ściśle. Będąc małym dzieckiem,
czytałem tak dużo, że jedyną nagrodę szkolną, jaka kiedykolwiek w życiu
otrzymałem, była książka zatytułowana Łosie w Kampinosie, którą otrzymałem w pierwszej
klasie podstawówki własnie za to, że potrafiłem najlepiej ze wszystkich czytać.
Przez kolejne lata, pasja czytania mnie nie opuszczała i mniej więcej do czasu,
jak stałem się dorosły, a później założyłem rodzinę, a jeszcze później zacząłem
tę rodzinę wzmacniać i pielęgnować, czytałem jak opętany. Wszystko. Wiersze,
prozę, literaturę faktu. Wszystko. I nagle, jakoś się powoli to skończyło i
dziś już praktycznie nie czytam nic, poza – jak mówię – gazetami. Spróbowałem
kiedyś przeczytać pewną powieść, ale tak się wzruszyłem, że przez kilka dni nie
byłem w stanie spokojnie funkcjonować, więc na tym skończyłem.
Więc książek jakoś już nie czytam tyle co
kiedyś. Pamiętam jednak, że kilka lat temu spróbowałem rzucić okiem na powieść
pisarza Jerzego Pilcha, która na moment stała się w Polsce wielkim przebojem,
otrzymała nagrodę o nazwie Nike i umieściła Pilcha na firmamencie współczesnej
polskiej literatury. Książka nosiła tytuł „Pod mocnym aniołem” i traktowała o
chlaniu. Przeczytałem z niej następujący fragment:
„Zanim
pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki
Alberty Lulaj, zanim wyrwali mnie z pijackiego snu i zanim jęli się domagać -
wpierw obłudnymi prośbami, potem bezpardonowymi pogróżkami - bym ułatwił druk
wierszy Alberty Lulaj na łamach "Tygodnika Powszechnego", zanim
nastąpiły burzliwe wydarzenia, o których pragnę opowiedzieć, była wigilia
wydarzeń, był zaranek i był wieczór dnia poprzedzającego, i ja od zaranka do
wieczora dnia poprzedzającego popijałem brzoskwiniówkę.”
Powiem szczerze, że nie bardzo wiem, czy
zacytowany fragment zrobił wrażenie na osobach, które łaskawie czytają ten mój
dzisiejszy tekst, a tym bardziej nie mam pojęcia, czy zrobił na kimkolwiek
takie wrażenie, jakie zrobił przed laty na mnie. Kiedy bowiem po raz pierwszy
miałem okazję zapoznać się z pisarskim talentem Jerzego Pilcha i tym wszystkim,
co ten warsztat pozwala mu dodatkowo wyrazić, przypomniał mi się dzień, kiedy
jeszcze dawno dawno temu, z zupełnie dla mnie już dziś egzotycznych powodów,
sięgnąłem po którąś ze schyłkowych już książek Romana Bartnego i przyszło mi do
głowy jedno słowo: „gówno”. Po prostu „gówno”. Jak mówię, książek już od lat
nie czytam, ale ponieważ kiedyś czytałem bardzo dużo, i przez te wszystkie lata
zdążyłem się dość porządnie zapoznać z tym wszystkim, co mi do szczęścia było
potrzebne, myślę, że wciąż mniej więcej wiem, na czym polega tak zwana wielka
literatura. A zatem wiem, że to co robi Pilch nie jest ani literaturą wielką,
ani literaturą w ogóle. To co robi Pilch, to całkowity upadek tego, co
tradycyjnie się nazwało pisarstwem. To również całkowity koniec tego, co się
nazywa wstydem. Nie ma dla mnie najmniejszej wątpliwości, że fragment, który
przytoczyłem wyżej pokazuje to w sposób modelowy i wręcz akademicki.
Skąd mi przyszło do głowy, żeby w ogóle
się zajmować Jerzym Pilchem? Z dwóch powodów. Raz, że ja doskonale zdaję sobie
sprawę z tego, jakie miejsce zagwarantowały Pilchowi w przestrzeni społecznej
tak zwane czasy. Pilch stał się w ostatnich latach symbolem, znakiem i głosem.
Właśnie tych czasów. A więc nie ma żartów. Druga sprawa to ta mianowicie, że w
sobotnim wydaniu „Dziennika”, inne nieszczęście naszej polskiej współczesności,
czyli Cezary Michalski, przedstawił niesłychanie długą rozmowę ze wspomnianym Pilchem
właśnie i przyznaje bez zbędnej dyskusji, że obaj zrobili na mnie wrażenie. Rozmowa
Michalskiego, zaznaczmy, że zatytułowana „Ewangelicki stan ducha”, to niemal
trzy strony gazetowego druku na dwa tematy. Najpierw o tym, że Pilch i jego
babcia są luteranami i to sprawia, że oni jest lepsi od innych, a już na pewno
od katolików, a później już tylko wyłącznie o tak zwanych kaczorach, czyli o
Prezydencie i jego bracie, prezesie Prawa i Sprawiedliwości.
Ja nie bez powodu przywołuję ów
pop-kulturowy epitet „kaczory”. Bez względu na to, czy Michalski zadaje
pytania, czy na te pytania odpowiedzi udziela Pilch, o Lechu i Jarosławie
Kaczyńskich w rozmowie mówi się wyłącznie w ten sposób. No ale magazyn „Dziennika”,
w którym zamieszczono rozmowę, nazywa się „Europa”, a więc wszystko jest
zrozumiałe. Co oni mówią na temat tego, że Pilch jest ewangelikiem i że
Kaczyńscy sa idiotami? Nic szczególnego. W całym wywiadzie, który ma niemal
30000 słów, nie ma jednego zdania, które w jakikolwiek sposób wskazywało na to,
że do jego wypowiedzenia trzeba było wynająć aż Pilcha i aż Michalskiego.
Rozmawia ze sobą dwóch klasycznych, bardzo standardowych polskich
wykształciuchów i popisują się wzajemnie przed sobą takim najprostszym,
najbardziej nieciekawym intelektualnym lansem. Po co? Jeśli idzie o
Michalskiego, to ja odpowiedź mam już gotową od dawna. On już inaczej nie
potrafi. Pisałem tu kiedyś o nim w tym kontekście. On jest zwyczajnie chory na
coś, czego nazwy nie znam, ale myślę, że to swego rodzaju opętanie. I tyle na
jego temat. Ciekawsza sprawa jest jeśli idzie o Pilcha. O Pilchu można napisać
dużo więcej, a ja mogę to zrobić z trzech perspektyw. Jedna to ta, wedle której
on już tu się miał zaszczyt znaleźć jakiś czas temu. Swego czasu opublikował on
tekst w tym samym „Dzienniku”, w którym skopał Lecha Kaczyńskiego za zdjęcie,
które znalazł w książce zatytułowanej „O dwóch takich”, na którym to zdjęciu
Kaczyński siedzi nad szachownicą i zastanawia się na kolejnym ruchem. Pilch –
chwaląc się, że sam jest wybitnym szachistą – komentuje owo zdjęcie i twierdzi,
że Kaczyński robi z siebie durnia z tymi szachami, bo na zdjęciu widać
wyraźnie, że partia jest przegrana, a on nawet o tym nie wie. Kiedy Pilch się
krztusi z satysfakcji, każdy średnio zorientowany szachowo obywatel wie, że na
zdjęciu widzimy sam początek partii i nie ma nawet mowy o tym, czy partia jest
wygrana, czy przegrana. A więc jedyny wniosek jest taki, że Pilch albo się na
szachach nie zna zupełnie, albo jest tak zaślepiony histerią, że w momencie gdy
pokazuje się któryś z Kaczyńskich to on zwyczajnie bałwanieje. Obstawiam wersję
drugą.
Druga perspektywa jest taka, że Pilch
jest dumnym ewangelikiem. Ja bym się tym zupełnie nie zajmował, gdyby nie fakt,
ze z jakiegoś powodu, on się postanowił tym w sposób zupełnie niezrozumiały
chwalić. Dlaczego niezrozumiały? Otóż wydawałoby się, że bycie ewangelikiem,
podobnie jak bycie katolikiem, czy buddystą, jest kwestia głównie religijną.
Tymczasem Pilch, mówiąc o swojej religii, religię ma głęboko w nosie. On
pierniczy coś na temat swojej babci, na temat pieniędzy, na temat pijaństwa, a
nawet na temat pieprzenia się, a jeśli o Panu Bogu, to wyłącznie w tym właśnie,
kompletnie pozareligijnym, kontekście.
Wypadałoby jednak jakoś ten jego luteranizm
skomentować. Nie bardzo wiem jednak jak. Jestem katolikiem, żadnych luteran,
ani innych protestantów z wszystkich pozostałych 20000 denominacji, prawie nie
znam, więc, co tu gadać? Opowiem więc o tym jednym jedynym ewangeliku, jakiego
w życiu poznałem. Uczyłem kiedyś jedną dziewczynkę właśnie z rodziny
luterańskiej. Jej ojciec wymyślił już na samym początku, że on będzie siedział
na naszych lekcjach, bo on chce się przy okazji też czegoś nauczyć. Siedział
więc, czytał gazetę o nazwie „Gazeta Wyborcza” i co chwila się wtrącał do
lekcji, albo drąc mordę na dziecko, że jest głupie, albo na mnie, bo przeczytał
właśnie coś w „Gazecie” i to go rozjuszyło w kwestii moich poglądów. Ponieważ
najczęściej był mocno na gazie, nie panował ani nad sobą, ani nad tym co się
wokół dzieje, więc te lekcje były jakie były. Skąd wiem, że był ewangelikiem?
Stąd mianowicie, że sam mi to wciąż powtarzał, wyjaśniając mi jak to luteranie
są bardzo pracowici, mądrzy, zaradni, konkretni i dzięki temu bogaci – „W
odróżnieniu od was, katolików-polaczków”.
Ja zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu
opowiadam o niczym nie świadczy. Jest to tylko jeden przykład, z pewnością
wcale nie reprezentatywny dla wszystkich luteran, a tym bardziej dla wszystkich
protestantów. Nawet jeśli do tego obrazu dodamy Jerzego Pilcha z jego
kompletnie tandetnym pisarstwem, zwykłym brakiem inteligencji, chamstwem i
zwykłą ludzką nędzą, a na dokładkę jeszcze tę dziwaczną babcię z jego chorych
wspomnień, to i tak to jeszcze nie będzie pełny obraz. Ale co mam zrobić?
Przecież to on, nagle zupełnie, postanowił bredzić o tej swojej niby-religii i
to przez niemal pół wywiadu z Michalskim, więc chyba powinienem się móc jakoś
do tego odnieść.
No ale w końcu muszę spojrzeć na
zjawisko o nazwie „Jerzy Pilch” z trzeciej, najbardziej istotnej, perspektywy.
W jaki sposób kogoś takiego jak on, może interesować cokolwiek? Jaki powód może
mieć ktoś tak nieprawdopodobnie płytki, pusty i bezkształtny, żeby gadać, a tym
bardziej rozmyślać, o czymkolwiek, a tym bardziej o polityce? Ja bardzo
przepraszam, ale ja zupełnie nie wierzę w to, żeby to wszystko, co on mówi w
wywiadzie dla Michalskiego było wynikiem jakichkolwiek emocji, a co dopiero
przemyśleń. I nawet nie dlatego, że, jak sam Pilch przyznaje, on się na polityce
kompletnie nie zna. Kto się bowiem na niej tak naprawdę zna? Nie wierzę, żeby
Pilch miał cokolwiek poza tym jęzorem, który pozwala mu wyrzucać z siebie słowa
i tymi palcami, którymi raz na jakiś czas stuka w klawisze komputera, właśnie
dlatego, że przeczytałem kawałek tej nieszczęsnej książki za którą dostał
nagrodę od kumpli z „Wyborczej” i dlatego, że przeczytałem ten wywiad w „Dzienniku”.
Za tym co tam się dzieje nie stoi nic, co by przypominało duszę. Mowy nie ma!
Dla zjawiska o nazwie „Jerzy Pilch” ja mam
jedno wytłumaczenie. On faktycznie musi mieć w sobie tę protestancką
przebiegłość, która pozwala wykonać tych parę ruchów w życiu, dzięki którym
stał się tym kim jest. Wymyślił sobie kiedyś, że zostanie pisarzem, nie
posiadając ani talentu, ani umiejętności, ani serca do tego żeby tworzyć choćby
tanią literaturę, ale również jakoś wpadł na ten plan, wiedząc, że nawet jeśli
nie ma dla kogo pisać, to są w tym przedsięwzięciu pieniądze. Literatura
bowiem, jako taka, skończyła się w Polsce jakiś czas temu. Nie wiem dlaczego.
Czy przez to, że ten niby-kapitalizm tak ogłupił ludzi, że przy okazji wszelkie
talenty się autentycznie wypaliły, czy może dlatego, że potencjalni czytelnicy
tak zdurnieli, że w sposób naturalny wymarła też potencjalna publiczność. W
Polsce ludzie przestali czytać. Ale nie tylko czytać. Przestali się interesować
filmem, sztuką, muzyką, a nawet zwykłą rozmową. Gdyby nagle zdecydowano, że
dość już tej tak zwanej sztuki i że teraz już tylko będzie telewizja, kolorowe
gazety i sklep, myślę, że prawie nikt by się tym specjalnie nie przejął. Dla
kogo więc są powieści Pilcha, wiersze Szymborskiej, czy filmy Koneckiego i
Saramowicza? Dla tych mianowicie, którym się wmówi, ze ten telewizor, kolorowy
magazyn i sklep muszą mieć jakieś alibi. Najlepiej właśnie w postaci czegoś, co
się będzie nazywało kultura.
Mówi się więc ludziom, albo w
telewizorze, lub w gazetach, że jeśli chcą być na poziomie, to powinni słuchać
piosenek Katarzyny Nosowskiej, czytać prozę Pilcha albo Kuszczoka, czy jak mu
tam, chodzić do kina na nowe polskie komedie i jeździć na wakacje do Toskanii.
Oczywiście, z tego wszystkiego i tak zostają tylko to włoskie wino, natomiast
płyta Nosowskiej się kurzy na półkach obok Queenów z „Gazety Wyborczej”, do
kina się czasem zajdzie, ale już wygodniej i tak jest obejrzeć ten „Testosteron”
w odcinkach na youtubie, a o książkach w ogóle nie ma co mówić. Oczywiście w
każdym „inteligenckim” domu ten Pilch leży, ale przecież nikt nie będzie się aż
tak wygłupiał, żeby go czytać. Jerzy Pilch doskonale zdaje sobie z tego sprawę,
z tym że jego to w najmniejszym stopniu nie obchodzi. On wie, że, kiedy już
wreszcie znajdzie w sobie tę wolę i siłę do napisania kolejnej powieści, to
przede wszystkim dostanie poważną zaliczkę od zaprzyjaźnionego wydawnictwa, a
później tantiemy z tego, co okoliczni idioci kupią, żeby się wyróżnić na tle
innych idiotów. I w swojej protestanckiej przebiegłości („W Wiśle – jak przystało luterskiej miejscowości – akceptacja twórczości
jest ściśle związana z kwestią wysokości honorariów autora. Kogo Pan Bóg kocha,
temu błogosławi…”, mówi w swojej rozmowie z Michalskim Pilch, bo mówić
potrafi.), Jerzy Pilch dba tylko o jedno. Żeby, broń Boże, jego ustosunkowani
koledzy, którzy znają wszystkie drogi do sukcesu i do pieniędzy, nie zapomnieli
o nim, i ani przez chwilę nie pomyśleli, że on nie zdążył.
W tym momencie, Pilch postępuje jak
klasyczny, staro-komunistyczny literat typu Żukrowskiego, czy Putramenta.
Oczywiście, oni obaj mieli od Pilcha bez porównania więcej i umiejętności
zawodowych i czystego talentu. Między nimi a Pilchem, różnica jest mniej więcej
taka jak między Anną Jantar, a Kasią Cerekwicką. Jednak jedno ich niewątpliwie
ściśle łączy. On, podobnie jak tamci dwaj, mają w nosie to całe pisanie, te całą
sztukę, tę całą kulturę. Chodzi wyłącznie o to, żeby dostać swoją paczuszkę i
mieć z tego na flaszkę o dowolnej porze.
Czemu sobie tak nieładnie myślę o Jerzym
Pilchu? Pierwsza – i najważniejsza – odpowiedź leży w tym cytacie wyżej. Poziom
pisarstwa zaprezentowany tam przez Pilcha jest tak niewyobrażalnie denny, że od
tego lepsi są wszyscy. I Chwin i Masłowska i pewnie nawet ten grafoman
Kuszczok. Wszyscy są lepsi od Pilcha. Ja jestem lepszy od Pilcha. Wprawdzie nie
piszę powieści, ale jak by mi się chciało, to jestem pewien, że napisałabym
powieść o wiele zgrabniejszą, o wiele inteligentniejszą i o wiele ciekawszą od
tego co robi Pilch. Ona i tak by była do niczego, ale od Pilcha byłaby lepsza.
Z tej prostej przyczyny, że nie istnieje poziom literacki niższy niż poziom,
który wyznaczył Jerzy Pilch. Proszę jeszcze raz rzucić okiem na ten kawałek
jego nagrodzonej powieści. Przecież to jest bardziej amatorskie niż Jola
Rutowicz.
Więc to jest powód pierwszy, dla którego
tak się znęcam nad tym, w gruncie rzeczy, nieszczęśliwym człowiekiem. Jest
jednak powód drugi, bardziej bezpośredni. Chodzi o ten wywiad. Jaki interes ma
Pilch, żeby przez niemal trzy strony gazetowego tekstu gadać wyłącznie o swojej
babci i o Jarosławie i Lechu Kaczyńskich? Jaki jest sens, żeby – przynajmniej
teoretycznie wybitny – pisarz przychodził do gazety i ględził o dwóch
politykach, i to nie na poziomie politycznej analizy, ale wyłącznie w sensie
zwykłego plucia i popisywania się tym, jak te plucie jest wykwintne? Przecież to
jest kompletne szaleństwo.
Wspomniałem Putramenta. Oczywiście, nie
mogę gwarantować, że wszystko dobrze pamiętam, ale ja sobie nie wyobrażam, żeby
Putrament udzielał wywiadów, w których w całości pierniczył coś na temat Radia
Wolna Europa, albo na temat KOR-u. On, oczywiście, mógł godzinami chwalić
reżim, ale na ogół jednak trzymał się swojej branży. Tyle tylko że Putrament
był właśnie człowiekiem z branży. On – jak by nie patrzeć – był jednak
literatem. Jerzy Pilch nie reprezentuje żadnej branży. On jest człowiekiem z
towarzystwa, któremu towarzystwo płaci za pewne usługi. Jakie to są usługi?
Tego do końca nie wiem. Może chodzi tylko o to, że on wypełnia swoim
zbydlęceniem jakąś przestrzeń, która wypełniona musi zostać. Po co? Dla kogo?
Na jak długo? Proszę mi wybaczyć, ale wszystkiego wiedzieć nie muszę.
Ciekawe,czy Pilch coś słyszał o fenomenie pożytecznych idiotów?
OdpowiedzUsuń